“And your f***in’ dad
Gonna die in hell, gonna pay for all his sins!”
“Kupić gofra? Czy nie?”- zastanawia się jasnowłosa pierwszoklasistka, ściskając w dłoni wymięty banknot i wpatrując się z utęsknieniem budkę po drugiej stronie ulicy. Rozgląda się, spojrzenie jej błękitnych oczu zatrzymuje się na mnie tylko przez sekundę… ale to wystarczy: źrenice blondyneczki rozszerzają się i na chwilę krótszą niż tchnienie zmieniają barwę na srebrną, a potem wciągają mnie do środka…
Chcę odwrócić wzrok, chcę zerwać połączenie, ale to niemożliwe… Czuję, jakby moją głowę ściskano w imadle, w żołądku się kotłuje, a nogi stają się miękkie…
###
Blondyneczka przechodzi przez ulicę i kupuje gofra. A potem jeszcze raz. I jeszcze. Wiele, wiele gofrów przez wiele, wiele lat, ale zawsze w tym samym miejscu.
Już nie jest dziewczynką, lecz nastolatką. Zamówiła gofra z galaretką jagodową i właśnie zabiera się do jedzenia, gdy wpada na nią rudowłosy chłopak, a przekąska ląduje na czarno-żółtej bluzce. Ryży przeprasza dość wylewnie, ale szkoda nie jest wielka. Rozmawiają, śmieją się. Koleś wyciąga pudełko z cukierkami mówiąc, że skoro przez niego straciła śniadanie, to ją poczęstuje. Dziewczyna żuje w milczeniu, a na jej wargach wykwita jeszcze szerszy uśmiech. Umawiają się na następny dzień. Siedzą w parku, na pobielonej przez gołębie ławce. Rudy wyjmuje krówki. Pochłaniają całą paczkę. Kolejnego dnia przynosi piwo, ale blondynka pije zaledwie jeden łyk, krzywi się demonstracyjnie i wypluwa. Po tygodniu nowy znajomy proponuje skręta. „Nic strasznego”- mówi i się zaciąga. „Widzisz? Nie umarłem!”. Jasnowłosa po chwili wahania idzie w jego ślady. Kaszle, więcej: prawie wymiotuje. Ale się uśmiecha. „Racja: nic strasznego.” I się zaczyna: jointy, jeden na spółkę, potem tabletka „na spróbowanie”, już nie w parku, lecz w piwnicy, wiele, wiele pigułek, każda „ostatnia”, później strzykawki…
Wymizerowana, na oko dwudziestoletnia kobieta siedzi na nasypie kolejowym, wpatrując się bezmyślnie w przestrzeń. Na policzkach zasychają jej łzy, a palce na przemian zaciskają się i rozluźniają wokół wygniecionej kartki, chyba zdjęcia. Myślami jest gdzie indziej… Niespodziewanie się podnosi- usłyszała gwizd pociągu. Po chwili rozpędzona lokomotywa ukazuje się na zakręcie… Kobieta zgina się wpół i zaczyna się spazmatycznie trząść… Ale nagle bierze głęboki wdech… Prostuje plecy…
I wyskakuje na tory.
~~~
Dziewczynka wzrusza ramionami i idzie dalej. Pod szkołę. Wpatruje się w witryny mijanych sklepów, bo nie jadła śniadania, ale nic nie kupuje, bo boi się spóźnienia… Głód sprawia, że jej żołądek zawiązuje się w coś, co przypomina kulkę bosmańską, ale filigranowa blondyneczka uparcie przebija się przez tłum. Przychodzi jej to z trudnością, bo każdej mijanej osobie sięga najwyżej do ramienia, a w dodatku jakieś sto metrów od celu jakość nawierzchni staje się (dosłownie) powalająca, więc gdyby mała nie patrzyła pod nogi, to prawdopodobnie przewracałaby się co kilka kroków. Toteż skupia się na stawianiu stóp w taki sposób, by się nie poślizgnąć, nie wpaść w półmetrowe koleiny wypełnione brudną breją i nie zaliczyć każdej wyglądającej spod śniegu psiej miny. Jest tym tak pochłonięta, że nie zauważa masywnego, pryszczatego wyrostka, próbującego naprawić ukradziony telefon (który najwyraźniej zachował resztki dobrego gustu, bo przed chwilą zastrajkował- odmówił odtwarzania na cały regulator dresiarskiego techno), nie wypuszczając przy tym z dłoni peta. Pierwszoklasistka nie widzi fana ortalionów aż do momentu, gdy zderza się z jego brzuchem. Chłopak przez sekundę wygląda na zaskoczonego, ale potem jego twarz czerwienieje, a z ust wypływa potok przekleństw. Popycha jasnowłosą na ziemię, leciutko, bo lwią część pracy i tak wykonuje za niego o wiele zbyt ciężki tornister, który ciągnie małą w dół. Nieletni palacz i jego koledzy doskakują do blondynki i zaczynają ją kopać, potem w ruch idą pięści i plecaki, a wreszcie jeden z oprawców zaczyna po niej skakać… Słychać dzwonek i kaci momentalnie się ulatniają, zostawiając półprzytomną z bólu dziewczynkę na zaśnieżonej ulicy. Rodzice znajdują ją dopiero po kilku godzinach, ledwie żywą z zimna.
Prawie od stóp do głów owinięta gipsem. Jeździ na wózku. A winnych… brak. Nikt nic nie widział, nikt nie słyszał, nikt nie ma o niczym pojęcia… Nawet lokalni menele byli ślepi i jakby ogłuchli, podobno byli pijani w sztok już o ósmej rano… a w ogóle najmniej o całym zajściu wie sama ofiara. Milczy. Boi się. A ci, którzy jej to zrobili, podpisują się na opatrunkach, niczym artyści dumni ze swego dzieła… Czasem nawet wożą ją po korytarzach. Ale przez większość czasu jeździ sama, starając się schodzić im z drogi.
Pewnego razu stara się aż za bardzo. Omija dresa zbyt szerokim łukiem, przejeżdża zbyt blisko schodów, jedno z kół trafia w próżnię…
ŁUP! Dziewczynka z łoskotem ląduje na półpiętrze, nieprzytomna i przygnieciona własnym wózkiem. Po raz drugi w ciągu miesiąca trafia do szpitala, a tam okazuje się, że coś jest nie tak z jej kręgosłupem. Gdy się budzi, nie może ruszyć żadną z kończyn. Jest sparaliżowana od szyi w dół.
***
Dlaczego wszystko zawsze musi kończyć się źle?! Wielu ludzi dożywa spokojnej starości, więc czemu ja spotykam takich, którzy mają zginąć w straszny sposób w ciągu kilku lat?! Czy jeden dotyczący pierdoły wybór musi determinować ludzkie życie? Czy moje też jest przez kogoś wyreżyserowane, a ja mogę tylko na ślepo wybierać z kilku nieznanych mi możliwości? I czy to wszystko rzeczywiście jest tak porympane, jak mi się zdaje, czy to tylko moja chora wyobraźnia?
Opieram się o ścianę i próbuję powstrzymać suche torsje. Co mnie, do jasnej ciasnej podkusiło, by na nią patrzeć?! Po co ja w ogóle podnosiłam wzrok?! Czy do reszty zdurniałam?! Czy może nie do końca się obudziłam?!
Mam ochotę walnąć się w twarz, ale to by nic nie dało. Stało się. Zobaczyłam.
Ale to nie znaczy, że muszę Widzieć po raz kolejny.
Kulę się z zimna i powracam do przebijania się przez tłum, wpatrując się w szybko poruszające się stopy. Moje i ludzi naokoło.
W tym jedne, które mnie interesują: malutkie i różowe.
Przechodzące przez ulicę.
***
Pomarszczona skóra na szyi kasjerki napina się na chwilę, gdy starsza pani przełyka ślinę. W moim polu widzenia pojawia się burza nieco oklapniętych siwych loków, które leciutko drgają, gdy babcia liczy pordzewiałe i wytarte drobniaki, które wczoraj wybierałam z rynsztoków i kratek do wycierania butów. Chrząka jakby z naganą, gdy znajduje wyjątkowo „piękną” monetę, a ja wpatruję się w ściskany w dłoniach chleb, jakbym mogła poczuć ten niebiański smak, pożerając pieczywo jedynie wzrokiem… Żołądek zawiązuje mi się w supeł i burczy wyjątkowo donośnie, więc kulę się, trochę z bólu, a trochę ze strachu. Staram się być niezauważalna. Wtopić się w tło. Stać się powietrzem.
Mnie tu nie ma! Mnie tu naprawdę nie ma!
Odbieram paragon i pochylona wybiegam ze sklepu.
###
Chlup, chlup, chlup!- woda chlupocze w lewym bucie w rytm moich kroków.
Glany są niemożliwie zużyte, podeszwa jest tak starta, że zapewnia ujemną przyczepność, na szwach jest więcej dziur załatanych taśmą niż czegokolwiek innego, a gwoździe albo zostały wyrwane, albo pordzewiały… A do tego obuwie jest za małe i dzień w dzień pod skarpetkami odkrywam krwawą miazgę… Ale… nie mogę się zmusić do wyrzucenia ich i przysposobienia czegoś innego… Glany to mój łącznik z dawnym życiem, okruch domu, którego już nie mam… Zostaną ze mną, dopóki będą istnieć. Będę je nosić tak długo, jak one będą nosić mnie.
Kupiłam je cztery lata temu.
W dzień ucieczki.
***
Docieram do naszego „domu” po kilkudziesięciu minutach marszu, podczas których zdążyłam zmienić się w mrożonkę… Pociesza mnie jedynie myśl, że przy takich temperaturach bojler grzeje na potęgę…
Otrzepuję buty z obrzydliwej breji i otwieram trzecie okienko od lewej. Otwór jest pół metra nad ziemią, więc mogę całkiem wygodnie wycelować…
-Au!- krzyczy nie do końca obudzony Marco, gdy obrywa w głowę chlebem- Corryn, pogrzało cię?!- pyta z wyrzutem.
-Nie, wprost przeciwnie. Prawie zamarzłam… jest przynajmniej z siedem stopni na minusie! Albo i dziesięć!- zamykam okno i tupię energicznie, by pozbyć się brudu z butów, a następnie z obrzydzeniem ściągam czapkę, spod której, niczym rozwścieczony wąż, wysuwa się mój prawie metrowy czarno-srebrny warkocz.
-To chyba dziś nie wyłazimy, no nie?- pytanie jest retoryczne, ale i tak odpowiadam:
-Oczywiście, że nie. Tylko nam tyłki zmarzną.- naprawdę wkurza mnie postawa nowojorczyków. Zimą myślą tylko o sobie i nie wrzucą ani ćwiartki… ba, nawet nie raczą się odwrócić, bo to poniżej ich godności… Jak widzą kogoś mojego pokroju, to od razu myślą, że to złodziej, pijak, ćpun, mafia albo dziewczyna spod latarni… A tak nie jest. Nie zawsze.
Prawie wszyscy mamy popaprane życiorysy, ale nie zawsze chodzi o uzależnienie czy konflikt z prawem. Czasem jesteśmy po prostu… INNI.
***
Moje rozmyślania gwałtownie przerywa Marco:
-Halo?! Jest tam kto? Czy ci karaluch wlazł przez ucho i wyżarł mózg?- oczywiście, przywołuje nasz stary żart. Zawsze naśmiewa się z tego, że boję się karaczanów i metodycznie likwiduję każdego małego sześcionogiego „śmiałka”, który miał pecha szukać pożywienia w naszej piwnicy.
-Nie, tylko trochę zmarzłam… Jest za zimno nawet na myślenie, a co dopiero na darcie mordy przy ulicy…- z ulgą masuję kark, który wreszcie mogę wyprostować. Dobrze, że sufit jest tak wysoko, inaczej nawet tu musiałbym się schylać…i chyba do końca bym od tego zwariowała.
-To chodź, zeżremy, a potem… Dawno nie byliśmy w księgarni… Może nas nie wyrzucą?- uśmiecham się mimowolnie na dźwięk słowa „księgarnia”.
###
Ciepło i tysiące książek, przez kilka godzin tylko dla mnie… No dobra, nie tylko dla mnie, ale… kogo to właściwie obchodzi? Nikogo.
Ani teraz, ani nigdy nikt się tym nie zainteresuje. Mogę sobie czytać, albo mogę tego nie robić, bo i tak wszyscy mają to gdzieś… Mogłabym kraść, mogłabym zarabiać pod latarnią, mogłabym handlować prochami… i czy ktoś by mnie potępił? Nie. Nie bardziej, niż teraz.
A z resztą… Czy gdybym zdechła w którymś z tysięcy rynsztoków lub zamarzła na jednym z setek chodników… Czy ktokolwiek by się tym przejął? Nie.
Świat ma mnie w du***. Ale to nie znaczy, że ja mam w du*** ten cholerny świat.
***
-Widziałaś coś, prawda?- podskakuję, gdy Marco kładzie swoją ogromną dłoń na moim drgającym ramieniu- Nawet nie próbuj kłamać, Corryn! Nie trzeba być geniuszem, żeby się tego domyślić! Śpisz na stojąco i niczego nie słuchasz… Kogo Widziałaś?- pyta nie z ciekawości, lecz dlatego, że chce pomóc, ale mi rozmowa wcale się nie uśmiecha. Na wspomnienie wizji nadal mam odruch wymiotny.
-Tak, ***, Widziałam! Ale nie gadajmy o tym, dobrze? Głodna jestem…- mówię to, choć mój żołądek prędzej zwróci pokarm, niż go przyjmie. Nawet się cieszę, gdy Marco oznajmia:
-Zero żarcia, dopóki mi nie powiesz!
-Ty zły człowieku!- udaje mi się wyartykułować w miarę składnie, pomimo zębów udających kastaniety.
Cholerna kurtka! Cholerna piwnica! Cholerna zima! Cholerne Widzenie! Cholerny Nowy Jork!
Cholerne… Cholerne WSZYSTKO!
***
Nawet nie pamiętam, kiedy upadłam. Ale musiało tak być, bo inaczej nie leżałabym na zimnym betonie i nie bolałoby mnie ani biodro, ani ramię…
Nagle robi mi się z tego powodu wesoło. Wybucham histerycznym śmiechem i krztuszę łzami… Buntują mi się brzuch, gardło i przepona, a oczy pieką. Rechoczę bez sensu i płaczę, sama nie wiedząc, dlaczego.
Nazwijcie mnie świrem. Nazwijcie mnie psycholem. Nazwijcie mnie wariatką.
Pozwalam wam.
Bo… bo będziecie mieć rację.
***
Z wysiłkiem obejmuję kolana ramionami i zaczynam miarowo się kołysać, by chociaż spróbować uspokoić skołatane nerwy i choć na chwilę wysłać w niebyt tą niemożliwą do kontrolowania część mnie.
-Twój ojciec… Twój cholerny ojciec… Zapłaci za to wszystko… Zarympią go w jakimś kopanym piekle!- Marco gada do siebie, bo myśli, że albo nie słyszę, albo nie rozumiem, albo i jedno, i drugie… Bo w sumie… w sumie to faktycznie nie kumam, co mój ojciec ma z tym wszystkim wspólnego… Mam coś z łbem, ale już prędzej przez to, że walę nim w co popadnie, a nie dlatego, że jakiś dziad, którego nigdy nie widziałam w stanie innym niż po spożyciu dużej ilości alkoholu i za którym kompletnie nie tęsknię, zostawił mnie na pastwę losu, pozbawiając uprzednio matki.
Wprzód i w tył, w przód i w tył… Kiwam się coraz szybciej.
***
-Już dobrze. Już wszystko dobrze.- siedzę, plecami oparta o nagrzaną ścianę i aż po nos owinięta grubym pledem, a Marco pochyla się nade mną, szepcząc uspokajająco. Czuję się z tego powodu zawstydzona, bo nie jestem przecież małym dzieckiem. A zachowuję się, jakbym była.
-Przepraszam…- głos wciąż mam płaczliwy, ale jestem już bardziej wściekła, niż smutna. Wyplątuję się z koca, omijam Marco i zaczynam krążyć po piwniczce z zaciśniętymi pięściami.
-Przeprasza. Ja już… już po prostu nie daję rady… Znoszę to coraz gorzej… i cały czas się boję… Cholera, tak bardzo chciałbym przestać się bać…- czuję kolejne tsunami łez, wzbierające gdzieś głęboko w środku. Muszę wziąć się w garść! Muszę… więc wykorzystuję stary, sprawdzony sposób.
To znaczy: wbiegam w ścianę.
Uderzam w nią głową i barkiem, odskakuję i z furią trzykrotnie kopię, przeciwko czemu palce uwięzione w za ciasnych glanach zdecydowanie protestują, ale muszę jeszcze wymierzyć kilka ciosów pięścią i parę razy walnąć czołem, by doprowadzić się do stanu używalności.
***
Plecami opieram się o ścianę. Oczy mam zamknięte, głowę odchyloną. Oddychając głęboko, pozwalam bólowi na opanowanie mnie.
-Koniec szajby…- szepczę, kładąc piekącą dłoń na obolałym czole- Spokój. Koniec szajby. Spokój. Koniec szajby.- powtarzam jak mantrę.
Demon w moim umyśle prycha i znika w swojej norze.
Do następnego razu.
***
Marco nie skomentował. Nigdy tego nie robi.
Ale, gdy maszerujemy wśród tłumu, widzę to w jego ruchach. Jest zdenerwowany. Boi się.
Staram się nie podnosić wzroku, by przypadkiem nie nawiązać kontaktu z jakimś przechodniem, który by się na nas gapił. A ktoś taki znalazłby się na pewno, bo jesteśmy… INNI. I nie chodzi o nasze ubrania, ani nawet o wzrost Marco, moje oczy czy włosy… Po prostu ludzie wyczuwają w nas… sama nie wiem, co. Ale, cokolwiek to jest, przyciąga ich uwagę. A więc i spojrzenia.
Boję się tych spojrzeń.
###
Kocham książki. Od zawsze.
Opowiadają o światach, których nie ma.
O istotach i ludziach, żyjących tylko w wyobraźni.
O kolorach, smakach i uczuciach, które dla mnie nie istnieją. I nigdy istnieć nie będą.
Książki są dobre. Nieme. Można na nie patrzeć. Można je czytać, pochłaniać, pożerać…
Ale nie można ich Widzieć.
***
Zagłębiam się w świat magii i czarodziejów. Gdy czytam o Harrym Potterze, zwykłym chłopcu o niezwykłych zdolnościach, przychodzą mi do głowy głupie myśli. BARDZO głupie.
Po raz stutysięczny zastanawiam się, jakby to było, gdy by po mnie też ktoś przyszedł… Gdyby powiedział, że jest więcej takich jak ja… Gdyby udało mu się wmówić mi, że moje przekleństwo to dar…
Może niektórzy naprawdę tak sądzą. Może myślą, że powinnam komuś dziękować… Tylko, jak o tym myślę, to nie mogę znaleźć powodu… Czasem się łamię i wykrzykuję wszystko w twarz nieporuszonej nocy.
Mam być wdzięczna? Za co, ja się, ***, pytam? Za niepokój? Za to, że nie śpię w nocy? Za to, że niczego nie wiem na pewno? A może za to, że żyję właśnie tu? Na zaszczanych ulicach Nowego Jorku, gdzie połowa sąsiadów to mafia, a druga ćpuny? Taa…
Tatuśku, jeśli to przez ciebie, to wielkie dzięki. Życie bezdomnego jest po prostu super…
Ale tylko na obrazkach w kolorowych książkach.
Nagryzam grzbiet dłoni. Do krwi. Metaliczny smak na języku pozwala mi się do pewnego stopnia uspokoić- oddala utratę kontroli przynajmniej o kilka minut.
Z westchnieniem przewracam kartkę i ponownie przenoszę się do świata lektury, przerywając niebezpieczne rozmyślania. Niebezpieczne, a przy tym zupełnie jałowe.
***
Spinam się, gdy słyszę szelest tuż obok, ale to tylko Marco odkłada książkę Kinga. Mi zostało jeszcze tylko kilka stron- czarodziej pokonał już wroga i teraz czeka go powrót do względnej normalności.
-Uwaga! Idzie!- słyszę szept, jak zwykle w najmniej odpowiedniej chwili… Wypełzamy spod biurka i chyłkiem wymykamy się z królestwa bibliofili, po drodze odkładając książki na pierwszą lepszą półkę.
A już prawie skończyłam!
***
-Dziobata szła… Niech ją słoń kopnie, hipopotam podepcze i owce stratują!- Marco jest mistrzem, jeśli chodzi o wymyślanie długich i skomplikowanych historii, kończących się śmiercią Dziobatej, najbardziej znienawidzonej przez nas sprzedawczyni, która nader często używa do wypraszania niechcianych gości miotły… Ale dziś zadowolił się krótką groźbą i splunięciem, przez co kilku przechodniów odwróciło się w jego stronę.
-Spadamy.- staram się stać jak najmniejsza, ale i tak mam wrażenie, że wszyscy się na nas gapią… Kark mam zgięty i wpatruję się w swoje sznurówki, więc cheterochromia nie rzuca się w oczy, ale za to srebrne pasma po prawej stronie głowy są widoczne aż za dobrze…
Ze złością naciągam czapkę, wpycham pod nią warkocz i ruszam szybkim krokiem.
Do domu.
***
Po kolorowym gwarze centrum handlowego nasza piwnica wydaje mi się przeraźliwie cicha i wyblakła. Nie ożywia jej nawet leżąca w kącie sterta pstrych kocy ani pogwizdujący fałszywie elektryczny czajnik, a już tym bardziej dochodzące z zewnątrz jęki bezpańskich kotów, które domagają się wstępu do ciepłego pomieszczenia…
Gdy w świetle dyndającej pod sufitem gołej żarówki widzę ich przylepione do szyby mordki, po raz tysięczny żałuję, że nie mogę ich wpuścić… Ale już raz to zrobiłam i więcej tego błędu nie popełnię. Zwierzaki nie mogły wyjść i… dobra, pomińmy to. W każdym razie smród nie dał się usunąć przez parę tygodni z okładem.
Zalewam torebkę herbaty wrzątkiem i przez chwilę w milczeniu grzejemy ręce, kładąc je na aluminiowym kubku.
Pijemy na zmianę, parząc sobie usta.
***
Leżę w ciemności, otulona kocem i wpatruję się w ścianę, której nie widzę, a za moimi plecami Marco gada przez sen o fistaszkach, grzejąc niczym mały piecyk.
Może życie nie zawsze jest chałowe?
***
Zmieniam zdanie: jednak jest.
Dziś znów miałam ten koszmar. Śniło mi się, że się obudziłam, a powietrze w piwnicy było gęste niczym smoła. Zalewało płuca. Zatykało nos. Dusiło. Tak strasznie, tak rozpaczliwie chciałam otworzyć okienko, wyrwać się z tej dziwnej komory gazowej… Nie mogłam. Wiedziałam, co się miało stać. Zdawałam sobie również sprawę z tego, że histeryczne potrząsanie przyjacielem na nic się nie zda. A jednak złamanie straszliwego schematu okazało się niemożliwe, tak jak awykonalne było niezliczoną ilość razy wcześniej. Chłopak znowu otworzył martwe oczy. I ponownie wzniósł się w powietrze chmurą drobnego popiołu. A na dworze, jak zawsze w tym momencie, pojawiła się ta tajemnicza kobieta. Przysiadła na schodach klatki naprzeciwko i zaczęła srebrnym grzebieniem rozczesywać swoje długie, lśniące w blasku księżyca włosy, opadające śnieżnobiałą kaskadą na równie nieskazitelną sukienkę… Znam dobrze jej imię, znam je praktycznie od zawsze i od zawsze wzbudza we mnie ono paniczny, zwierzęcy strach. A jednak ani tym razem, ani nigdy wcześniej nie przeszkadzało mi to w zatraceniu się w jej muzyce.
Bo w tej właśnie chwili z jej bladych ust zaczęła płynąć dziwna, hipnotyzująca melodia. Tej pieśni nie da się porównać z niczym innym: jest w niej ryk morza podczas sztormu i leniwy szmer fal uderzających o piaszczysty brzeg w bezwietrzny dzień, są ciche trzaski niewielkiego ogniska i huk płomieni pożerających lasy, jest ledwie dosłyszalny szum liści i niszczycielska furia letniego tornada, jest stukanie przesypywanego między palcami piasku i grzmot potężnego trzęsienia ziemi… Jest tak, jakby w garstce nut został zawarty cały świat.
Nie mogłam się powstrzymać. Nigdy nie mogę. Otworzyłam okno, wpuszczając do wnętrza zimny powiew, a potem, zamiast patrzeć, jak zjawa podnosi na mnie składające się z samych białek oczy, uciekłam w kąt i zakryłam głowę rękami.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, jest skrzypienie drewna i plaśnięcie bosych stóp o zimny beton.
Słyszałam jak weszła. A potem nie było już nic.
***
Od prawie dwóch godzin siedzę w bramie i gram zapamiętale, próbując wyrzucić z myśli nocną przygodę i czując się jak mrożonka… Ale Marco pewnie znosi to jeszcze gorzej… Dla niego idealna temperatura to czterdzieści stopni w cieniu… A teraz jest solidnie na minusie… Żeby tylko nie odmroził sobie dłoni!
Jestem mu wdzięczna za to, że ze mną siedzi- nie muszę uważać na nasz dobytek i mogę skupić się na graniu i darciu mordy… Ale szkoda, że on nie śpiewa ze mną… Ma świetny głos, potrafi perfekcyjnie naśladować Cobaina i kilku innych wokalistów… Tylko przy tej *** temperaturze momentalnie chrypnie… Wspominałam już, że nienawidzę zimy?
***
Palce są tak zmarznięte, że chyba zaraz mi odpadną, mam trudności z trafianiem w progi… A w pokrowcu, jak na razie, leży tylko kilka płatków śniegu…
Do diabła z gitarą!
Wkładam ją do futerału, zamykam go i wstaję, z trudem prostując zesztywniałe kości. Ściągając znienawidzoną czapkę, wypuszczam włosy na wolność. Kładę nakrycie głowy przed sobą, w razie, gdyby ktoś przypadkiem chciał coś tam wrzucić. Następnie klękam, zamykam oczy i odchylam głowę…
Niech ich wszystkich szlag!
Zaczynam śpiewać, z każdym wersem rozpędzając się coraz bardziej. Wkładam w to całe serce.
Bo piosenka jest o mnie.
I wanna tell You story now
Story about my parents’ life
It’s very interesting
So close your eyes
And try to imagine that
What I tell You now
My mother was a pretty girl
She was fat but had beautiful face
She’s met my father in the bar
But she doesn’t know
That he was abnormal
Not right on his mind
It’s a schisophrenic
Schisophrenic family
And nobody knows…
Eksplozja bólu w podbródku. Uderzenie głową o mur. Krzyki.
-*** stąd *** ***!- krzyczy piskliwy, ale ewidentnie chłopięcy głos. Podnoszę się z trudem, ale przed oczyma nadal mam ciemno. Gwar się nasila, chyba zgromadził się spory tłumek…
-Wynocha, dzieciaku!- do akcji wkracza wściekły Marco- Won, zanim przemontuję ci mordę na tyłek!- nie przeklina, a to oznacza, że zaraz wybuchnie.
