Dla Świerszcza. Za wypełnianie swoją osobą moich pustych wieczorów i wysokie rachunki za telefon. I za kochaną Anginę -,- Czyli, w skrócie: za to, że jesteś… Taki jaki być powinieneś.
Założę się, że 99,9% blogowiczów nie wie, co to za opowiadanie… Mam nadzieję, że mimo wszystko je przeczytacie… I skomentujecie.
Prolog: http://rickriordan.pl/2011/11/ja/
Rozdział pierwszy: http://rickriordan.pl/2012/01/ja-2/
Napisane przy http://www.youtube.com/watch?v=pBG4RsGtguM
Każdy dzień wyglądał tak samo. Odprężenie w szkole, unikanie szkolnych dresów, korepetycje i powrót do domu. Dom.
Większości ludzi kojarzy się z ciepłem i kochającą rodziną. Mi kojarzył się z bólem, cierpieniem, smrodem i herosami pozamykanymi w klatkach w piwnicy.
Wyniki w nauce Ponosa zdecydowanie zaczęły się poprawiać, a on sam więcej się do mnie uśmiechać. A ja do niego.
– Pójdziesz ze mną na bal zimowy? – spytał pewnego razu podczas korepetycji. Popatrzyłam na niego zdziwiona. Uśmiechał się lekko, a w te jego cudowne błękitne oczy wpadały złote kosmyki falowanych włosów.
– Nie ma takiego balu… – odpowiedziałam odwzajemniając uśmiech. – Poza tym, po co miałbyś iść ze mną, skoro możesz mieć każdą? – dodałam ze smutkiem.
– Nie chcę każdej… Chcę ciebie – szepnął i uniósł mój podbródek. Odsunęłam się, czując, że zaraz stracę kontrolę, a z chłopaka zostanie kilka strzępów.
– Nawet, gdybym się zgodziła… Nie ma takiego balu – powiedziałam, a on wybuchnął śmiechem czystym jak srebrne dzwonki. Popatrzyłam na niego ze zdumieniem.
– I tu się mylisz! Pani Ren zorganizowała w tym roku pierwszy w historii szkoły, zimowy bal maskowy!
– Nie żartuj! – zaśmiałam się perliście. – Naprawdę? Jak ja dawno nie byłam na jakiejś imprezie… Zwłaszcza z… przyjacielem – spojrzałam na niego niepewnie. – Mogę cię tak nazywać?
– Oczywiście, Ap – szepnął i mnie przytulił.
***
Umówiłam się z Matheem przed szkolnym budynkiem, choć nalegał, że weźmie mnie z domu. Musiałam odmówić, mimo, iż było niezwykle zimno i idąc zapadałam się w śniegu po kostki. Nie chciałam, żeby coś mu się stało… Zwłaszcza ze strony mojej matki.
Był wtorek, dziesiątego lutego. Siedziałam na niskim murku przed wejściem do szkoły, czekając na przyjaciela i trzymając przed oczyma wysłużony egzemplarz „Władcy Pierścieni” Tolkiena.
Słabe zimowe słońce przysłonił mi jakiś cień.
– Przepraszam, moż… – zaczęłam podnosząc wzrok i zamarłam. Nade mną stał jeden ze szkolnych dresów, Roy, a za nim jego świta: Quato i Exer. Przesunęłam się odruchowo w tył wciskając w barierkę i przyciskajac do piersi ukochaną książkę. Oczy zrobiły się olbrzymie ze strachu.
– Zostawcie mnie! Nie mam kasy! – wyrzuciłam z siebie w tempie karabinu maszynowego.
– Kto powiedział, że chcemy kasy, złotko… – odpowiedział Roy uśmiechając się obleśnie i kładąc mi rękę na udzie. Zbladłam ze strachu i skuliłam jeszcze bardziej w duchu przeklinając swoją głupotę, która kazała mi ubrać spódniczkę. A on zbliżył się jeszcze bardziej.
– Zostaw ją, bo pożałujesz! – rozległo się za plecami moich prześladowców, którzy odwrócili się na głos dość wysokiego blondyna o niesamowicie błękitnych oczach.
– Matheo! – krzyknęłam i, wykorzystując nieuwagę dresów, szybko przebiegłam pomiędzy nimi i wpadłam w ramiona przyjaciela… czy może kogoś więcej? Chłopak zaczął mnie uspokajać równocześnie mordując wzrokiem Roy’a i spółkę, którzy dopiero skapnęli się, że im zwiałam.
Exer, najmniej cierpliwy z tej trójki ruszył na nas, a jakoś nie sądziłam, że ma przyjazne zamiary. Mój wybawca jedną ręką przytrzymywał mnie jak najdroższy skarb, a drugą trzymał zaciśniętą w pięść, ale opuszczoną luźno wzdłuż tułowia. Jakby trzymał coś, co mogło mu pomóc.
Dres przypominał mi nosorożca, szarżował na oślep nie mogąc zmienić kierunku. Ponos z szelmowskim uśmiechem ruszył się o krok w bok i podstawił nogę Exerowi, który przewrócił się jak długi. Na moje usta wkradł się mimowolny uśmiech, gdy wpadłam na iście szatański plan…
Wymknęłam się z objęć blondyna i podeszłam na palcach do skołowanego napastnika.
– To dla ciebie, kochanie – szepnęłam mu do ucha i… ŁUP! Trylogia z twardej oprawie wylądowała na jego pustej głowie, nad którą zaczęły latać miniaturowe glaniki ze skrzydełkami.
Odwróciłam się na czas, by zobaczyć mistrzowski przerzut przez biodro i sapiącego Ponosa nad skołowanym Quatem.
Jednak byłam zaniepokojona. Nigdzie nie było widać Roy’a…
– Nie ruszaj się – szepnął mi do ucha. Na szyi poczułam coś chłodnego. Nóż. Zrobiłam się blada jak ściana i prawie osunęłam na ziemię. Wydałam zduszony okrzyk, który zaalarmował Mathea. Odwrócił się, a na mój widok zbladł.
– Nie zbliżaj się, chyba, że nie chcesz już zobaczyć swojej księżniczki… – zawołał do mojego kumpla. Śmierdzący oddech przybliżył się do mojej szyi, a wielka łapa odgarnęła z niej włosy. Od dotyku Roy’a dostawałam dreszczy i gęsiej skórki. Jego dłoń zjechała w dół po mojej ręce i brzuchu. Gdy była na wysokości biodra, zorientowałam się, że nadal mam przy sobie moją kochaną cegłę. Odwróciłam się do prześladowcy przodem i przyssałam niczym rasowy glonojad, próbując nie myśleć o przyjacielu znajdującym się kilka metrów dalej i pewnie przeklinającym mnie w duchu ze łzami w oczach. Gdy Roy rozluźnił się na tyle, żeby opuścić rękę z nożem, przygryzłam mu język, kopnęłam w piszczel i kolanem w „strategiczny punkt”. Gdy wreszcie się odkleił i zgiął w pół, szepnęłam mu na ucho:
– To za grożenie mi nożem.
– S*ka – warknął, próbując się podnieść.
– A to… Za obmacywanie mnie – mówiąc ostatnie słowa przywaliłam mu w głowę Tolkienem, po czym z triumfalnym uśmiechem odwróciłam się do Mathea. Po czym właśnie sobie uświadomiłam, co zrobiłam, więc szybko podbiegłam do przyjaciela i wtuliłam się w jego pierś.
– Ja… Przepraszam… – szepnęłam wdychając jego zapach i lekko pochlipując.
– To było… Obrzydliwe… Ale jednocześnie niesamowite! – odpowiedział z uśmiechem, pokazując białe zęby. – Nie masz za co mnie przepraszać! Tylko więcej nie strasz mnie przylepiając się do podpitego dresa…
– Właśnie… Masz gumę? – zapytałam, a on odpowiedział śmiechem.
***
Szliśmy przez zacienione szkolne korytarze, a odgłos naszych kroków mieszał się z muzyką lecącą gdzieś z tyłu placówki. Zatrzymaliśmy się przy naszych szafkach, gdzie zostawiliśmy wierzchnie nakrycia i ruszyliśmy ku boisku. Gdy stanęłam w drzwiach stanęłam jak wryta. Nasze sporych rozmiarów boisko zostało zalane wodą i przerobione na lodowisko. Dokładnie naprzeciwko nas stało stanowisko DJ-a i stół z przekąskami. Nad lodowiskiem zastępującym parkiet i resztąterenów zielonych szkoły błyskały setki lampionów.
– Tu jest… cudownie… – szepnęłam.
-Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin… – powiedział Mat, uśmiechając się. – A! I byłbym zapomniał. To dla ciebie.
Z dziwnej torby, którą cały czas miał przy sobie, wyciągnął dość duże, jasne pudełko. Patrzyłam na nie ze zdumieniem i wzruszeniem, a on zachęcił mnie skinięciem głowy, bym otworzyła.
W środku była najpiękniejsza para łyżew, jakie widziałam. Były całe z białej jak śnieg skóry z wytłaczanymi srebrnymi listami przy kostce.
– Dziękuję! Jeszcze nikt nigdy mi czegoś takiego nie zrobił! – powiedziałam i rzuciłam mu się na szyję. Przytulił mnie ze śmiechem i zapytał:
– A dostanę buziaka? – Teraz ja się zaśmiałam i wspięłam na palce, żeby cmoknąć go w policzek. Oczywiście obrucił głowę, tak, że trafiłam na usta. Muszę powiedzieć, że się trochę na niego pogniewałam, było to o wiele milej niż z pewnym „bliskim miłośnikiem Tolkiena” kilkanaście minut wcześniej.
Gdy się od siebie odkleiliśmy, posłał mi szelmowski uśmiech i pociągnął na jedną z licznych ławek, by przebrać buty na łyżwy.
Gwoli wyjaśnień: łyżwy były moją pasją od zawsze. Każdy uzbierany jakimkolwiek sposobem grosz odkładałam na wstęp na lodowisko i łyżwy. Raz udało mi się kupić jedną parę przyciasnych i rozlatujących się butów do jazdy na lodzie, ale niestety matka je zniszczyła. Jednak wcześniej udało mi się opanować sztukę jeżdżenia na nich do perfekcji.
Kilka minut potem ślizgaliśmy się po całym lodowisku śmiejąc się cały czas i powodując u innych uczniów epilepsje.
***
Nasza szalona zabawa trwała kilkanaście minut. Ale siły mnie opuściły i musieliśmy na chwilę przerwać naszą zabawę.
– Nigdy tak dobrze się nie bawiłam! – powiedziałam do przyjaciela przytulając się do jego szerokiej piersi.
– Idę po coś do picia. Chcesz coś? – spytał.
– Wodę, jeśli można. – Mrugnęłam, a on uśmiechnął się idąc w stronę stanowiska DJ-a. Zaraz. Po napoje w przeciwną stronę! On chyba nie chce…
– Uwaga wszyscy! Organizujemy karaoke! Jacyś chętni? – powiedział DJ, obok którego szczerzył się Matheo. Ten drugi nachylił się do pierwszego, a zaraz potem zabrzmiały brzemienne w skutki słowa:
– No, skoro nikt nie jest chętny… – rzekł DJ ignorując ze sto wyciągniętych w górę rąk. – …na scenę prosimy Apade Callien!
Rozległy się umiarkowane brawa. Nikt mnie nie znał. Albo nie wiedział, jak mam na imię. Klaskali tylko ci, którzy uznali to za stosowne.
Gdy wchodziłam na scenę grupa blondynek w różowych obcisłych sukienkach, przystawiających się do członków drużyny futbolowej, zaczęła gwizdać. Ich partnerzy zawtórowali im. Spłonęłam rumieńcem, ale wtedy zobaczyłam niesamowicie błękitne tęczówki Mathea wyciągającego do mnie rękę. Chwyciłam ją niepewnie, a on wciągnął mnie na podest. Usłyszałam pierwsze dźwięki mojego ulubionego utworu i uśmiechnęłam się niepewnie łapiąc za mikrofon.
– To ja, Narcyz się nazywam
Przepraszam i dziękuję – ja tych słów nie używam
Jestem piękny i uroczy – popatrzcie w moje oczy
Jestem przecież najpiękniejszy, a na pewno najskromniejszy…
Gwizdy ucichły, za to kilka osób zaczęło tańczyć do melodii. „Plastikom” kopary opadły. Chyba nie spodziewali się po tej niskiej, drobnej, wręcz wychudzonej blondynce z zielonymi pasemkami takiego głosu. Podobno któraś z moich prapra…babci występowała kiedyś w operze… Głos chyba po niej odziedziczyłam.
Śpiewałam coraz pewniej. A coraz więcej osób tańczyło.
Gdy skończyłam rozległ się aplauz. W oczach lśniły mi łzy szczęścia.
A on podszedł i mnie przytulił.
– Dobra robota, Api.
***
Siedziałam na ławce w parku i patrzyłam na zachód słońca nad naszym miasteczkiem. Nienaturalnie zielonoblond kosmyki latały mi wokół twarzy, a po policzku spływały łzy.
– Co zrobiłam, Hestio? Czemu spotkało to właśnie mnie? – zapytałam szeptem.
– Jesteś jedną z nas… A zaprzeczałaś. – usłyszałam za sobą. Nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, do kogo należał ten głos.
– Nie, Matheo. Mówiłam prawdę. Nie jestem herosem. – Matheo to drugie imie Pontosa. Podobało mi się, nie było związane z bólem.
– Więc kim? – spytał zdumiony przysiadając się do mnie. Posłałam u smutne spojrzenie i pokręciłam głową.
– Nie dziś, nie teraz…
– Więc kiedy?
– Nigdy… – Widziałam ból w jego oczach, ale nie mógł wiedzieć. Ani on, ani nikt inny.
***
Wiesz, że wszystko jest stracone, że nie masz szans na jakiekolwiek uczucie z jego strony. W każdej chwili możesz się na niego rzucić, gdy stracisz nad sobą kontrolę, a pierwotny instynkt weźmie górę.
Ale i tak masz nadzieję. Małą jak płomień zapałki, ale oświetla ci drogę… Drogę do cierpienia.
***
– Proszę cię, idź stąd… Zostaw mnie – mówiłam, odwracając się od niego. Siedzieliśmy w milczeniu, nie zamierzał mnie opuścić.
– Czemu mnie wyganiasz? Moje towarzystwo ci przeszkadza? – spytał zasmucony. Odwróciłam się do niego. Nasze twarze dzieliły centymetry. Otarł mi łzę z policzka lecz nie zabrał ręki.
– Wręcz przeciwnie, Matheo… Zależy mi na tobie, datego chcę cię chronić… Przed ciemnością zebraną wokół mnie… – wyszeptałam.
– Światło rozprasza ciemność… A miłość zwycięża wszystko… – odpowiedział i złożył na mych ustach pocałunek.
Zarzuciłam mu ręce na szyję, a on wplótł palce w moje włosy.
Nie przeszkadzał nam deszcz zaczynający padać z zachmurzonego nieba.
***
Tamtego dnia byłam po raz pierwszy w życiu szczęśliwa. Jeszcze bardziej niż na balu. To było jak sen, z ktorego nie chciałam się obudzić.
Wreszcie miałam kogoś, na kim mi zalezało… i komu na mnie zależało. Dlatego z trudem powstrzymywałam łzy na myśl, kim jestem.
– Hero, bogini-matko, czemu? Hestio, bogini rodziny, za co? Afrodyto, bogini miłości, co on zrobił? – pytałam każdej nocy płacząc.
