Koza zawozi mnie do babci
Nie wiem, od czego zacząć. Mógłbym opisać najpierw może życie zanim… No właśnie. Zanim co? Sam do końca nie mogłem w to uwierzyć, pomimo, że byłem przy tym wszystkim i to mi się wydarzyło.
Pozwólcie jednak, że zacznę od początku. Chyba jeszcze się nie przedstawiłem? Wybaczcie. Nazywam się Kyle Riddle. Mam czternaście lat. Mieszkam w Rhode Island, w Providence. Rhode Island to niewielki stan na północy kraju. Ładna okolica, ale czy kogoś to obchodzi? Bo mnie ani trochę. Ciekawość świata przeszła mi gdy miałem jakieś siedem lat. Teraz mógłbym przesiedzieć całe życie w moim małym pokoiku w wieżowcu, w centrum miasta. Nienawidzę ludzi. Te ich sztuczne emocje. Problemy. Wieczne zamartwianie się o coś. Użalanie się nad sobą. Żałosne. Ponoć mam na nich zły wpływ. W mojej obecności zawsze się coś dzieje, co jest straszne denerwujące. Nienawidzę być w centrum wydarzeń. Co prawda chciałbym osiągnąć coś naprawdę ważnego, ale… Wiem, że nie jestem w stanie. Ojciec mówi, że mam tą naturę po matce. Różni nas tylko to, że ona osiągała swoje cele zawsze. Ja z kolei nigdy. Nie tylko naturę mam po niej. Odziedziczyłem po niej także wygląd. Do ojca nie jestem podobny ani trochę. Ludzie dziwią się, że jesteśmy spokrewnieni. Mam ciemne włosy i granatowe oczy, ale za to delikatne rysy twarzy, co jest pewnym kontrastem. I ten nietypowy wyraz twarzy. Potrafię robić z nim cuda. Zawsze udaje mi się przekonać kogoś do tego, że mam rację. Nawet, jeśli wiem, że jej nie mam. Bawi mnie ludzka naiwność. Ojciec zawsze mówił, że… Ach, tak. Nie wiecie, kim jest mój ojciec? Już wam wszystko tłumaczę.
Otóż mój ojciec jest handlarzem biżuterii. Sprzedaje drogie kamyczki. Najdziwniejsze jest to, że zawsze za cenę sporo wyższą, niż są warte. Ma dar przekonywania. Potrafi bezczelnie kłamać ludziom prosto w twarz wciskając kit. A oni zawsze się nabierają. Nawet, jeśli znają prawdziwą cenę danego przedmiotu. Niesamowite, prawda? Ja, podobnie jak ojciec, nie boję się kłamać. Wręcz nadużywam tej umiejętności do osiągania własnych celów. Podziwiam też ojca za to, co robi. Niestety on mnie nie docenia. Uważa mnie za szczeniaka. Sądzi, że każdy młody jest też głupi. Poucza mnie, że nie powinienem kłamać. Zabrania mi chamsko wszystkiego, co on robi. I to jest sprawiedliwość? Jako, że on mnie nienawidzi, ja nie okazuję mu szacunku, przez co w domu panuje dość nieprzyjazna atmosfera.
Pewnie spytacie, co z matką? Ha, dobre pytanie. Sam chciałbym znać na nie odpowiedź. Otóż ja jej nigdy nie widziałem. Ojciec unika rozmów o niej. Nie ma nawet żadnych jej zdjęć. Mówi, że musiała go (bo przecież nie powie „nas”) opuścić. A jednak dobrze ją wspomina, czego kompletnie nie rozumiem.
Pewnie zanudzam was tym wprowadzeniem. Teraz przejdę do prawdziwego rozpoczęcia tej historii.
Był wieczór. Może dwudziesta pierwsza. Oglądałem w telewizji „Magię Kłamstwa”, kiedy on wszedł do pokoju.
– Czego? – spytałem – Nie widzisz, że jestem zajęty?
On jednak nie przejął się zbytnio moją reakcją. Był jakby zdenerwowany, zaniepokojony.
– Zbieraj się, Kyle. I to szybko. – rozkazał rzucając mi moje buty, i zrywając kołdrę. Rozsypał mi popcorn, który stał na niej w misce.
– Ej, ej! Nigdzie nie idę. Nie ma mowy. – upierałem się pstrykając w jego twarz kawałkiem kukurydzy.
– Masz pięć minut. Jedziemy do babci. – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Babcia jest spokojną staruszką mieszkającą w dużym domu w Newport. Newport to miasteczko na południu stanu, na Aquidneck Island. Jakieś dwadzieścia mil od Providence. Jeździłem tam z ojcem na wakacje, na dwa tygodnie. Zazwyczaj jednak było to w sierpniu i po wcześniejszym ustaleniu tego. Wakacje dopiero się zaczęły. Miałem zamiar pognić parę dni w domu przed telewizorem.
– Do babci? Teraz? – spytałem patrząc na niego jak na wariata. Już chciał coś powiedzieć, kiedy usłyszałem dźwięk wywarzanych drzwi. Ktoś zdarł się do mieszkania i sądząc po nasilającym się odgłosie kroków zbliżał się w kierunku mojego pokoju. Nie był jednak sam. Słyszałem drugą osobę. Chyba walczyła z tą pierwszą. Usłyszałem odgłos zbijającej się doniczki. Muszę przyznać, że nieźle się wtedy przeraziłem. Tato wyciągnął coś z kieszeni. Przed oczami mignęła mi broń – pistolet. Tato przeładował go i wycelował w drzwi.
– Kyle, schody przeciwpożarowe, szybko. – nie zastanawiałem się nad tym. Pobiegłem w stronę małego balkoniku wychodzącego z mojego pokoju.
– A ty? – spytałem. Ojciec odwrócił się w moją stronę i w tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem. Wielki na dwa i pół metra olbrzym wskoczył do mojego pokoju. Rzucił się natychmiast na mojego ojca. Jako, że wcześniej patrzył w moją stronę, nie zdążył zareagować i strzelił zbyt późno. Pocisk jedynie trafił w mój sufit. Bestia o dzikim wyrazie twarzy przytrzymała mojego tatę jedną ręką, a drugą wykonując zamach wielką maczugą.
– Nie! – krzyknąłem. Chciałem odwrócić uwagę potwora. Może pójdzie za mną. Ta myśl nie napawała mnie szczególnym optymizmem, ale miałem nadzieję, że jeśli potwór pójdzie za mną po schodach przeciwpożarowych, to albo się przewróci, albo okażę się sprytniejszy i mu ucieknę. Olbrzym nie wydawał się być zbyt inteligentny ani sprytny. Dysponował tylko siłą. Potwór spojrzał na mnie, po czym wciągnął głęboko powietrze przez nos, jakby węsząc. Nie wiem, o co mu chodziło, ale wyglądał, jakby poczuł woń kurczaka z rożna, na którego polował od wieków. Już miał pójść w moim kierunku, kiedy ryknął i skręcił się z bólu. Wtedy zobaczyłem coś jeszcze dziwniejszego; człowieka z małymi różkami na głowie i z kozim zadem zamiast zwykłych nóg. Stał za olbrzymem i wbijał mu w łydkę sztylet. Najdziwniejsze było to, że kojarzyłem twarz tego chłopaka. Zdaje się, że chodził do mojej szkoły. Spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym „wiej”. Nie posłuchałem. Byłem zbyt oszołomiony. Wtedy rozwścieczony olbrzym kopnął pół kozę. Wydawało się, że traktował go bardziej jak wścibską muchę nie chcącą się odczepić, niż wroga. Wtedy olbrzyma zaskoczył kolejny atak. Jako, że pistolet leżał po drugiej stronie pokoju, mój ojciec wziął krzesło i roztrzaskał je o ramię potwora. Ten wydał z siebie dziwny odgłos, jakby płacz. Po chwili uświadomił sobie, że on nie płacze, tylko się śmieje. Olbrzym świetnie się z nami bawił.
Mniej więcej wtedy odzyskałem świadomość tego co się dzieje. Mój ojciec pojedynkował się na śmierć i życie z dwu i pół metrowym olbrzymem pozbawiony jakiejkolwiek broni, a pół koza pół człowiek leżał półmartwy w sąsiednim pokoju. Rozejrzałem się. Tuż obok mnie leżał pistolet, który wypadł wcześniej tacie. Bez zastanowienia podniosłem go i strzeliłem mniej więcej w głowę potwora. Trafiłem w ramię, ale nic się nie wydarzyło. Pocisk przeniknął przez potwora trafiając w sąsiednią ścianę. Czyli mam już dwie świeże dziury w pokoju. Oszołomiony wypuściłem pistolet z ręki. Olbrzym cisnął moim ojcem w kierunku mojego łóżka. Ten uderzył głową w jego kant głową. Nie byłem pewny, czy to przeżył. Potwór ruszył z maczugą w moim kierunku. Nie byłem w stanie zranić go pistoletem. I wtedy przypomniałem sobie coś. Kiedy ta pół koza wbiła mu sztylet w łydkę, olbrzymowi zaczęła lecieć krew, czyli da mu się tym coś zrobić. Rozejrzałem się po pokoju. Sztylet wciąż tkwił w łydce olbrzyma. Potwór kroczył z dumą w moim kierunku robiąc zamach maczugą. I przyszło mi coś do głowy. On jest powolny. Ma kiepską koordynację ruchową. Rzuciłem się do przodu prześlizgując się pod jego pachą. Oboje szliśmy w swoim kierunku, przez co olbrzym nie zdążył zawrócić czy wykonać uderzenie na czas. Gdy już znalazłem się za nim, wyciągnąłem mu sztylet z łydki, po czym odbijając się od krzesła wskoczyłem na niego. Wbiłem mu sztylet w kark i przekręciłem. Mój przeciwnik zawył z bólu i opadł na kolana. Dobiłem go jeszcze kilkoma dźgnięciami w plecy, po czym upadłem na ziemię zmachany. Potwór rozwiał się w pył, po czym zniknął. Na klatce schodowej było słychać ciężkie kroki. Około trzech lub czterech następnych olbrzymów.
Chłopak o zadzie kozy podniósł się trzymając się za brzuch.
– Jestem Mike, satyr. Musimy stąd uciekać. Pomóż mi zabrać swojego tatę… – skrzywił się mocno, jakby każde słowo go bolało. Wtedy zobaczyłem, że ma kilka ran i siniaków na rękach. Najwidoczniej próbował opóźnić przybycie potwora najlepiej jak się dało.
– K-kim on jest…? Co się dzieje? – wyjąkałem przerażony.
– Lajstrygonowie. Jeśli chcesz przeżyć, pomóż mi, potem ci wyjaśnię! – nie potrzebowałem dalszej zachęty. Chwyciłem tatę za ręce, a satyr Mike za nogi. Ostrożnie wynieśliśmy go przez balkon i uważając na niego popędziliśmy w dół schodami pożarowymi. Mój ociec żył. Powoli odzyskiwał przytomność, ale nie sądzę, żeby był w stanie prowadzić samochód.
– Kluczyki, już! – powiedział Mike.
Wyjąłem pośpiesznie kluczyki od samochodu z jego kieszeni i podałem je satyrowi. Pół koza pomógł mi położyć tatę na tylnym siedzeniu. Mike usiadł za kierownicą, a ja na siedzeniu pasażera.
– Umiesz prowadzić? – spytałem rozglądając się za Lajstrygonami.
– Mniej-więcej. – odparł, co nie do końca mnie uspokoiło. Przekręcił kluczyk w stacyjce, po czym odpalił. Niezbyt zachwyciło mnie, że w pierwszych trzech sekundach jazdy Mike uderzył dwukrotnie w zaparkowane obok samochody.
Jechaliśmy już jakieś dwadzieścia minut. Po Lajstrygonach nie było już śladu. Najwyraźniej nie dali rady wystarczająco szybko zejść po schodach lub uznali, że w strachu skoczyliśmy z okna. Mój ojciec nadal był nieprzytomny. Postanowiłem rozpocząć rozmowę z nowym kolegą. Miał bujne, rude włosy i podkoszulek zapaćkany farbą. Najwyraźniej był artystą.
– Więc… jesteś satyrem?
– Mhm. Tak, właśnie. – odparł. Postanowiłem zostawić ten temat i spytałem o coś innego.
– Dokąd jedziemy?
– Do twojej babci, do Newport. – odparł bez entuzjazmu. Uprzedził moje kolejne pytanie odpowiadając na nie. – Wysłałem iryfon do Obozu, przyślą dwóch lub trzech herosów żeby nas bezpiecznie dowieźć. To dość blisko. Z Rhode Island do Long Island. – mówił dość spokojnie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie żartuje. Nic jednak na to nie wskazywało.
– Iryfon? Obóz…? Czy ja zwariowałem? – miałem w zanadrzu jeszcze kilka pytań. Mike westchnął, jakby miał za sobą wiele takich rozmów.
– Obóz Herosów. Widzisz, te wszystkie stwory mitologiczne… Mitologia grecka. Ona jest prawdziwa. A ty jesteś półbogiem. Jesteś potomkiem śmiertelnika i jednego z bogów greckich. W tym przypadku bogini. Jeszcze nie wiemy, jakiej. W Obozie tacy jak ty są bezpieczni. Jako satyr mam obowiązek poszukiwać nowych herosów i dostarczać ich bezpiecznie do Obozu. Iryfon to rodzaj komunikacji. W obecności tęczy wrzucasz złotą drachmę, monetę, w tęczę składając ofiarę Irydzie i mówisz, z kim chcesz nawiązać kontakt. – odparł poważnie.
– Zwariowałem. – przytaknąłem. Oparłem się o oparcie od krzesła i zamknąłem oczy. Musiałem wszystko przemyśleć. Sen przyszedł szybko.
Miałem sen. Dość nietypowy sen. Do tej pory rzadko śniłem, ale zawsze, gdy to się zdarzało czułem się, jakby to nie był zwykły sen. To coś więcej.
Stałem gdzieś w górze. Naprawdę wysoko. Widziałem jakieś miasto. To chyba był Nowy Jork. Byłem tam kilka razy na wycieczce szkolnej. Najdziwniejsze było to, że stałem na jakiejś górze. Zabawne. Góra w środku Nowego Jorku. Stała w płomieniach. Kilka ludzi… Nie. To nie byli ludzie. To było coś potężniejszego. W każdym razie stali oni z nienawiścią w oczach. Mieli na sobie kajdany. Uświadomiłem sobie, że to na mnie się gniewają. A ja czułem się, jakbym naprawdę zawinił czemuś strasznemu. Spojrzałem w dół. Z miastem też było coś nie tak. Samochody trąbiły. Ludzie wykrzykiwali jakieś przekleństwa do innych. Świat pogrążył się w jednym, wielkim chaosie.
Obudziłem się. Nie byłem pewny, jak długo spałem. To chyba była dość krótka drzemka.
– Wszystko w porządku? – spytał mnie Mike.
– Tak. