ROZDZIAŁ IV
Marionetka cienia
1.
Przekroczyłem bramę obozu, a za mną podążało około dwudziestu legionistów.
Żadne z nas nie czuło dumy, ani radości. Wszyscy mieli opuszczone głowy. Szliśmy równym tempem, ale nie tak ochoczym jak kiedy wyruszaliśmy. Nie mieliśmy na sobie lśniących zbroi, a nigdzie nie powiewała purpurowa chorągwia.
Każdy, bez wyjątku poniósł jakieś obrażenia. Ja miałem stłuczoną rękę i długą szramę przez całą łydkę. Wielu z nas straciło palce lub całe kończyny, tak jak mój przyjaciel Kenny, któremu odcięto nogę od połowy łydki. Biedak kulał teraz z tyłu podtrzymując się na Mortym, małym dzieciaku, głównym sztabowym.
Dowódców przeżyło jedynie troje. Dwóch centurionów i jeden legat, ja. Reszta zginęła ze swym wojskiem na pustyni. Nie odnaleźliśmy ich ciał, ale złożyliśmy modły do bogów o ich godne przyjęcie w bramach Królestwa Plutona. Tylko tyle mogliśmy na ten czas zrobić.
Byliśmy „niemym legionem”. Ostatnimi i jedynymi, którzy wrócili. Oszczędzono nas tylko z tego powodu, że kiedyś coś dla nich znaczyliśmy, tak mówili ocalali, ale dobrze wiedziałem, że to nie było prawdą. Chcieli przesłać wiadomość, a ja posłużyłem im za kuriera.
Stanąłem na środku placu, a cały pochód zatrzymał się. Ludzie, którzy wyszli z koszarów, aby nas powitać, podbiegali do ciężko rannych i prowadzili ich do szpitali polowych lub miasta, które już stąd widziałem przez wschodnią bramę obozu. Lekarze będą mieli sporo roboty przez następne dni.
Usiadłem na beczce niedaleko kowala. Oparłem się o wystającą belkę i miałem zamiar w takiej pozycji przesiedzieć do rana. Byłem zmęczony, głodny i bolała mnie ręka. Miałem przetrącone kłykcie i nawet nie mogłem zgiąć palców.
Patrzyłem przez chwilę na nie, po czym podniosłem wzrok. Ocalali rozbili się na drodze prowadzącej do Principii. Ciężko rannych już zabrano, a reszta nie miała siły na dalszą podróż. Toboły i broń położyli koło siebie i zaczęli opatrywać własne rany. Wielu legionistom pomagali obozowicze i fioletowe duchy, ponieważ nie wszyscy mogli nawet ściągnąć z siebie resztek kolczugi, czy starych rzemieni zawiązanych zbyt mocno.
Chłonąłem ten widok przez długi czas. Przez chwilę zauważyłem nawet Mortyego, który ze swoim łobuzerskim uśmiechem pomachał do mnie, po czym zniknął za barakami.
Zamknąłem oczy. I wtedy po raz pierwszy dostałem ataku.
Poczułem jak odlatuję. Jakby moja jaź uniosła się wysoko nad ziemię. Kiedy tylko podniosłem powieki zobaczyłem ciemność. Tak mocną, że można było ją kroić mieczem.
Nie byłem się wstanie ruszyć. Pustym wzrokiem wpatrywałem się w przestrzeń, gdy nagle w mroku pojawił się krąg jasnego światła. Zaczęła z niego wypełzać jakaś maź, która od razu uformowała ludzką sylwetkę. Kiedy nabrała kolorów stwierdziłem, że był to mężczyzna w białym garniturze i czerwonym krawacie. Ręce trzymał za plecami. Twarzy nie widziałem, tak jakby jej właściciel specjalnie ją ukrywał.
– Kim jesteś? – mój głos odbił się echem w eterze, chociaż wcale nie znajdowałem się w jaskini, ani pomieszczeniu. – Gdzie jestem?
Postać nie odpowiedziała. Wydawało się, że mnie obserwowała.
Nagle w ciemności rozbłysło światło. Wielki wybuch w pustce. Po czym nastąpiła reakcja, która wygląda jak na przyśpieszonym tempie. Fale, które wydobyły się z wybuchu utworzyły małe, jasne punkty dookoła, których zaczęły zbierać się różnorakie kamienie.
Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że właśnie widziałem narodziny wszechświata. To mnie ożywiło. Powoli wyprostowałem się i spróbowałem spojrzeć w oczy mężczyzny. Jeśli je miał.
– Jesteś bogiem – stwierdziłem, zamiast się zapytać. – Ale jakim?
– To nieistotne – postać odpowiedziała gromkim głosem, który zatrząsnął światami i zgasił setki gwiazd w eterze. – Ważne jest to co mam ci do powiedzenia.
– Słucham – skrzyżowałem ręce, chociaż nadal bolały mnie palce.
– Nie długo wydarzy się coś co na zawsze zmieni oblicze waszego świata i właśnie dlatego wybrałem ciebie… – postać na chwilę przerwała. – …abyś mi służył.
Skwitowałem to uśmiechem. Jakby bóg mnie znał, to by wiedział, że ja nikomu nie służę. Mogę pomóc, ale nigdy nie służę.
On jakby wyczuł moją odpowiedź, bo nagle coś się zmieniło. W nicości zaczęły pojawiać się czarne dziury. Eter szalał niczym sztorm na morzu. Ja natomiast poczułem niemiłe uczucie na gardle. Zacząłem się dusić i podnosić do góry, tak jakby niewidzialna siła trzymała mnie za krtań.
– Nie rozumiesz chłopcze – mężczyzna wydawał się być wściekły, ale można to było poznać po nieznacznie głośniejszym głosie. – Tym nawet lepiej dla ciebie, dłużej pożyjesz. Tu nie chodzi o nadchodzącą drugą wojnę, ani o…
– Drugą wojnę? – nie zrozumiałem. Trudno jest co kolwiek zrozumieć kiedy powoli brakuje ci tlenu.
– Tych wszystkich błahych śmiertelników – uścisk zelżał na gardle. Po chwili całkowicie zniknął. Upadłem na kolana i wziąłem trzy głębokie wdechy. – Nie długo skończy się to co znałeś, a zacznie coś czego ludzkość i bogowie wypatrują od początku czasu.
W tej chwili w mojej głowie odezwała się chłodna kalkulacja. Właśnie wróciłem z frontu, na którym zginęli najlepsi z najlepszych. Mam problemy z senatem i zdrajcami, którzy czekają na odpowiedni moment aby wbić mi sztylet w plecy, a tu nagle pojawia się przede mną potężny bóg, który składa mi praktycznie ofertę nie do odrzucenia. Co byś zrobiła na moim miejscu? No, właśnie. Nie miałem wyboru.
– Zgoda, Panie Mroczny – zwróciłem się do postaci. – Ale mam nadzieję, że ja też coś z tego wszystkiego będę miał.
– Mądry chłopiec. A teraz donieś wiadomość senatorom. Uważam, że powinieneś przystać na to co usłyszałeś, a oni powinni o tym wiedzieć.
Po tych słowach rozbłysło bardzo jasne światło. Oślepiony zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem znów znajdowałem się w obozie i siedziałem na beczce. Ze zmęczenia pomyślałem, że dostałem na chwilę halucynacji, ale kiedy spojrzałem na swoje palce,
stwierdziłem, że nie mógł to być sen. Patrzyłem oniemiały na nie okaleczoną skórę i sprawnie funkcjonującą dłoń.
Parę razy zacisnąłem palce w pięść i wtedy właśnie zrozumiałem, że praca dla tej dziwnej postaci wcale nie musi być taka zła.
Opuściłem rękę i spojrzałem przed siebie. Na mojej twarzy zagościł uśmiech, kiedy dokładnie na przeciwko siebie zauważyłem ją. Była ubrana w biało złotą tunikę. Kiedy nasze spojrzenia skrzyżowały się, zaczęła biec w moją stronę. Jej czarne włosy falowały na wietrze, a twarz ozdabiał cudowny uśmiech. Resztką sił wstałem z beczki.
Kiedy do mnie dobiegła, objęliśmy się. Wtulaliśmy się w siebie, a każde z nas nie mogło uwierzyć, że wreszcie po dwóch latach pozwolono nam się spotkać. Mój nos zatopiony w jej włosy, wciągał jej zapach. Czułem w piersi mocno kotłujące się serce.
– Wróciłeś! – śmiała się kiedy mówiła.
– Obiecałem, Jen.
Mogliśmy tak stać do końca dnia, tygodnia, miesiąca, ale nic co dobre nie trwa długo. Jest zazwyczaj raptowne, pełne uniesień i jedyną rzeczą, dla której każdy budzi się każdego poranka.
– Twoja noga… – dziewczyna odsunęła się ode mnie i spojrzała na przesiąknięty krwią bandaż na mojej nodze. – Trzeba to obejrzeć.
Nie protestowałem. Byłem na skraju snu. Czułem się wykończony i pozbawiony jakiejkolwiek energii życiowej. Chciałem odpocząć.
Jen wzięła mnie pod ramię i zaczęła prowadzić w stronę Nowego Rzymu, który malował się przed nami białym marmurem i przepychem godnym tylko najwspanialszej cywilizacji w całej historii. Mojej cywilizacji. Cywilizacji, za którą zginęło więcej ludzi niż pragnących ją zniszczyć.
– Reyna kazała mi powiedzieć, że masz się z nią spotkać jeszcze dzisiaj – Jen odgarnęła włosy ze swojego czoła.
– Nie może zaczekać do jutra – na chwilę zmarszczyłem czoło w zastanowieniu.
– Mówiła, że to pilne i masz się zjawić w senacie jeszcze przed wieczerzą – dziewczyna wydawała się trochę zafrasowana tym co mi mówiła. – Podobno ma to związek z wiadomością jaką miałeś przekazać Rzymowi od Kartagińczyków.
Zaciekawiło mnie to skąd Reyna o tym wie, ale nie kontynuowałem tematu. Wystarczy, że skradziono mi kolejny czas z mojego życia. Miałem nadzieję, że nie będzie to kolejna obrada, tylko zwykłe spotkanie. Jak strasznie się myliłem.
2.
Kiedy wszedłem do głównego pomieszczenia nikt nie przejął się moją obecnością.
Trwała zacięta dyskusja między senatorami, a Reyną, która zajęła miejsce przed mównicą. Nie była ubrana jak przystało na konsula, ale wynikało to z faktu, że ostatnie wydarzenia utwierdziły ją aby zawsze chodzić w pełnej, rzymskiej zbroi. Z jej miny nie mogłem wywnioskować niczego dobrego. Najwyraźniej coś nie szło po jej myśli.
Zszedłem w dół i zająłem miejsce na marmurowej ławie, która niczym schodki w półkolu otaczały mównicę. Pod ścianami, wyglądające jak wielkie pnie drzew, stały kolumny podtrzymujące kopułę.
Sala była wypełniona po brzegi senatorami, chociaż w normalnych okolicznościach nie byłoby ich tutaj aż tylu. Jen też była senatorką, ale o dziwo nie zauważyłem jej w tłumie białych tog. Musiało ją coś zatrzymać.
Nagle Reyna machnęła ręką na znak końca tematu. Senatorowie niezbyt otwarcie jej na to pozwolili. Jeszcze paru chciało się sprzeczać, ale były sprawy, których nawet oni nie mogli zatrzymać.
Reyna prawnym żargonem rozpoczęła kwestię wojny punickiej. Niby nic wielkiego, kiedy się o tym mówi. Będąc zamkniętymi w okrągłej sali, żaden z tych pyszałków nawet nie zastanowił się nad losem legionistów, którzy właśnie w tej chwili dogorywali w szpitalach lub w rękach przyjaciół, czy rodziny. To był właśnie problem. Politycy, którzy byli właśnie po to aby pomagać innym prawnie, pławili się w luksusie, mając gdzieś co działo się za granicami Nowego Rzymu.
– Dziś wróciło dwudziestu trzech żołnierzy – kontynuowała Reyna. – Z których przeżyło na razie dziewiętnastu. Sądzicie, że ta wojna ma zmazać plamę na honorze Rzymu, a pomyśleliście kiedyś o tych, którzy za was ją toczą? Ile ludzi już nigdy nie wróci, ilu naszych braci, sióstr, rodzeństwa zginęło na pustyni dla sprawy, którą już tylko wy chcecie toczyć? – zamilkła na chwilę. – Ponawiam prośbę o zawiązanie pokoju z Kartagińczykami. Nie wygramy z nimi. Pozwólmy im pozostać w Las Vegas. Niech założą drugi obóz.
O dziwo, żaden z senatorów nie odezwał się. Nie było słychać nawet cichych rozmów, czy szeptów. Ta cisza była przytłaczająca, ale dobrze było widać po twarzach zgromadzonych, że to co powiedziała Reyna wcale ich nie zadawala. Teraz czekali. Czekali na tego, który odezwie się jako pierwszy, żeby wtedy poprzeć go i tym samym wycofać wniosek. Często tak robili. Zbyt często.
Jeden z senatorów wstał. Był niski, ale przystojny. O smukłej twarzy i rzeźbionej klacie, której nie było widać pod białą togą. Szeroki uśmiech i śnieżno białe zęby nadawały mu złowieszczego wyglądu. Szczerzył się jak rekin, kiedy zobaczy swoją ofiarę. Znałem go. Był to rodzaj człowieka, który powie ci wszystko co chcesz usłyszeć, aby tylko przyznać mu rację. Rzuci ci kłody pod nogi, tylko po to aby cię ośmieszyć. Miał na imię Chuck i był starszym bratem Kennyego.
– To zniewaga! – przemówił, a ja zacisnąłem dłoń w pięść. – Mówisz nam o poświęceniu naszych żołnierzy, jakby to nie przynosiło żadnych sukcesów. Pozwól, że przypomnę ci bitwę, którą nazywamy „Szturmem na Vegas”. Czy nie zdobyliśmy wtedy miasta? Czy nie słusznie oceniliśmy nasze siły? Czy mamy wierzyć, że poświęcenie legionistów, którzy zginęli wtedy dla naszej sprawy, nic nie znaczyło, bo teraz pragniesz oddać miasto zdrajcom? Powiadam wam! Ta wojna ma tylko jedno zakończenie i będzie nim wygrana Rzymu!
W sali zabrzmiały oklaski. Senatorów najwyraźniej zadowoliła przemowa kolegi, chociaż każdy z nich mógłby przyprawić ją o kolejne argumenty. Tyle, że nie mieli mojego argumentu.
– Ta wojna zakończy się jeszcze w tym tygodniu – wstałem, a moje słowa uciszyły wrzawę w pomieszczeniu.
– Jak śmiesz wtrącać się w rozmowę senatorów?! – Chuck wydawał się być urażony, ale tylko ja wiedziałem, że udaje. – Kim jesteś, że mi przerywasz?
– Legat. Dowódca frontu wschodniego. Uczestnik bitwy o Dolinę Śmierci. Zdobywca Las Vegas – zszedłem po schodach do samej mównicy. – Mam więcej do powiedzenia, niż ty będziesz miał w całym swoim życiu, glizdo.
Wszystkich w sali zatkało. Właśnie zorientowali się, że wróciła osoba, która jako jedna z nielicznych miała prawo do rozstawiania ludzi po kątach. Tylko powrót Jasona, bardziej by ich zaskoczył.
Wymieniłem z Reyną spojrzenia. Dopiero teraz zrozumiałem, że chciała się ze mną spotkać, aby użyć mnie jako karty przetargowej. Udało się jej.
– Proszę… – Chuck pozwolił mi kontynuować nie kryjąc przy tym wściekłości.
– Reyna ma rację. Nie wygramy tej wojny – spojrzałem na chwilę do góry. – Chyba, że przystaniemy na ich warunki.
Po sali przetoczył się odgłos oburzenia. Poczekałem aż senatorzy umilkną i kontynuowałem:
– Tyle, że my też postawimy pewne warunki…
Reszta rozmowy przebiegła bez żadnego problemu.
3.
Noc zapadła szybko.
Piękna pełnia zawitała nad Nowym Rzymem, razem ze swoją obstawą, małymi złotymi punkcikami. Miliony gwiazd tworzyły na ciemnym niebie kształty, których tylko bogowie i wyrocznie mogły zrozumieć.
Szedłem wzdłuż jednej z mniejszych uliczek miasta. Byłem już przebrany w fioletową koszulę obozową i stare, podarte dżinsy. Nowy, świeży bandaż opatulał moją łydkę, na której znajdowała się szrama. Kiedy zmieniałem opatrunek ze zdziwieniem stwierdziłem, że rana już nie ropiała i zaczęła się zabliźniać.
Jedynie mój uśmiech zdradzał w jakim jestem humorze. Spotkanie w senacie zaowocowało ciekawymi zmianami. Nie mogłem się doczekać podróży.
Sklepiki i kafejki już dawno były pozamykane, ale wśród mrocznych kamienic, tylko jedna z bocznych uliczek zdawała się kwitnąć od nocnego życia, a to z tego powodu, że właśnie tutaj znajdowała się karczma „Pod pijanym faunem”. Było to słynne miejsce wśród legionistów, zwane przez nich „Kłem”. Zdrobnienie wzięło się od nazwiska właściciela baru, który po odsłużeniu swojego w wojsku, postanowił pozostać w Nowym Rzymie. Jego decyzja dała początek pierwszej tawernie dla żołnierzy i jedynej, do której każdy wstępował, aby na chwilę odpocząć.
Stanąłem przed drzwiami karczmy. Chwyciłem za klamkę i otworzyłem je.
Kiedy tylko moja stopa stanęła w przejściu powitał mnie zapach kebabu i mleka. Nie wiedziałem co te dwie rzeczy mają wspólnego ze sobą.
W knajpie, wieczorem zawsze panuje rozgardiasz, ale na mój widok automatycznie zapadła cisza. Ludzie zajmujący stoliki w kącie po lewej siedzieli cicho, legioniści siedzący po prawej przy barze również milczeli. Nawet gospodarz, który majstrował coś przy sprzęcie do karaoke spojrzał na mnie porzucając to co do tej pory robił. Wszyscy wpatrywali się we mnie.
Nie wiem ile trwała ta cisza, ale mile się zakończyła. Wielkimi owacjami ze strony moich przyjaciół i towarzyszy bojów. Znaliśmy się nazbyt dobrze, aby w między czasie zamienić chodź by jedno słowo, pożartować sobie z przełożonych lub po prostu spotkać się na koniec wojny. Ci żołnierze to była moja rodzina.
Zająłem miejsce przy stoliku z widokiem na scenę do karaoke, tak aby usiąść przy Kennym i Mortym. Przywitaliśmy się mocnym uściskiem dłoni.
– Widzę, że znaleźli dla ciebie protezę – zwróciłem się do wysokiego, chudego chłopaka o ciemnych włosach.
– Ta – Kenny wyciągnął na chwilę swoją nogę, aby pokazać mi lepiej spiżową stopę. – Nawet nie wiesz ile szpital polowy ma tego na stanie.
Roześmialiśmy się. Był to raczej śmiech odstresowujący, przyjacielski. Staraliśmy się robić dobre miny do złej gry. Wiedziałem, że oni już wiedzą. Tylko czekałem kiedy zapytają.
Zauważyłem jak gospodarz stawia na naszym stoliku trzy kufle. Nie chciałem tego przyjąć, ale on nalegał. Mówił, że to na koszt firmy.
Moi przyjaciele zabrali się do picia, ale ja nie. Wpatrywałem się jedynie w pomarańczowy płyn w kuflu.
To zabawne. Dowódcy nie pozwalają pić alkoholu nawet jak jest się po przepracowanym dniu. Uważają, że żołnierz ma być gotów o każdej porze dnia, a używki ograniczają koncentrację. Dlatego legioniści zastąpili wino, oranżadą. Była dokładną odwrotnością alkoholu, ale od razu przypadła wszystkim do gustu. Pobudzała i dawała zabawne uczucie w nosie. Wino mogli dostać tylko żołnierze, którzy pokazali barmanowi kartę zwolnienia ze służby, a tę dostawało się po dwudziestym roku życia, jak nie później.
– Wiesz… – z zamyślenia wyrwał mnie Morty. – Jen powiedziała nam o twojej… decyzji w senacie.
Spojrzałem na tego złotowłosego dzieciaka. Kiedy starał się być poważny, stawał się rozczulający. Może miał jedenaście lat, ale wydawał się być jak chłopczyk, który pyta o sprawy dorosłych. Najprawdopodobniej tylko ja tak myślałem. Morty był sztabowym i najlepszym strategiem w obozie. Nic dziwnego, że już w tak młodym wieku był ze mną na froncie.
– Czyli już wiecie – chwyciłem swój kufel, ale nic z niego nie wypiłem. – Skoro wy wiecie, to i cały obóz wie.
– To szaleństwo, Jack! – tym razem odezwał się Kenny.
– Popieram go – odezwał się Morty wskazując kciukiem na mojego drugiego przyjaciela. – Ten plan nie uda się.
Plan? Ja bym to raczej nazwał samobójstwem, ale nie miałem wyboru. Pan Mroczny tego ode mnie chciał. Po za tym byłem coś winien tym wszystkim, którzy zginęli od moich decyzji. To głównie dla nich chciałem zakończyć tą wojnę.
Plan… Plan polegał na bitwie. Dokładniej na starciu. Trzech wojowników, na trzech wojowników. Rzymianie kontra Kartagińczycy. Uczciwa walka bez pomocy z zewnątrz. Kto wygra, tego zostaną zachowane racje. My wygrywamy, oni poddają się i wracają do nas jako niewolnicy. Tak, niewolnicy. Nie byłem tym zachwycony, ale senatorów nie dało się od tego odwieść. Natomiast jeśli Kartagińczycy wygrają to wojna się skończy, a oni będą mogli założyć nowy obóz w Las Vegas, bez żadnych problemów ze strony Rzymu. Oba rozwiązania prowadzą do zakończenia wojny, ale mnie martwiła kwestia obu zagadnień. Jeśli wygram to oni staną się niewolnikami, a ja tego nie chcę, lecz jeśli przegram to im się nic nie stanie, ale mnie senatorzy zmieszają z błotem i najpewniej wygnają lub zdegenerują. Żadne rozwiązanie nie jest zadowalające. Niestety nie mam wyjścia.
– Dlaczego wybrali właśnie ciebie? – spytał Kenny. – Nie zbyt cię lubią senatorzy, więc po co by to robili?
– Po to, że oba zakończenia mnie nie zadowolą – spojrzałem mu prosto w oczy.
– Utrata stanowiska lub patrzenie na to do czego się przyczyniłeś – wyjaśnił Kennemu Morty. – Dlatego właśnie się z tym nie zgadzam. Istnieje jeszcze trzecie wyjście z sytuacji.
– Nie – skomentowałem to jednym słowem, bo wiedziałem o co mu chodzi.
– Zamach stanu? – też domyślił się Kenny.
– Przejęcie władzy – Morty uśmiechnął się. – Pozbycie się senatu i wzięcie w swoje ręce rządów…
– Jako dyktator? – zapytał Kenny.
Dyktator w Rzymie nie oznacza tego samego co dla śmiertelników. To nie jest jakaś osoba, która przywłaszczyła sobie władzę na jakieś małej wyspie. Dyktator to osoba, która przejmuje władzę na czas wojny, a po jej zakończeniu oddaje ją konsulom. Kompromizm między totalitaryzmem, a demokracją.
– Jako Cezar – Morty wymówił to zdanie szeptem.
Kenny i ja popatrzyliśmy na niego jak na świra. Poważnie. Kto w obecnych czasach stworzyłby cesarstwo za plecami śmiertelników? Nikt. Ten pomysł był tak odległy od moich idei, że nawet nie potrafiłem sobie tego wyobrazić.
– Nie, Morty – odezwałem się po krótkim czasie. – Rzym nie jest przygotowany na Cezara. Jest zbyt słaby. Taka zmiana by go pogrążyła, a Kartagińczycy by to wykorzystali. Muszę zrobić co należy.
Wstałem od stołu. Pożegnałem się z przyjaciółmi i wyszedłem. Za nim zamknąłem drzwi usłyszałem jak ktoś próbował swoich sił w karaoke. Był w tym na prawdę dobry.
Nie miałem domu w Nowym Rzymie, ani pryczy w obozie. Dlatego właśnie zatrzymałem się u Jen. Miała wielkie mieszkanie w środku miasta. Takie z ogrodem i balkonami, a to wszystko przyozdobione kolumnadą i winoroślą. Prawdziwy dom bogacza.
Ja znalazłem sobie kącik na górnym tarasie. Stary śpiwór rozpięty przy balustradzie z widokiem na miasto i niebo usłane milionem gwiazd. Ten widok to było to. Nie zamieniłbym tej miejscówki na żadne inne. Nawet na wygodne łóżko.
Na taras dostałem się po drabinie z głównego korytarza. Przeciągnąłem się i miałem iść wreszcie spać, gdy nagle stwierdziłem, że nie jestem sam. Słyszałem cichą rozmowę dobiegającą w ogrodzie. Podszedłem do barierki. Pode mną znajdował się balkon, a na nim…
– Jen – wyszeptałem widząc brązowowłosą dziewczynę ubraną w białą tunikę. Rozmawiała przez telefon. Mówiła zbyt cicho, abym mógł wszystko usłyszeć.
Używanie komórek jest zabronione w obozie. Każdy o tym wiedział.
Usiadłem na balustradzie i zahaczając nogami o poręcz zwiesiłem się w dół. Wisiałem do góry nogami, ale teraz wyraźnie słyszałem co mówiła.
– Tak. Jutro – była czymś przejęta. – Tam gdzie zwykle? Dobrze. Będę tam.
Odwróciła się i krzyknęła. Stała twarzą w twarz ze mną. Wyłączyła komórkę.
– Co ty robisz? – jej zaskoczenie mieszało się ze złością.
– Telefon? – spojrzałem wymownie na urządzenie w jej dłoni.
– To… – szybkim ruchem schowała komórkę do kieszeni. – Była ważna sprawa.
– Na pewno – skrzyżowałem ręce na piersi. Musiałem wyglądać jak Batman w tej pozycji. – A ta sprawa ma imię?
– Dylan.
Nie zrozum mnie źle. Kochałem Jen, ale tak jak siostrę. Wiele razem przeszliśmy i trzymaliśmy się razem od dziecka. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Żadnych tajemnic.
– Od jak dawna? – spytałem zaciekawiony.
– Od trzech tygodni – miałem dziwne wrażenie, że zachowywała się jak nastolatka przyłapana na kradzieży. Niby nic wielkiego, ale jednak.
– Jest śmiertelnikiem? – zapytałem.
– Nie! – poprawiła kosmyk włosów, który opadł jej na czoło. – Tylko…
– Jest Kartagińczykiem – jej uciekające spojrzenie utwierdziło mnie w tym przekonaniu. – Wiesz, że oni są naszymi wrogami, prawda?
– To nie tak! – próbowała się usprawiedliwić. – Nie znasz go!
– Nie mam pretensji – uspokoiłem ją. – Tylko…
– Wiem – zamknęła na chwilę oczy.
Przytuliliśmy się, a raczej dotknęliśmy głowami. Udało się jej objąć moje ramiona. Wiedziałem, że potrzebowała teraz wsparcia. Gdybym zaczął ględzić jej tak jak ona ma w zwyczaju ględzić mi, to by nic nie dało. Uczucia to nie jest coś nad czym da się zapanować. Pozostaliśmy tak w milczeniu jeszcze przez chwilę.
– Wracam na górę – podciągnąłem się na balustradzie. Siedziałem tyłem do niej.
– Jutro wyjeżdżasz – Jen nadal była zaniepokojona. – Czy… wrócisz?
– Tak – ostatni raz spojrzałem na nią przez szczeble balustrady. – Obiecuję.
– Dobranoc, Jack – odezwała się.
Nie odpowiedziałem.
Położyłem się w swoim śpiworze. Jeszcze przez długie godziny wpatrywałem się w niebo usiane milionem gwiazd.
4.
Śniadanie zjadłem w milczeniu.
Siedziałem sam przy pustym stole. Powolnymi kęsami konsumowałem swój ostatni posiłek w Nowym Rzymie.
Jen nie było w domu. Wyszła wcześniej niż zdążyłem się obudzić. Miałem nadzieję, że zdążymy się pożegnać nim wyjadę. Nie miałem pojęcia, dlaczego opuściła mieszkanie tak szybko.
Nie posprzątałem po sobie. Nie złożyłem śpiwora, ani nie umyłem naczyń po śniadaniu. Zachowałem się tak jakbym miał wrócić, a wcale nie wiedziałem czy w ogóle uda mi się wrócić.
Po posiłku ubrałem się. Na fioletową koszulkę założyłem płytową zbroję. Nie wybrałem pancerza Legata, tylko zwykłą ochronę zwiadowczą. Wiedziałem, że Kartagińczycy będą dysponować jakąś przewagą nad nami. W końcu starcie miało rozegrać się na ich ziemi. Dlatego uważałem, że powinienem wybrać lekką zbroję, która nie ograniczałaby moich ruchów.
Na nogi założyłem specjalne buty podbijane metalem. Przy chodzeniu wydawały jednostajne klekotanie, ale sprawiały, że nogi nie zapadały się w piasku.
Zrezygnowałem z hełmu. W taki upał jaki panuje na pustyni Mojave w południe, metalowa ochrona głowy zadziałałaby jak piekarnik. Mózg ugotowałby się w ciągu godziny. W najlepszym razie groziłoby to udarem.
Przypiąłem pochwę do pasa i włożyłem do niej gladiusa. Poprawiłem sprzączki, aby miecz idealnie przywierał do mojego uda.
Byłem gotowy. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je. W progu ostatni raz spojrzałem na wnętrze mieszkania, po czym wyszedłem.
Miejsce spotkania, gdzie miałem poznać dwóch towarzyszących mi wojowników, wyznaczono na polanie między obozem, a miastem. Dostałem się tam bez problemu. Wśród wysokiej trawy stała łódź, podniebna karawela. Wokoło niej zebrało się sporo ludzi żegnających podróżników. Byli wśród nich zarówno zwykli obywatele, jak i legioniści oraz fioletowe zjawy.
Kiedy do nich doszedłem rozstąpili się pozwalając mi przejść. Stanąłem w kręgu, gdzie stało dwóch wojowników. Pierwszym, który rzucił mi się w oczy, był olbrzym w pełnej zbroi szturmowej. Na jego plecach wisiała hasta, długa dzida o grubym drzewcu. Poznałem go dopiero kiedy zdjął hełm. Był to Sam, centurion, który wrócił z wschodniego frontu rok przede mną. Drugim wojownikiem, który miał ze mną wyruszyć był Chuck. Nie był już ubrany jak senator. Wdział się w zbroję skórzaną z czerwonym płaszczem na tyle krótkim, aby nie ograniczać ruchów. Jego uśmiech sprawił, że o mało moja pięść nie spotkała się z jego twarzą.
– Salve, Sam – ukłoniłem się lekko, przed olbrzymem i trochę słabiej przy Chucku. – Chuck…
– Witaj – Sam uściskał mi dłoń jak przystało na Rzymianina. Chuck tylko się skłonił.
– Miło cię znowu widzieć – odezwałem się do olbrzyma.
– Mnie również – Sam uśmiechnął się. – Sądziłem, że wrócisz do domu wcześniej niż ja, a tu popatrz…
– Nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli – obserwowałem, jak Chuck wchodzi na statek. Z podniesioną głową prezentował się niczym paw stroszący pióra. Przez ramię miał przewieszony łuk.
Chciałem przepuścić Sama przodem, ale zauważyłem, że zaczął się żegnać z jakąś rudowłosą dziewczyną. Całowali się długo, bardzo długo.
Odwróciłem wzrok i wszedłem do połowy podestu prowadzącego na statek. Widziałem stąd cały tłum, ale nikogo z kim znałbym się lepiej niż tylko z widzenia. Morty pomagał Reynie w Principii, a Kenny szkolił nowych rekrutów na arenie. Nie mogli przyjść.
Miałem już wejść na pokład statku, kiedy usłyszałem za sobą swoje imię. Odwróciłem się. Przede mną stała Jen. Trzymała w rękach długie zawiniątko. Miała przyśpieszony oddech. Musiała nie dawno biec.
– Nie sądź, że zapomniałam się pożegnać – uśmiechnęła się. Objęliśmy się, tak samo jak wczoraj się witaliśmy. To nie sprawiedliwe, że znów los musiał nas rozdzielić.
– Wrócę – przyrzekłem jej.
– Pamiętasz, jak przed wojną podarowałeś mi swoją pamiątkę rodzinną, aby nie stracić jej w Nevadzie… – podała mi długie zawiniątko. – Sądzę, że teraz może ci się przydać.
Ściągnąłem szmatę, a moim oczom ukazał się kij do wspinaczek wysokogórskich. W moich dłoniach od razu przemienił się w wielką, drewnianą maczugę. Uśmiechnąłem się widząc swój prezent. Bardziej jednak cieszyłem się, że Jen o tym pamiętała.