Ale żadna mi nie odpowiadała, a ja wiedziałam, że moje szczęście nie może trwać długo.
Podczas jednego z naszych spotkań spytałam go o boskiego rodzica i czy wraca do obozu latem.
– Mój ojciec to Hyperion… A wrócę tylko, jeśli pojedziesz tam ze mną – odpowiedział głaszcząc mnie po policzku. Westchnęłam.
– Nie mogę… Obóz znalazłby się w wielkim niebezpieczeństwie… Ze strony mojej i bogów. Oni chcą mnie zniszczyć…
– Czemu?
– Ze względu na to, kim jestem – odpowiedziałam po prostu.
– Ale… – Zasłoniłam mu usta palcem i szepnęłam:
– Cii… Nie teraz…
Po czym go pocałowałam.
Niestety nie dane nam było cieszyć się sobą.
– No, no, no… Kogo my tu mamy? – spytała szczerząc kły w uśmiechu. Zerwaliśmy się na równe nogi, a Matheo wyciągnął miecz.
– Prosze cię… Myslisz, że mi w czymś przeszkodzisz tą wykałaczką? – spytała wyciągając swoją broń – dwie ociekające jadem szable.
Przez jej obecność ja też zaczęłam się zmieniać – oczy stały się zielone, gadzie, a skórę zaczęła obrastać łuska. Z ust wyrosły kły.
– Uciekaj! – krzyknęłam, ale się spóźniłam. Mój ukochany ostatkiem sił odbijał ciosy potwora. Skoczyłam na nią i wbiłam jej kły w szyję. Zdążyła jeszcze przejechać szablą po moich nogach i rozpłynęła się w cień.
Znów byłam sobą. Przeczołgałam się w stronę Mathea, by sprawdzić, czy nic mu się nie stało.
– Apade… Nic ci nie jest? – zapytał. Był blady, a ja zauważyłam, że ona go zraniła. Przymknęłam powieki.
– Nic mi nie jest… Znasz może jakiś szybki sposób na dotarcie do obozu? – spytałam nerwowo. Kiwnął głową i podał mi mały, szklany gwizdek. Dmuchnęłam, ale nic się nie wydarzyło.
Zaszlochałam z bezsilności i bólu.
– Matheo… Ja… muszę ci coś powiedzieć … – zaczęłam patrząc mu w oczy. – Kampe… To moja matka.
No nie!mjuż koniec. Świetne. Dawaj CD!( proszę)
PROSzĘ!!!!!! To jest boskie zostaje wielką fanką i oddaję pokłony. Wielu chyba z nas jest „znienawidzonym” przez dresy. Szczegulnie nas metali…
Wiesz, że kocham wszystkie Twoje opka, ale to jest jednym ze szczególnie mi się podobających. Może ze względu na główną bohaterkę – mimo, że jest potworzycą, to jej charakter i uosobienie wzbudzają sympatię czytelnika. Nie żadne emo, nie żadna twardzielka czy szalona i czasami dostająca głupawki nastolatka, tylko… normalna. Oczywiście oprócz Apade uwielbiam to opko także za Twój zadżemisty styl i w ogóle, ale myślę, że Ty to już wiesz. 😀 Nie mogę się doczekać CD! <3
No w końcu coś napisałaś! Już byłam bliska załamania! Teraz szybko pisz całą resztę tych wspaniałych dzieł! ♥
To jest boskie. Przez miłosne fragmenty trudno było mi przetrwać, ale mój (pełny, notabene) żołądek wytrzymał. Nienawidzę tych miłosnych scen w opowiadaniach (hahahaha i kto to mówi?! -,-‚ ), ale mimo wszystko wspaniale mi się czytało drugi rozdział.
Pisz mi tu szybko CD!
Jeju, jak ja tęskniłam 😀
czekam z wypiekami na twarzy na CD
Nie wiem, czy płacze dlatego, że od rana pieką mnie oczy, czy dlatego, że to jest takie smutne i piękne? Stawiam jednak an to drugie. Ciekawe jak Matheo zareaguje na wieść?