Rozdział I
Wiecie jak to jest, kiedy wszystko, dokładnie wszystko, zwala wam się na głowę? Mnie takie rzeczy zdarzają się ciągle. Tylko dlaczego mnie?!
– Mel, zjedź coś – Cassandra nie dawała za wygraną. Zawsze ta długowłosa blondynka próbowała mnie pocieszyć. Często z pozytywnym skutkiem, ale dzisiaj jakoś marnie jej to wychodziło.
Cassandra była moją przyjaciółką. Jedyną przyjaciółką. Ładną, lubianą i szanowaną w dodatku. Jakimś dziwnym sposobem potrafiła zawłaszczyć sobie względy każdego nauczyciela. I nigdy nie była odpytywana z ostatniej lekcji! Niektórzy mówią, że warto mieć taką „lizuskę” w klasie, bo kiedy okazuje się, iż jest jakaś niezapowiedziana klasówka, Cassie mruknie coś do ucha nauczyciela i… ta dam! Klasówka odwołana!
Oczywistością było, że nauczyciele wcale jej nie lubili, po prostu się bali, że ich ośmieszy kolejnym trafnym argumentem. Z takich oto powodów odwoływali klasówkę.
– Mel, uspokój się. Nie martw się tymi testami. Na pewno dobrze ci pójdzie – Jake uśmiechnął się okazując swoje wsparcie.
Z tym waleniem na głowę to głównie chodzi o testy. Nie to żebym była jakąś idiotką. O nie! Po prostu nie mam serca do zapamiętywania. Mam bardzo wybujałą wyobraźnię przez co wszystko kręcę, dodaję różne cechy kwadratom, rombom itp. Jednak wyobraźnia pomaga mi w przedmiotach typu plastyka, muzyka itp. Opowiadania także są moją mocną stroną. Często w moim wykonaniu mają około dziesięciu stron. Jedynym moim „pisemnym” problemem jest ortografia. Robię straszliwe błędy, często błahe i głupie. Hm… może to z powodu mojej dysleksji?
– Jackob, nie oszukujmy się. Zawalę i tyle.
Przez chwilę opierałam podbródek o moje założone ręce, prawie leżąc na stole i wpatrując się w blat. W szybkim przypływie złości wyprostowałam się, nadal trzymając ręce w ten sam sposób, i odwróciłam głowę od moich towarzyszy.
Cassandra westchnęła – niestety nie przyzwyczaiła się do moich fochów. Jeszcze nie tak dawno rozmawiałam wesoło, żartowałam i śmiałam się z żartów moich przyjaciół. Otóż trzy dni temu okazało się, że termin przesunięto i testy będziemy pisać wcześniej. Do tego pokłóciłam się z ojcem i od pewnego czasu w domu jest (łagodnie mówiąc) napięta atmosfera.
– Przygotujcie się na zabawną lekcję – mruknął Jackob wpatrując się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem.
Spojrzałam na niego.
– Następną mamy matmę. Cóż w niej zabawnego? – rzuciłam rozdrażniona.
Uśmiech znikł z twarzy Jake’a.
– Pamiętasz, jak wczoraj Szpila – i tu pojawia się głupie przezwisko wymyślone na podstawie charakteru matematyczki, jej butów i postury – powiedziała, że jestem idiotą?
Kiwnęłam potakująco głową. Pamiętałam to doskonale. Po swojej porażce przy tablicy był naprawdę zły na Szpilę.
– Dziś jej za to odpłacę.
Jake uśmiechnął się na samą myśl o zemście. Jak go znałam zemstą pewnie będzie świetnie wymyślony żart.
– Jaki psikus tym razem rozśmieszy klasę do łez? – spytała Cassandra.
– Wiele nie zdradzę, ale powiem, że to nie była brudna robota, prędzej pudrowa. A pomysł był diaboliczny! – to powiedziawszy puścił do niej oko.
Cassie zaśmiała się z niego i jego tajemniczego żartu. Mi także udało się uśmiechnąć, co przyjęłam z radością. Naprawdę dawno się nie uśmiechałam.
Gdy zabrzmiał dzwonek z przykrością udaliśmy się na lekcje.
Po drodze zaczepił nas chłopak z naszej kasy, Peter. Nie lubiliśmy go, bo był okropnie upierdliwy. Potrafił łazić za nami cały dzień, próbując dostać się do naszej paczki. Szukał z nami kontaktu. No może nie zupełnie z nami, bo ze mną nie. Zagadywał moich przyjaciół, a mnie omijał z daleka. No, niestety nie rozumiałam tego. Do czasu.
Peter był niski i dość krępy. Miał brązowe kręcone włosy. Do tego kulał, przez co miał dożywotnie zwolnienie z w-fu. I nie miał kumpli. Żadnych.
Trochę mi go było szkoda. Był taką wielką… ofiarą losu.
A wracając do lekcji…
Nikt Szpili nie lubił. Była sarkastyczna, wredna i naprawdę irytująca. Gdy ktoś nie odpowiedział na jej pytanie, matematyczka mówiła coś stylu „ Piękna odpowiedź panno/panie (tu wstawić nazwisko ucznia)! Idealna, po prostu fantastyczna!”.
W klasie zajęliśmy swoje miejsca. Chwilę po nas do klasy weszła Szpila. Była to wysoka, poważna kobieta około czterdziestki. Swoje brązowe włosy, dokładnie „ulizane” spinała w kok na samym czubku głowy. Usta zawsze miała pomalowane okropną, krwistoczerwoną szminką. Jej garderoba zawierała mnóstwo ciemnych, obcisłych spódniczek do kolan i szpilek. Rysy jej twarzy były bardzo ostre. Gdy weszła do klasy dumnie tupiąc butami, byłam ciekawa, co też przygotował mój przyjaciel. Matematyczka z godnością usiadła na krześle. Bez słowa powitania zaczęła sprawdzać obecność.
– Grace Candy? – jej głośny głos zadudnił mi w uszach.
Gdy po kolei przechodziła od jednego ucznia do drugiego moje myśli błądziły wokół tematu testu, wakacji i psikusa. Cóż… testów najprawdopodobniej nie zdam i zostanę w klasie. Zawsze miałam jakieś szczęście i przechodziłam. Żeby i tym razem szczęście mi dopisało!
W wakacje nie miałam nic do roboty. W zeszłym roku pojechałam na obóz konny. Było super! Kto nigdy konia nie dosiadł, niech żałuje. Jak to mówią: „Koń jest bogiem, galop nałogiem, skoki zabawą, a stęp podstawą!” lub „Największe szczęście na świecie, na końskim leży grzbiecie”. Tylko czemu „leży”?
– Melanie Tudlle? – w zamyśleniu nie dosłyszałam słów nauczycielki. – Jest dziś Melanie? Nie? – musiała wtedy patrzeć prosto na mnie. – Trudno. Wpisuję więc nieobec…
– Jestem! – powiedziałam wracając ku rzeczywistości.
– Tudlle, nie przerywa się starszym – zganiła mnie nauczycielka. – Izabella Teen?
Kolejny błąd, kolejna nagana… Po co ja się w to pakuję?
– Dzisiaj do przerobienia mamy powtórzenie ostatnich lekcji… – matematyczka wstała, aby napisać coś na tablicy. I oto ukazał się nam diaboliczno-pudrowy żart. Spódniczka Szpili, w tylniej części była ubrudzona kredą. Była to plama była w kształcie uśmiechniętej buźki z różkami i kiełkami. Nikt nie odważył się ośmieszyć nauczycielki publicznie. Nikt! Aż do dzisiaj…
Dzieciaki z mojej klasy powoli zaczęły zauważać psikus. Po klasie przeszedł szmer rozbawienia, powoli rosnąc poprzez chichot do (już nie tłumionego) śmiechu. Szpila słysząc nas rozzłościła się.
– Co was tak bawi?! – nikt nie ucichł, ani jej nie odpowiedział, więc się wydarła. – CO WAS TAK BAWI?!
Klasa zamilkła. Spojrzałam na mojego kumpla. Bujał się na krześle, prowokująco kładąc ręce pod głowę i rozciągając się jak najmocniej. Był z siebie bardzo zadowolony. Widać to było po jego minie.
– Proszę panią… – zaczął jakiś uczeń.
– O co mnie prosisz? Mówi się „Proszę pani!” – skorygowała podopiecznego nauczycielka.
– Proszę … – uczeń się zawahał. – …pani. Ma pani coś na spódniczce… – w tej chwili cała klasa ryknęła śmiechem.
Szpila podbiegła do szafki z szklanymi drzwiami. Odwróciła się i zaczęła oglądać swoje odbicie.
– JACKOB LEER!!! DO DYREKTORA!!!
Przy akompaniamencie śmiechu mój przyjaciel z uśmiechem na twarzy udał się na ciekawą pogawędkę z dyrektorem w pudrowej sprawie.
***
Następnego dnia mieliśmy pisać sprawdziany końcowe. Mieliśmy.
Obudziło mnie coś nieprzyjemnego. Jakieś przeczucie.
A przeczucie zostało wspomożone przez słońce. Okrywając twarz przed promieniami słońca z ociąganiem spojrzałam na budzik.
– O, kurcze!