– Do zobaczenia – dziewczyna zbiegła z podestu, a ja wszedłem na pokład. Za mną wszedł Sam i zajął miejsce przy maszcie.
Usłyszałem odpalanie silników. Chuck musiał usiąść za sterami. Ludzie z dołu machali do nas.
Podniebna karawela powoli podniosła się z ziemi. Kiedy wirniki rozgrzały się, cała maszyna wystrzeliła przed siebie.
Był to ostatni egzemplarz podniebnej karaweli należący do Rzymian. Resztę straciliśmy podczas „Szturmu na Vegas” lub w czasie operacji „Herkules Pustyni”. Wszystkie poległy, oprócz tego. Ten statek nie posiadał uzbrojenia w przeciwieństwie do swoich zniszczonych braci, dlatego, że przez całą wojnę służył celom zwiadowczym. Musiał być szybki i zwrotny, więc balisty i bomby wymontowano.
Oparłem się o barierkę i obserwowałem lasy i pola przelatujące pod kadłubem statku. Wtedy podszedł do mnie Sam.
– Jesteś czymś przygnębiony – stwierdziłem nie patrząc na jego twarz.
– Tak – olbrzym oparł się na poręczy koło mnie. – Sądzę, że to czego mamy dokonać jest bezsensowne.
– Wielu mi to mówiło – nie kłamałem. – Ale to nie ma nic wspólnego z twoim humorem. To ma coś wspólnego z tą dziewczyną, prawda?
Sam wiedział, że miałem na myśli rudowłosą piękność.
– To nasza pierwsza rozłąka – zaczął robić młynka palcami. – A ja dopiero dziś powiedziałem, że ją kocham.
Poklepałem go po naramienniku. Słowa to za mało, abym mógł przekazać mu więcej otuchy, niż ten skromny gest.
– Martwię się, że mogę nie wrócić. Co jeśli ja… – nie dokończył. Rozumiałem jego obawy przed śmiercią.
– Nie martw się – Odwróciłem się. – Jutro będziemy się śmiać z tej sytuacji.
– Może masz rację – olbrzym uśmiechnął się. – Jak wrócimy postawię ci kufel u „Kła”. Wtedy jeszcze pogadamy.
Po tych słowach odszedł ostrzyć swoją włócznię. Ja dalej obserwowałem uciekające krajobrazy i szosy przecinające świat.
Nad Las Vegas byliśmy grubo po jedenastej rano. Tylko z tego pułapu można było zauważyć wielką, szarą wyrwę dzielącą Mojave na dwie części. To była granica frontu, która powstała z krwi wojowników, spalonych maszyn oblężniczych, zniszczonych karaweli i wybuchów magicznych. Nie wiedziałem, że ta wojna przyniosła aż takie szkody.
Statek zniżył lot i znaleźliśmy się w kanionie, w którym płynęła woda. Chwilę później stanęła przed nami wielka, ściana betonu. Monument tak potężny, że zatrzymywał wodę z jeziora powyżej i zmniejszał jej poziom prawie o dwieście trzydzieści metrów. Zapora Hoovera. Miejsce ostatniego starcia wojny punickiej.
Statek wylądował na środku budowli. Nie było widać żadnych ludzi. Żadnych turystów, czy samochodów. Najwyraźniej Kartagińczycy ogrodzili Zaporę silniejszą Mgłą. Przygotowali się na nasze przybycie.
Zeszliśmy ze statku i ustawiliśmy się w poprzek Monumentu. Chuck naciągnął już pierwszą strzałę na cięciwę, a Sam zdjął hastę z pleców. Jedynie ja nie uczyniłem żadnych przygotowań. Gladius nadal wisiał mi przy udzie.
Nagle wszyscy odczuliśmy jakiś zbiorowy niepokój. Poznałem to po zmienionym zachowaniu moich towarzyszy.
Przed nami pojawiło się troje wojowników ubranych w pomarańczowe zbroje. Dwóch z nich wyglądało wręcz identycznie. Te same hełmy i sposoby poruszania się. Byli nawet tak samo niscy. Jedyną rzeczą, którą się różnili była broń jaką dysponowali. Ten po lewej posiadał łuk, a ten po prawej kopis, jednosieczny miecz grecki. Trzeci wojownik, który szedł środkiem, wyróżniał się spośród nic. Nie nosił hełmu. Jego zbroja wydawała się być skórzana. Dysponował dwoma sztyletami, które trzymał głowią do dołu.
Stanęliśmy na przeciwko siebie. Nie odzywaliśmy się. Nie było takiej potrzeby. Wszyscy wiedzieliśmy po co tutaj byliśmy. Patrzyliśmy na siebie z wrogością do póki pierwszy nie zaatakował Sam. Rzuciliśmy się sobie do gardeł.
Ja i Chuck zaatakowaliśmy Nożownika, natomiast Sam stanął przeciwko braciom bliźniakom.
Senator z precyzją mistrza i okiem sokoła wystrzeliwał strzały mknące prosto na wroga. Mimo wszystko, żadna go nie trafiła. Wtedy ja wkroczyłem do akcji. Uchyliłem się przed jego atakiem i szybkim ruchem dobyłem gladiusa. Wyciągając go rąbnąłem rękojeścią o głowę Nożownika. Obaj się cofnęliśmy. Wtedy Chuck posłał w niego kolejne dwie strzały.
Pociski zagłębiły się w kadłubie statku.
Nagle usłyszałem za sobą krzyk bólu. Odwróciłem się tak, że zdążyłem zauważyć jak jeden z wrogich braci tnie Sama po nogach. Olbrzym upadł, a wtedy drugi brat odciął mu głowę. Krew zabarwiła bruk na ciemną purpurę.
Odezwała się we mnie chęć zemsty. Rzuciłem się w stronę bliźniaków, ale uprzedził mnie Nożownik. Zaatakował mnie z góry i powalił. Miał mi wbić nóż w krtań, kiedy nagle w jego ramieniu znalazła się strzała. Zrzuciłem go z siebie, próbując rąbnąć go ostrzem miecza. Nie udało mi się trafić. Był zbyt szybki.
Wstałem. Nożownik stał na przeciwko mnie. Uśmiechał się złowrogo. Dopiero po chwili zrozumiałem, że nie patrzył się na mnie.
Za mną rozległ się kolejny krzyk. Dobrze wiedziałem co się stało. Bracia bliźniacy wykorzystali moją nie uwagę, aby zaatakować mojego drugiego towarzysza.
Kątem oka spojrzałem za siebie, tak aby mieć na baczności Nożownika. Chuck jeszcze żył. Czołgał się po ziemi, a do niego nie śpiesznie podchodził jeden z wrogów. Miał lekko uniesiony kopis.
Nie lubiłem Chucka, ale nie mogłem go tak zostawić.
Bez chwili namysłu rzuciłem gladiusem we wroga będącego za mną. Wykonałem to z gracją i lekkim obrotem. Miecz wykonując okręgi w powietrzu zanurzył się w ręce jednego z wrogich braci. Ten krzyknął, a ja podbiegłem do Chucka. Pomogłem mu wstać. Pociągnąłem go do wejścia na niższe poziomy Zapory. Trójka Kartagińczyków ruszyła za nami wolnym krokiem.
5.
Zrzedliśmy na poziom maszynowni.
Znaleźliśmy się w wielkim pomieszczeniu z potężnymi turbinami poruszającymi wodę. Maszyny wydawały dźwięki przypominające zdychające zwierzę. Gdyby ktoś tam wpadł zostałby przerobiony na piure. Dosłownie. Powyżej znajdował się balkon, gdzie musiał urzędować nadzorca kompleksu. Z pewnością go tam nie było.
– Dlaczego mnie ze sobą ciągniesz?! – Chuck wyrwał się i usiadł na jednej ze skrzyń stojących pod ścianą. – Tylko cię spowalniam!
To prawda. Ale co miałem zrobić? Przyznać mu rację. Wojownicy Kartaginy okazali się lepsi niż sądziliśmy, ale to jeszcze nie oznacza końca.
– Musisz się zdecydować – kontynuował rozmowę Chuck. – Co jest teraz dla ciebie ważniejsze? Czy staniesz przed naszymi wrogami jak przystało na mężczyznę, czy spróbujesz dostać się do karaweli i odlecisz?
Patrzyłem jak krew sączy się z jego boku. Rozumiałem, dlaczego w tym pytaniu nie wymienił siebie. Nie sądził, że samemu uda mu się wydostać. Dopiero teraz zrozumiałem, że on od zawsze był prawdziwym Rzymianinem. Człowiekiem honoru. Miewał swoje archaizmy, ale był oddany tylko jednej sprawie – Rzymowi.
– Dziękuję ci – chwyciłem go pod ramię i ruchem nakazałem mu wstać.
– Za co? – Chuck mocno się mnie trzymał. Był zaskoczony tym co mu powiedziałem.
– Że uświadomiłeś mi coś ważnego – prowadziłem go do wyjścia.
Nagle stał się cięższy. Potem upadł twarzą na posadzkę, puszczając się mojego ramienia. Z tyłu jego głowy sterczała strzała.
Odwróciłem się. Przede mną stał jeden z braci bliźniaków. Ten z łukiem.
Byłem pozbawiony jakiejkolwiek broni. On o tym wiedział. Miał nade mną przewagę w postaci stu metrowej pustki między nami, przerywaną tylko przez turbiny.
On nałożył kolejną strzałę na cięciwę, a ja zacząłem biec w jego stronę. Wystrzelił. Świst powietrza, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stałem.
Zacząłem liczyć.
– Raz, dwa… – bliźniak nakładał kolejną strzałę na cięciwę. – trzy!
Schowałem się za skrzynkami. Pocisk uderzył w jedną z nich.
Rozpocząłem liczenie od nowa.
Kiedy skończyłem, przeskoczyłem nad jakąś rurą tak, że strzała utknęła dokładnie w niej. Schowałem się w cieniu turbiny. Nie mogłem się do niej zbliżyć, bo bym wpadł do leja i został przez nią poszatkowany. Bliźniak spróbował ominąć maszynę, ale ja już się na to przygotowałem.
Wyskoczyłem za turbiny.
– Raz!
Kopnąłem bliźniaka w kolano. Odruchowo się skurczył. Upuścił łuk i strzałę.
– Dwa!
Utworzyłem trójkąt z lewej ręki, jednocześnie wkładając ją na jego głowę. Musiał się przy tym nachylić. Nadal był lekko niesprawny przez poprzednie uderzenie w nogę.
– Trzy!
Szarpnąłem jego głową do góry. Skręciłem mu kark. Chrupnięcie i całe życie uleciało z Kartagińczyka. To mi nie wystarczyło. Przerzuciłem jego ciało przez ramię, tak aby wpadło do leja.
Turbina pocięła jego zwłoki na plasterki. Krew trysnęła na mnie i na wszystkie ściany w pomieszczeniu.
Wiedziałem, że właśnie mnie poniosło. Co gorsza, wcale nie chciałem go zabić, a tym bardziej przerobić na papkę.
Padłem na kolana. Spojrzałem na swoje dłonie, które jako jedyne nie były pokryte purpurową mazią. Czułem zimny pot na karku. Ręce mi drżały.
Kiedy podniosłem głowę, stwierdziłem, że klęczę w czarnej pustce. Dookoła mnie mrygały gwiazdy, a ciemna postać w białym garniturze stała przede mną. Nie wstałem.
– To twój początek – mężczyzna przemówił gromkim głosem.
Nie odpowiedziałem. Znów przyglądałem się swoim dłoniom.
– Zabiłeś. Ale inaczej niż wcześniej – kontynuowała postać. – Te rozdarcie jest słuszne. Musiałem obudzić w tobie tą lepszą stronę.
– Dlaczego? – wyszeptałem.
– Zostałeś przeze mnie wybrany. Dlatego muszę cię przygotować.
– „Lepszą stronę”? – nie słuchałem go. Nawet nie sprawiałem takiego pozoru. Bałem się i to samego siebie, a nie jego. – Właśnie zamordowałem człowieka, nie zabiłem! Zamordowałem! A ty…!
Zacisnąłem dłonie w pięści.
– Idź na statek. Wracaj do Rzymu. Do ukochanej.
Wstałem i zamachnąłem się na Pana Mrocznego. Nie mogłem go dosięgnąć, ale coś za mnie to zrobiło. Potężne wiry fioletowego powietrza uderzyły w postać. Odepchnęły go.
– Uczysz się – nie był zdenerwowany, ale też nie miał zamiaru mi tego wybaczyć. Bogowie nie wybaczają. – Jeszcze pożałujesz swojej decyzji, chłopcze.
Znów znalazłem się w pomieszczeniu z turbinami, ale nie byłem już tą samą osobą. Odkryłem wtedy swoją ciemną stronę. Czułem się rozdarty między swoimi powinnościami, a uczuciami.
Ruszyłem do wyjścia. Wiry zostały wchłonięte przez moją skórę. Teraz przebiegały po niej małe iskierki.
6.
Wyszedłem na zewnątrz.
W moją twarz uderzyły powiewy gorącego powietrza. Na niebie nie było żadnej chmurki. Świat wydawał się beztroski, jakby to co się do tej pory wydarzyło na Zaporze nikogo nie obeszło. Wszystko było takie same, tylko ja byłem inny.
Szedłem dalej. Moje stopy znalazły się w kałuży krwi.
Nachyliłem się nad ciałem Sama.
– Niech Charon będzie litościwy – wyciągnąłem dwadzieścia dolarów amerykańskich z kieszeni i włożyłem je w dłoń olbrzyma.
Nie mogłem mu zamknąć oczu, bo nie mogłem znaleźć głowy.
Wtedy nagle poczułem na plecach podmuch powietrza. Szybkim ruchem dobyłem hasty Sama i skontrowałem atak od tyłu. Następnie odwróciłem się, jednocześnie odturlając w bok.
Osobą, która mnie zaatakowała był drugi bliźniak. Jego miecz śmigał w powietrzu, jak mucha na śmietniku.
Nie zaatakowałem. Zacząłem biec w stronę podniebnej karaweli.
Miałem nadzieje dostać się na statek i odlecieć. Jednak było to nie możliwe z wrogiem na ogonie. Musiałem go zgubić.
Bliźniak okazał się szybszy ode mnie. Kiedy wbiegałem na pokład podciął mnie. Wyrżnąłem o deski. Zdążyłem w ostatniej chwili odwrócić się na plecy, aby skontrować włócznią atak. Trzymałem ją tylko jedną ręką. Koniec hasty zaczepił się o barierkę i dzięki temu, miecz wroga nie dosięgnął mojej szyi. Drugą rękę miałem wolną.
Kopis napierał na włócznię. Czułem jak drzewiec pęka pod naciskiem. Bliźniak wpatrywał się we mnie z typową żądzą mordu. Złowieszczy uśmiech i chęć odpłacenia się za rękę.
Gorączkowo macałem wolną dłonią za czymś co mogło posłużyć jako dodatkowa broń. W końcu wymacałem wąski uchwyt, który w mojej ręce zgrubiał.
Uderzyłem drugiego bliźniaka maczugą w lewą część czaszki. Moc ciosu była tak silna, że przerzuciła chłopaka w bok tak, że wylądował na pokładzie statku.
Był częściowo oszołomiony. Musiałem to wykorzystać. Podniosłem się z ziemi i doskoczyłem do wroga. Położyłem stopę na jego rannej ręce. Jęknął z bólu. Skręcał się i wił. Był łatwym celem. Zbyt łatwym.
Zamachnąłem się maczugą. To co stało się z jego głową mogłoby zostać pokazane w horrorze. Oszczędzę ci szczegółów.
Byłem zmęczony, ale udało mi się. Dotarłem do statku.
Zastanawiało mnie, gdzie znajdował się trzeci wojownik, ale chyba nie miało to już znaczenia. Pewnie kręcił się gdzieś po kompleksie, a to uniemożliwiało mi zabranie ciał Sama i Chucka. Podczas zajmowania się towarzyszami mógłbym zostać zaatakowany od tyłu, a ten Nożownik raczej nie był tak głośny jak obaj bliźniacy, aby można było go wyczuć wcześniej. Postanowiłem nie ryzykować.
Ruszyłem w stronę maszynowni. Maczuga znów przybrała postać kija do wspinaczki wysokogórskiej. Zawiesiłem ją na plecach. Włóczna nie była mi już potrzebna. Nie należała również do mnie. Odłożyłem ją na półkę w korytarzu.
Wszedłem do małego pomieszczenia z dwoma kotłami stojącymi pod ścianą. Rury biegły po drewnianej podłodze i wychodziły różnymi dziurami po bokach. Główna klawiatura stała koło zawiłej maszynerii wyglądającej jak komputer z drugiej wojny światowej. W sumie to nawet było coś w rodzaju kalkulatora.
Podszedłem do przełączników. Moja ręka zawisła nad dźwignią. Nie wiem dlaczego zwlekałem. Nagle poczułem ucisk na ramieniu. Zacząłem lecieć do tyłu, po czym coś na mnie wylądowało.
Nożownik przyłożył mi nóż do szyi. Nim zdążył mi przeciąć skórę, zebrałem w sobie trochę siły, aby podmuchem fioletowego powietrza rąbnąć nim o sufit pomieszczenia. Kiedy wstawałem pociągnąłem za dźwignię.
Silniki z głośnym warknięciem wzięły się do pracy. Rury zaczęły pompować sprężone powietrze. Wirniki na zewnątrz rozpoczęły pracę. Maszyneria zaczęła się trząść. Małe diody na komputerze migotały jasną czerwienią.
Odwróciłem się w stronę Nożownika. On wykonał korkociąg swoją bronią i uderzył nią w rurę. Sprężone powietrze wystrzeliło. Kłęby mgły zaczęły gromadzić się w pomieszczeniu, utrudniając widoczność.
Nie musiałem widzieć wroga. Domyśliłem się, że już opuścił maszynownię. To była jego strategia. Całkowicie inna od mojej.
Wybiegłem z pomieszczenia, zostawiając za sobą pracujące silniki. Znalazłem się na pokładzie statku.
Wtedy popełniłem kolejny błąd. Nie doceniłem przeciwnika. Nożownik skoczył na mnie z mostka, znajdującego się za mną. Powalił mnie. Spróbowałem wyrwać się, gdy nagle poczułem tępy ból w ramieniu. Spojrzałem na nie. Nóż zanurzył się parę centymetrów w moje ciało.
Skumulowałem kolejną falę fioletowego powietrza. Podmuch rzucił wroga na drugą stronę pokładu.
Staliśmy tak patrząc na siebie. Dzieliło nas raptem parę metrów. Nic między nami nie stało. Drewniana posadzka w jednym miejscu przesiąknięta krwią drugiego bliźniaka.
– Teraz moja kolej – odezwał się Nożownik. Zaczął wymachiwać rękami tworząc okręgi w powietrzu. Nagle zmógł się wiatr.
Kłęby mgły zaczęły wylatywać z maszynowni tworząc po obu moich stronach ścianę dymu. Statek zaczął się ruszać. Powoli zbliżał się do krawędzi Zapory.
Podniebna karawela, zaczęła się przechylać na lewą stronę. Spróbowałem zachować równowagę, ale nie udało mi się. Wpadłem w ścianę pary. Przeleciałem przez nią. Zacząłem spadać w dół dwustu metrowej przepaści. W ostatniej chwili złapałem się prawą ręką barierki.
Nożownik ostrożnie podszedł do mnie opierając swoje nogi o poręcz i lewą część pokładu.
– Jednak to my będziemy górą – jego uśmiech kpił sobie ze mnie. – A wy wreszcie dacie nam spokój.
Zabawne. Ta cała sytuacja, była praktycznie po nic. Ja chciałem tego samego co oni, dlatego chciałem odlecieć nim znalazłem ostatniego wojownika. On jednak odnalazł mnie pierwszy. Ironia losu.
Wisiałem tak i patrzyłem jak wróg się do mnie zbliża. Wreszcie stanął nade mną. Wyjął swój nóż z mojego ramienia. O mało nie puściłem poręczy z bólu.
Położył swoją stopę na moich palcach. Puszczały barierkę po kolei.
– Nie zrozum mnie źle – wydyszałem. – Ale to tylko…
Machnąłem fioletowym powietrzem pod siebie i skoczyłem do góry. Odbiłem się od krzywego pokładu, ściągając z pleców kij do wspinaczek wysokogórskich. Nim dotknął on twarzy Nożownika, zdążył przemienić się w maczugę.
Wróg uderzył o drewnianą podłogę, po czym poleciał do tyłu. Wylądował na poręczy. Leżał na niej.
Podszedłem do niego i złapałem go za fraki wolną ręką. Podniosłem go do góry, tak że jego stopy nie dotykały barierki.
– …jedna, wielka farsa – skończyłem zdanie i rzuciłem nim w przepaść.
Zaczął krzyczeć. Odwróciłem wzrok. Nie usłyszałem niczego. Po prostu pod koniec zapadła chwila milczenia, którą przerwał głośny odgłos dobiegający z przodu kadłuba. Statek zsunął się z krawędzi Zapory Hoovera i runął w przepaść.
Po raz kolejny chwyciłem się barierki, po czym odbiłem się od niej za pomocą fioletowych wirów powietrza. Poleciałem do góry i złapałem się steru na mostku. Przekręciłem go ostro w prawo zapierając się nogami o podłogę. Następnie wcisnąłem trzy guziki koło stacyjki i pociągnąłem dźwignię po lewej.
Ryk z maszynowni ustał, zmieniając się w lekki warkot. Statek przestał spadać i wyrównał lot. Podniebna karawela unosiła się jakoś w połowie Zapory. Mało brakowało, a podzieliłaby los Nożownika.
Nagle spojrzałem na swoją lewą dłoń. Coś na niej wisiało. W tej samej ręce, w której jeszcze przed chwilą trzymałem koszulkę ostatniego z trójki wojowników. Przyjrzałem się temu. Był to złoty sznurek, na który nawlekł ktoś małe, otwierane kółeczko. Takie jakie ludzie podarowują sobie, aby o nich pamiętano. Otworzyłem je i spojrzałem na zdjęcie w środku.
Przekląłem po rzymsku.
Schowałem wisiorek do kieszeni dżinsów. Przekręciłem wajchę koło sterów, po czym poderwałem okręt do góry.
Musiałem jeszcze coś zrobić.
7.
Podniebna karawela powoli lądowała na polanie przed Nowym Rzymem.
Było już ciemno, ale i tak oczekiwał mnie spory tłum ludzi. Kiedy tylko ujrzeli statek musieli być pewni kto wygrał starcie.
Puściłem stery i wyjrzałem za mostka. Ciało Sama i Chucka spoczywały pod białym płótnem na pokładzie okrętu. Koło zwłok olbrzyma leżała jego włócznia.
Statek miękko opadł na ziemię. Wysunął się podest.
Stanąłem na nim i spojrzałem na ludzi zebranych pod karawelą. Na mój widok rozległ się aplauz. Dla mnie zabrzmiał jak wiertło wdzierające się w mózg. To nie było zmęczenie. Raczej otępienie od wrażeń jakich doznałem jednego dnia. Tego dnia.
Zszedłem na dół. Nie stanąłem w pustym kręgu jaki zrobił się przed podestem. Od razu podszedłem do rozradowanej, rudej dziewczyny.
– Przykro mi – tylko jej spojrzałem prosto w oczy. Kiedy to usłyszała jej uśmiech przygasł. Następnie zamienił się w błagalny szloch.
Minąłem ją. Ludzie rozstąpili się robiąc mi przejście. Nie byli już tak szczęśliwi jak przed chwilą. Paru z nich weszło na statek.
Dopiero wtedy ukazała się im makabra tego dnia.
– Zaczekaj! – usłyszałem za sobą znajomy głos.
Nie stanąłem, ale wiedziałem kto to był. Jednostajny odgłos stukania spiżową protezą ułatwił mi rozpoznanie mojego przyjaciela.
– Co się tam stało, Jack? – Kenny dogonił mnie. Moje tępo utrudniało mu dotrzymanie mi kroku.
– Weź to – podałem mu swój kij do wspinaczek wysokogórskich. – Schowaj go przede mną, tak żebym nie wiedział gdzie jest.
– Dobra, ale… – wziął ode mnie broń i zatrzymał się w miejscu. Wiedział, że coś było nie tak, a ja nie chciałem mu powiedzieć. Wiedza nie zawsze jest dobra.
Pokonałem miasto szybkim tempem. Zostawiałem za sobą uliczki i place, aż w końcu znalazłem się przed domem Jen. Wszedłem do środka.
Dziewczyna siedziała przy wielkim stole w salonie. Czytała. Kiedy mnie zauważyła, odłożyła książkę.
– Jack! – chciała wstać, ale ja byłem już przy niej. Przytrzymałem ją na krześle. – Jack… O co chodzi?
Stałem za nią. Specjalnie nie chciałem widzieć jej twarzy. Za dużo bólu by zobaczyła w moim spojrzeniu. Sięgnąłem ręką do kieszeni dżinsów. Szybkim ruchem wyciągnąłem coś i położyłem na stole przed Jen. Wisiorek lekko ślizgnął się po blacie.
Dziewczyna spojrzała na niego z przerażeniem. Chwyciła go drżącymi rękami. Nie mogła wydusić z siebie ani słowa.
Podszedłem do wielkiego okna, które do tej pory znajdowało się za mną. Wpatrywałem się przez nie na ogród skąpany w blasku księżyca.
Wtedy usłyszałem za sobą płacz. Zamknąłem oczy.
– Dlaczego?!!! – krzyczała przez łzy. – To dlatego nie zjawił się w… Nic mi nie powiedział.
Milczałem. Nie wiedziałem co jej teraz powiedzieć. Po raz pierwszy tak bardzo się nie nienawidziłem za swoje czyny, że nie potrafiłem swojego gniewu ubrać w słowa. Przeprosiny nie cofną czasu, a pocieszenie nie uśmierzy bólu. Milczenie też nie było dobre.
Usłyszałem, jak Jen odsuwa krzesło i wstaje. Podeszła do mnie. Nadal stałem do niej tyłem.
– Jak mogłeś – jej głos drżał, tak jak ona na całym ciele.
Powoli się do niej odwróciłem. Wtedy odkryłem, że nie byliśmy sami.
Oboje staliśmy w nicości, gdzie nawet światło nie docierało. Gwiazdy odbijały się w twarzy Jen mokrej od łez.
Za nią stał mężczyzna w garniturze. Jego twarz skrywał mrok.
– Mówiłem, że pożałujesz swojej decyzji – chwycił dziewczynę za ramiona. Zaczął ciągnąć ją w mrok. Jen krzyczała. Próbowała mnie dosięgnąć, wyciągając przed siebie ręce.
Chciałem rzucić się jej na pomoc, ale mnie też coś złapało. Trzymało mocno za ramiona i nogi. Próbowałem się wyrwać, ale nic to nie dało.
Nagle mrok zaczął pełzać po moim ciele. Formował się w wiązki cienia i przesuwał do góry. Większe plamy coraz bardziej utrudniały mi ruszanie się. Ostatnim co zobaczyłem była Jen znikająca w ścianie Mroku.
Klęczałem na ziemi.
Coś ciążyło mi na nogach. Miałem głowę skierowaną do góry. Pełnia. Noc rozjaśniona księżycem. Bez gwiazd. Bez chmur. Tylko mrok. Znajdowałem się pod akweduktem prowadzącym do Nowego Rzymu. Między dwiema wielkimi nogami wykonanymi z cegły wisiały trzy trupy. Ubrane były w ubrania senatorów. Ich twarze wykrzywiał strach. Tak jakby umarli w strasznych mękach.
Spuściłem wzrok. Na moich kolanach leżała Jen. Miała zamknięte oczy i gladiusa wbitego w brzuch. Krew ciekła jej z kącików ust. Nie ruszała się.
Trząsłem się na ciele. Łzy zalepiały mi rzęsy i utrudniały widzenie. Zacząłem jęczeć.
Przytuliłem ciało dziewczyny do piersi. Jej włosy i krew przykleiły się do mojej skóry.
Krzyk rozdarł ciemną noc. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że dobiegał z mojego gardła. Mój głos co rusz załamywał się, a ja dalej łkałem.
Czułem się jakby ktoś wyrwał mi serce. Dosłownie i w przenośni. Nie wierzyłem w to, że mogło wydarzyć się coś gorszego.
W końcu zauważyłem zbliżające się światła.
– Nie ruszaj się! – legioniści otoczyli mnie. Byli w pełnych zbrojach.
– Bogowie… – powiedział jeden zauważając wiszące ciała. – Co tu się stało?
Wydawali mi się tak nie prawdziwi, jak ta cała sytuacja. Nie reagowałem na żadne następne słowa jakie do mnie wypowiadali. Ktoś spróbował mnie oderwać od Jen. Wtedy odskoczył jak oparzony. Nikt nie był mi wstanie jej wyrwać z ramion.
Wtedy zmógł się wiatr. Suche powietrze i skręcające się chmury nade mną. Wyładowania rozjaśniające niebo. Nadchodziła burza. A powietrze, które jej towarzyszyło było fioletowe.
8.
– To okropne – przysunęłam się bliżej Jacka.
Ognisko było jedynym źródłem światła rozjaśniającym tak ciemną noc jak ta. Siedzieliśmy koło niego i grzaliśmy się w jego blasku. Rzymski orzeł leżał za nami i osłaniał nas od wiatru.
Las, w którym się znajdowaliśmy szumiał i roztaczał zapach świerku i jodły. Wysoka trawa poruszała się jak wzburzone fale na morzu.
Jack nie odpowiedział. Wpatrywał się w tańczące płomienie. Łza pociekła z jego lewego oka. Przybliżyłam się do niego. Objęłam go w pasie i położyłam głowę na jego ramieniu. Moje włosy spłynęły po jego plecach.
– Co się potem stało? – musiałam zapytać.
– Skazano mnie za zamordowanie czworga osób na pracę Herkulesa – jego spojrzenie wydawało się spoglądać w więcej światów niż ja dostrzegałam. – Najpierw chcieli mnie stracić, ale wstawili się za mną przyjaciele, towarzysze z pod Vegas i ta ruda dziewczyna…
Wpatrywałam się w niego. Próbowałam dobrać słowa, które były by odpowiednie do tej sytuacji, ale żadne nie wydawały się dobre.
– Tyle wycierpiałeś… – mówiłam powoli. – Jak to wytrzymujesz?
Dopiero wtedy odwrócił wzrok od ogniska i spojrzał mi prosto w oczy.
– Wiele razy chciałem ze sobą skończyć, aby już nie cierpieć. Nie czuć niczego. Podczas wojen punickich, w czasie wykonywania śmiertelnych zadań, których podjął się Herkules, ale zawsze uchodziłem z życiem. Byłem chroniony przez tą samą osobę, która odebrała mi Jen, ale… – przytulił się do mnie. – Odkąd ciebie poznałem przestałem o tym myśleć.
Moje serce zaczęło mocniej bić.
9.
Ciemna pustka wydawała się jeszcze mroczniejsza niż ją zapamiętałem.
Gwiazdy świeciły ostrą czerwienią. Konstelacje przybierały kształty wojny i zniszczenia. Planety ginęły w wybuchach supernowych.
Pan Mroczny stał pośrodku całego tego zniszczenia dziejącego się we wszechświecie. Twarz skrytą miał w ciemności, a ręce założone za plecami.
Stałem do niego bokiem. Nie chciałem na niego patrzeć.
– Zbliżamy się do Nowego Jorku – odezwałem się.
– Widzę – mężczyzna w białym garniturze przemówił gromkim głosem. – Plan układa się po mojej myśli.
– Dlaczego dostarczenie Rogu Obfitości na Olimp jest takie ważne? – zapytałem go. – Dlaczego zależy na tym bogom?
– To sprawdzian, a ten kto go zda, wygra – postać nadal stała w bezruchu. – Zwycięzca może być tylko jeden. Nie muszę ci przypominać, że masz nim być ty.
– A co jest nagrodą?
– Wieczność, chłopcze. Wieczność.
Miałem się już obudzić, kiedy nagle odwróciłem się w stronę Pana Mrocznego. Zacisnąłem dłoń w pięść.
– Tylko obiecaj mi jedno… – postać nie odezwała się. – Carly nic się nie stanie.
KONIEC ROZDZIAŁU IV
O jejuniu, o jejuniu! Co będzie dalej, to jest boskie, przeboskie, uwielbiam! Tylko czemu mną rzuciłeś w przepaść, hmm?
😀
suuuuuuuuuuuuuuper, twoje opka są takie przerażająco prawdziwe i takie dorosłe… 😀 Doooobra może nie jestem nie dorozwojem ale to jests takie smutne że prawie ryczałam :'(
[kilometr wykrzykników] Ta historia uzależnia! Jest tak niesamowita, że nawet błędy językowe nie przeszkadzają i są przeze mnie demonstracyjnie olewane.
Znalazłam jeden, DOSŁOWNIE JEDEN, błąd, którym była literówka. Bogowie, jak ja na to czekałam! Gdy tylko zobaczyłam tytuł, od razu zabrałam się za czytanie. A kończąc mam łzy w oczach… Tak pisać umiesz chyba tylko Ty.