Skupiam się i płoszę migające w polu widzenia czarne plamy.
Naprzeciwko stoi gość może rok młodszy ode mnie, ale wzrostu drugoklasisty… W ostatniej chwili udaje mi się spojrzeć ponad jego głową.
Oddycham z trudem, a obraz nowojorskiej ulicy jest niewyraźny, bo pod powiekami wrą łzy, ale chyba nic nie zostało uszkodzone… Po prostu kolejny siniak do kolekcji…
-Co mi zrobicie, żule? No, co mi zrobisz, dziwko?- szydzi, próbując spojrzeć mi w twarz. Rozwścieczony Marco zrywa się z miejsca. W jego brązowych oczach, zwykle tak łagodnych, płonie żądza mordu… Jednak siedział zbyt długo, jego nogi zesztywniały i nie chcą go słuchać. Dzieciak chwyta moją czapkę, w której połyskuje kilka monet i machając nią w geście triumfu, ucieka zatłoczoną ulicą.
A ludzie naokoło tylko wzruszają ramionami i odchodzą, każdy w swoją stronę.
Cholerni nowojorczycy.
###
Czasem… czasem mam już po prostu dość. Jestem załamana i wściekła, a przy tym obolała. Nigdy nie przyzwyczaję się do tego, że traktują mnie jak śmiecia. Może i wszyscy mają mnie gdzieś. Może i nie posiadam żadnych dokumentów oprócz legitymacji z podstawówki. Może i praktycznie nie istnieję dla administracji. Może i dla władz jestem tylko częścią przykrej statystyki.
Ale dla samej siebie nadal jestem MNĄ. Corryn Eas. A Corryn Eas ma prawo być traktowana z pewnym minimum kultury.
Gdyby ten żartowniś od siedmiu boleści kopnął kogoś innego, to zaraz byłby krzyk. Ale… walnąć, upokorzyć bezdomnego? A co to za problem? Bezdomny to według mieszkańców tego *** miasta przecież tylko bezdomny. Nawet nie człowiek…
Wypominałam to sobie tysiące razy. Ucieczkę.
Nazywałam samą siebie idiotką. Debilką.
Ale… chyba jeszcze większy żal mam do kobiety, którą przywykłam nazywać matką. Za każdym razem, gdy o niej myślę, czuję wściekłość.
Za to, że pozwoliła mi uciec. I za to, że w ogóle mnie nie szukała.
Myślałam, że będzie mnie ścigać policja, że będę musiała się ukrywać, że zrobi się szum, w końcu byłam adoptowana, pochodziłam z „rodziny patologicznej”, miałam „trudne dzieciństwo”… Nic z tych rzeczy. Ona mojego zniknięcia chyba w ogóle nie zauważyła…
Z tamtych szczęśliwych, bezpiecznych czasów zostały mi trzy przedmioty: zdezelowane glany, z których wyrosłam już w zeszłym roku, rozwalająca się gitara i niezniszczalna skórzana kurtka, do tej pory waląca alkoholem- jedyna rzecz w tym domu, która należała do mojego biologicznego taty…
Nie zabrałam nic więcej, bo uciekałam w panice, nie myśląc zbyt wiele. Zobaczyłam ją, wpadającą pod samochód. Wywołującą pożar mieszkania i ginącą w płomieniach.
W dziesiąte urodziny po raz pierwszy Zobaczyłam.
Zgarnęłam dwieście dolarów, narzuciłam kurtkę, złapałam gitarę i… chodu! W kapciach.
Gdy nieco oprzytomniałam, poszłam kupić buty, bo stopy miałam zamarznięte prawie na kość… Tak jak teraz.
Sprzedawca… Zobaczyłam go, uwięzionego pod gruzami, a w drugiej „wersji” chyba miał skoczyć z dachu… W każdym razie prawie nawiałam.
Byłam tak rozkojarzona, że kupiłam glany o cztery numery za duże… Ale wypchałam je gazetami i było znośnie…
Noc przespałam na stacji metra… i wtedy ukradziono mi prawie wszystkie pieniądze. Uchowały się drobniaki, które wpadły pod podszewkę kurtki… I tak przejadłam je w ciągu dwóch dni.
Próbowałam zarabiać, grając w przejściach podziemnych, ale po godzinie, nie wiedzieć czemu, dorwała mnie lokalna mafia. Nie zwiałam tylko z jednego powodu- byłam w szoku. Bo od tego feralnego momentu, gdy ujrzałam śmierć opiekunki byli pierwszymi ludźmi, których nie Widziałam. Przez sekundę miałam ochotę skakać z radości, pewna, że koszmar się skończył, że znów będzie jak dawniej- wrócę do zawalonego porcelanowymi figurkami mikroskopijnego mieszkanka, ponownie wciągnę w płuca zapach lawendy i bezpieczeństwa, a potem usiądę w kącie za szafą, przy kaloryferze i wypiję herbatę lipową z miodem i cytryną, słuchając nucącej podczas prasowania mamy…
A po tej sekundzie naiwnej nadziei obudziłam się w koszmarze.
Bili mnie. Kopali. Rozcięli policzek nożem. A potem… a potem chcieli gdzieś wynieść.
Wtedy zjawił się Marco. Miał tyle lat, co ja, ale był prawie tak wysoki, jak oni…
Do tej pory nie wiem, jak mu się to udało, ale wykurzył ich momentalnie.
I się mną zaopiekował, a ja w pewnym sensie zajęłam się nim.
Stopniowo przestaliśmy patrzeć na siebie ze strachem, ostrożnie obdarzając się nawzajem kruchym zaufaniem… zaprzyjaźniliśmy się.
Bo go nie Widziałam.
***
Z zamyślenia wyrywa mnie stukot obcasów przechodzącej kobiety. Zdaję sobie sprawę z tego, że siedzę zupełnie cicho, a zdrętwiałe palce są zawieszone nad niemymi strunami… Czy zaczynam zamarzać? Nie wiem. I… chyba nie do końca wiedzieć chcę.
Brzdąkam przypadkowe akordy, by trochę rozgrzać dłonie i odwracam się w stronę witryny sklepu, do którego wygoniłam Marco, po tym, jak zaczął mi akompaniować kastanietami z własnych zębów… Jest. Macha ukradkiem i się uśmiecha, ale potem niespokojnie zerka za siebie. No tak, mogą go wyrzucić…
Nagle zdaję sobie sprawę z tego, że nieświadomie gram kołysankę mamy… prawdziwej, biologicznej mamy, tej, która wypadła przez balkon, wypchnięta przez pijanego ojca, przed którym przez cztery lata próbowała mnie ochronić- krzyczała, żeby przestał mnie bić i wylewała do zlewu fioletową zawartość butelek bez etykietek…
Oczy napełniają mi się łzami, ale nie płaczę… No dobra, płaczę. Ale tylko trochę!
Śpiewała to. Obiecywała.
A gdy przyszło co do czego, zostawiła własnemu losowi… Umarła.
Czy ja naprawdę jestem aż tak beznadziejna, że zasłużyłam, by porzuciły mnie obie matki- prawdziwa i nie mniej kochana przybrana? Czy ja jestem jakimś cholernym potworem?!
Palce nie są do końca sprawne, więc struny wiolinowe piszczą, mam straszną chrypę (od płaczu lub z powodu zimna, a może winne jest i jedno i drugie?)…
Ale nawet nie wiem, kiedy zaczynam śpiewać:
Gdy noc ciemna świat otuli
Kiedy zgaśnie ci ostatnia z gwiazd,
Kiedy wszyscy cię opuszczą
Pamiętaj, że zostanę jeszcze ja.
Nie odejdę, nie ucieknę, nie ulecę jak ptak
I jak skała wśród fal
Będę trwać
Aż skończy się świat…
Mój głos brzmi strasznie. Gitara piszczy, brzęczy i jest niemożliwie rozstrojona. A jednak do pokrowca sypią się monety, jakaś starsza pani zaczyna nawet nieśmiało bić brawo, gdy nagle wszyscy się rozbiegają. Siedzę na prowizorycznym siedzisku, ogłupiała. O co im chodziło?
Łoskot. Łoskot i ryk silnika.
Kilkutonowy samochód dostawczy jedzie jednym kołem po chodniku. Wprost na mnie.
Chcę zerwać się z miejsca, uciec, schować się… COKOLWIEK. Ale nogi nie utrzymują mojego ciężaru. Uginają się.
Jeszcze dziesięć metrów… jeszcze pięć… jeszcze trzy… ŁUP! Van, koziołkując, odtacza się z powrotem na jezdnię i ląduje na dachu. Wybuchają poduszki powietrzne. Alarm wyje… Dlaczego się przewrócił? Nieco otumaniona rozglądam się wokoło i znajduję przyczynę.
Bok dostawczaka staranował Marco, który teraz wyrywa z mojej bezwolnej ręki gitarę i, ku mojemu zdziwieniu (a później przerażeniu) uderza nią w przednią szybę samochodu. Oba- instrument i szyba- roztrzaskują się w drobny mak, obsypując nas deszczem drzazg oraz szkła.
-Idziemy.- spokojnie mówi Marco. Jak na mój gust, o wiele zbyt spokojnie.
***
Najgorsza noc w moim życiu? Zdecydowanie ta.
Przebijanie się przez zaspy, nierzadko mające powyżej metra, a na dodatek zmrożone, nie jest łatwe, a tym bardziej miłe.
Z jednej strony mróz to przekleństwo, bo Marco trzęsie się jak epileptyk i jest siny niczym topielec. Ale idzie naprzód, a ja zanim. I tu właśnie zimno pomaga, bo nie czuję już stóp, a więc i bólu, jaki zadają mi glany…
###
Mam wrażenie, że to już noc, bo jest ciemno, ale równie dobrze może być późne popołudnie… Nie mam jak sprawdzić. Zegarek ukradli mi już dawno..
Nie pytałam o nic i pytać nie zamierzam. Ufam Marco. Ale… jednak chciałabym wiedzieć, gdzie idziemy. Wydaje mi się, że oddaliliśmy się od Nowego Jorku już z kilkanaście kilometrów, ale równie dobrze może to być tylko moja wyobraźnia…
Jest jednak jeszcze jedna rzecz, której nie mogę zrozumieć: jak, po co i DLACZEGO Marco staranował ten samochód?! Nie od wczoraj wiem, że jest nieprzeciętnie silny ale, jak do tej pory jedyne, do czego mu to było potrzebne, to włamywanie się do pojemników Caritasu (No co? Te ubrania i tak miały być dla nas!) i ewentualnie uczenie kultury dresiarzy i płotek z mafii… Na pewno nie przewracał samochodów!
Coś tu cholernie nie pasuje…
***
Przewracaliśmy się. Oboje, po kilka razy każde. Ale pomagaliśmy sobie nawzajem i zawsze jakoś udawało nam się wstać… Chyba nie tym razem. Nie mam już siły. Nie czuję ciała. Może zamarznę, a może nie. Już wszystko mi jedno…
-Słu…chaj.- Marco ma straszliwą chrypę, ale nie chce się uciszyć- Zara doj..dziemy, ale…- każde słowo wymawia wyraźniej i dobitniej- ale mnie tam… nie lubią. Będę musiał wiać…- nie do końca go słucham, bo oczy same mi się zamykają-… Będzie ci dobrze, lepiej, niż w naszej piwnicy..- tu jest mi dobrze… tak miękko… Odpływam w półsen.
***
-Corryn! Do cholery, obudź się! Corryn!- z trudem rozklejam powieki i udaje mi się wyszeptać:
-Czego?- odzyskuję względną jasność myślenia, gdy widzę twarz Marco tuż nad sobą… NIE! O ***! TO NIE MARCO!!! To coś, zamiast pary oczu, ma tylko jedno, przekrwione i wytrzeszczone… Czy to jakiś porąbany sen?! A może pierdykane halucynacje? Odwiedziny „przyjaciółki nerwicy”?
Nie obchodzi mnie to.
Z wrzaskiem wyswobadzam się z jego uścisku i uciekam, byle dalej od potwora. Tam, gdzie słyszę ludzkie głosy.
I gdy tak biegnę, potykając się o pokryte śniegiem krzaki i wpadając po szyję w zaspy, nurtuje mnie tylko jedno: gdzie się podział Marco?!
^^^
Biała fala wdzierająca się do mózgu. Niszczy. Porywa to wszystko, co mogę nazwać „mną”. Jakby pod czaszką tańczył mi rozszalały mikser…
Brakuje mi powietrza…
Rozpaczliwie macham skrzydłami, by wynurzyć się na powierzchnię świadomości…
Pierwsze, co do mnie dociera, to zimno. Przeraźliwe, wszechogarniające, przenikające aż do kości…
W śniegu leży brudna, przemoczona, skrajnie wyczerpana dziewczyna. Patrzy na mnie przez sekundę niezwykłymi, różnokolorowymi oczami…
Córka Janusa. Jako przedszkolak zabrana przez opiekę społeczną z rodziny patologicznej po tym, jak ojciec „pomógł” jej matce wypaść przez balkon, w kilka miesięcy później adoptowana. Uciekła z nowego domu w wieku dziesięciu lat. Od tamtej pory była bezdomna. Psychiczna ruina…
Zanim zdołam zobaczyć więcej, obie tęczówki, czarna i zielona, zostają zakryte powiekami.
W oddali słyszę wrzaski, chyba grupy poszukiwawczej… Są za daleko… Przecież ona zaraz zamarznie!
-TU, ***, TU!!!- krzyczę ile sił w płucach, zanim zostaję ponownie wessana przez nicość.
Dla wszystkich tych, którzy słuchają HEYa i nie wstydzą się gustu muzycznego „przeterminowanego o dwadzieścia lat”. LUDZIE, NIE DAJCIE SIĘ!!!
😀 😀 😀 😀 😀 😀 nareszcie Aruś :* opowiadanie zacne jak ja/ty i reszta pojechanego świata 😀
zaczęlam to czytać na ostatniej przerwie, ale mnie ubieglaś, Eireno! Kurczę. Bardzo fajna część. Bez przesłodzeń, przedstawia wg. mnie dobrze twarde życie ulicy. Jesteś najlepsza pisarką na blogu, któr aznam!
Arachnę, rujnujesz do reszty moją samoocenę. Przy twoim opowiadaniu moje są tak mizerne, że poważnie zastanawiam się, czy nie zaprzestać pisania, żeby się nie ośmieszyć.
Bardzo dawno mnie tu nie było, a gdy nawet wpadałam, nie zdarzało mi się komentować twórczości innych blogowiczów. Jednak gdy przeczytałam Twoje opowiadanie, poczułam jakąś potrzebę, żeby podzielić się z Tobą swoimi odczuciami.
Piszesz niesamowicie. Dojrzale. Niebanalnie. Czytałam mnóstwo książek, których autorzy pisali przy Tobie jak niedojrzałe, głupiutkie nastolatki. Widać, że w każdą swoją pracę wkładasz mnóstwo serca, pracy i SIEBIE samej – podziwiam Cię za to, bo nikomu nie jest łatwo zawierać w swoich pracach „kawałków swojej duszy”. Właśnie tak widzę Twoją twórczość – jako odzwierciedlenie tego wszystkiego: doświadczeń, wspomnień, czy uczuć, z których składa się każdy z nas. Jeszcze raz: podziwiam Cię.
Ja… ja… ja… Nie wiem co powiedzieć. To jest tak… Tak… Tak… Nie wiem. Piękne? Nie. Jest straszne. To co tam się dzieje jest straszne, a mimo to… piękne.
CCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCC
(24 GODZ. PÓŹNIEJ)
UUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU
(48 GODZ. PÓŹNIEJ)
DDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDD
(72 GODZ. PÓŹNIEJ)
OOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO
(96 GODZ. PÓŹNIEJ)
W końcu, w końcu, w końcu!!! 😀 Już się nie mogłam doczekać Twojego kolejnego opowiadania! 😀 😀 😀 Czy ta część mogła być napisana piękniej, niż wszystkie Twoje dzieła? Zdecydowanie nie. Twoje rękopisy (komputero-pisy ) JUŻ DAWNO przekroczyły skalę. Piękne opowiadanie. I koniec.
Przecudowne!