Zerwałam się z łóżka. Miałam ok. dwadzieścia minut do lekcji! Popędziłam do kuchni. Nie miałam nawet czasu zjeść śniadania. Dwa gryzy bułki – resztę zjem po drodze. Następnie udałam się do łazienki. Uczesałam się pospiesznie, umyłam i ubrałam. Pędząc po schodach mojego piętrowego domu, zakładałam kurtkę, przeżuwałam bułkę i sprawdzałam czy mam wszystko co potrzebne w torbie.
Wybiegłam z domu. Już po dwóch minutach pędziłam środkiem chodnika, usiłując omijać przechodniów. Ci potrąceni wykrzykiwali niezbyt ładne słowa. Muszę zdążyć! powtarzałam w myślach, muszę, muszę, muszę!
Za następnym zakrętem stanęłam jak wryta. Moje przeczucie stało się silniejsze. Dosłownie „wskoczyłam” do pierwszego, lepszego sklepu. Okazało się, że to butik z bardzo kolorowymi ciuchami. Jedyną osobą w sklepie była ekspedientka. Żuła gumę, co chwila robiąc balony i oglądając jakiś magazyn o modzie. Posłała mi nieprzychylne spojrzenie.
Nie zważając na ekspedientkę schowałam się za pierwszym lepszym wieszakiem, czekając, aż mój „problem” przejdzie obok budynku. Niestety los nie był dla mnie przychylny. Mój kłopot zatrzymał się tuż przy oknie. Wiem, że to głupie, ale miało to także swoistą zaletę, mianowicie mogłam mu się przyjrzeć lepiej.
Był wielki i miał zwalistą sylwetkę. Możliwe, że był kulturystą. Jednak kulturyści trzymają kondycję, a ten miał duży, okrągły brzuch. Ubrany był w długi płaszcz, „pokrowiec”. Na brzydkiej zdeformowanej głowie miał stary, słomiany kapelusz.
Jednak i zwalista sylwetka, i wielki brzuch nie były najważniejsze. Najważniejsze było to, że w miejscu oczu znajdowało się tylko jedno… no… oko.
Nagle spojrzał na mnie. Szybko odwróciłam wzrok. Patrzyłam na niego jednak z ukosa. Kulturysta zamyślił się patrząc w niebo. Następnie pociągnął nosem jakby wąchał. Znowu się zamyślił i ruszył w kierunku mojego domu.
Korzystając z okazji wybiegłam ze sklepu. Odwróciłam się i rzuciłam na niego jeszcze raz okiem.
Ej! To było przegięcie. Nikt z przechodniów nie zwrócił na niego uwagi! Nikt! Nikogo nie obchodziło jedno oko. Ba! Nawet tego nie zauważali! Schodzili mu tylko z drogi.
Ruszyłam biegiem w kierunku szkoły.
Pewnie jesteście ciekawi, czemu nie leciałam na policję, czy coś w tym stylu? No cóż… cztery lata temu, kiedy miałam dziewięć lat, przez wiele nocy nie mogłam spać. Powodem mojej bezsenności były… ekhem… potwory. Widziałam gdzieniegdzie stwory, które na pewno nie były normalne. I nie miały prawa istnieć! A jednak istniały. Jedne ziały ogniem i miały skrzydła, inne posiadały ostre pazury… Mój ojciec na wieść o tym powiedział tylko, abym „trzymała fantazje na wodzy”. Nie przejął się moimi lękami. Uznał je za wybryk mojej wyobraźni! Wyobraźni?! Też mi coś! Czy wyobrażeniom ludzie schodzą z drogi?!
Nie miałam pojęcia, czy powiedzieć o tym moim przyjaciołom. Nie wiedziałam, czy nie potraktują mnie jak wariatkę. Ale jedno było pewne. Musiałam się podzielić z kimś moim „małym” problemem.
Jednak przeczucie było coraz silniejsze. Coś mi tu nie pasowało. Coś wisiało w powietrzu.
Po dziesięciominutowym biegu wpadłam do szkoły. Uczniowie szóstych klas (tylko ci są w dniu testu w szkole, reszta ma wolne, nie?) patrzyli na mnie jak na niepełnosprawną umysłowo. Dyszałam i co chwila oglądałam się za siebie, aby się upewnić, czy kulturysta nie śledzi mnie. Po drodze do mojej szafki natknęłam się na swoich przyjaciół. Gawędzili wesoło, śmiejąc się i żartując. Miałam wyrzuty sumienia, że muszę im tę sielankę przerwać.
– Jake, Cass? – mój niepewny głos brzmiał dziwnie.
Natychmiast przerwali rozmowę.
– Hej! – odezwał się mój kumpel z uśmiechem na twarzy.
– Cześć – uśmiech zastygł na twarzy mojej przyjaciółki.
– Posłuchajcie… ja… – na chwilę zabrakło mi słów. Niepewnie rozejrzałam się po korytarzu pełnym uczniów. – Muszę z wami porozmawiać…
– Przecież rozmawiasz – Cassandra próbowała żartować.
– …na osobności – dokończyłam, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Zanim jednak zdążyłam coś powiedzieć, szkoła zadrżała. Może nie cała szkoła, ale takie miałam wrażenie. Usłyszałam groźny, gniewny ryk. Odwróciłam się na pięcie.
W drzwiach stał ogromny lew. Z cztery razy większy niż normalnie. Ledwo mieścił się w drzwiach i, aby się przedostać, musiał przykucnąć.
– Uciekajcie… – szepnęłam.
– Co? – Cass popatrzyła ma mnie jak na wariatkę. W odpowiedzi wskazałam palcem lwa. – Chodzi ci o tego kotka? – zakpiła.
Popatrzyłam się na nią z niedowierzaniem. Nagle coś się stało. Moi przyjaciele im dłużej patrzyli na „kotka”, tym coraz bardziej pogarda w ich oczach zmieniała się zdziwienie, niedowierzanie. Później przeszła w strach.
Większość uczniów omijała lwa z daleka. Niektórzy próbował go przegonić, czy coś. Jednak NIKT się go nie bał.
– Co… – zaczął Jake.
Lew patrzył prosto na nas. Nagle drgnął. Nim zdążyłam się ruszyć zaatakował. Skoczył ku nam tak szybko, że z trudem zdążyłam odskoczyć. Jednak moi przyjaciele nie mieli z tym żadnego problemu. Kiedy przyglądałam się jak Cass i Jackob odskakują, poczułam się dziwnie. Ich ruchy były odruchowe, takie… naturalne. W tej chwili do nich nie pasowałam. W tej chwili byli zupełnie inni. W tej chwili byli nie moi.
A w następnej chwil dostałam ogonem w brzuch i rzuciło mnie na ścianę. W jeszcze następnej straciłam przytomność.
CDN
Myszorku, nie podałaś tytułu opowiadania, więc roboczo dałem taki. Jak masz inną opcję na tytuł – daj znać, zmienię
fajne. podoba mi się, że piszesz z perspektywy Melanie
No no niezła akcja na koniec ;D
podoba mi się, ale co wy z tym Jacobem ???
Właśnie, Jacob, Edwrd, Edward, Jacob.A ja lubię Jaspera!!!!
Fajne, podoba mi się.
Ja też nie lubię Jaspera. Imię Jackob, po prostu mi pasowało. 😉
Jacob bardzo ładne imię i nie przeszkadza mi, że często jest używane Super opowiadanie
fajne opowiadanie
Cudo!
super
Lekko się czyta. Moim zdaniem, Myszorku, powinnaś zacząć poważnie pomyśleć o karierze pisarki, ponieważ bez przerwy miałam wrażenie, że czytam książkę Riordan’a .
Brawo! Naprawdę fajne opowiadanie, z pokaźną liczbą mniejszych lub większych błędów, które jednak nie przeszkadzały mi zbytnio w czytaniu. A czytałem z ciekawością. Piszesz naprawdę fajnie, choć styl to faktycznie w 80% Riordian. Jeśli weźmiesz pod uwagę, Myszorku, to, jak bardzo surowo zawsze oceniam, to „Brawo!” na początku mojego komentarza możesz śmiało uznać za wyróżnienie. Wiele, bardzo wiele musisz jeszcze dopracować, ale to nie zmieni tego, że piszesz naprawdę całkiem nieźle.
@Sosna – i właśnie dlatego kariera pisarki nie byłaby dobrym wyjściem. Myszorek, mimo, że pisze dość dobrze, musi sobie wyrobić własny styl. Pisarz nie powinien mieć stylu całkowicie „zgapionego” od innego pisarza – każdy powinien pisać inaczej, aby czytanie jego książek było wyjątkowym przeżyciem. Może są osoby myślące inaczej, ale ja nie miałbym ochoty widzieć w księgarniach książek pisanych przez różnych autorów, jednak w dokładnie tym samym stylu…
Pozdrowienia!
Super opowiadanie , a Jacob to fajne imię ; )
super opowiadanie!!!! świetne opowiadanie!!!! wspaniałe opowiadanie!!!! i długie, tak jak lubię zresztą czy trzeba coś jeszcze dodawać, przy takim pozytywnym komentarzu Bylona?? szkoda, że moje opowiadanie tak mu się nie podobało 😉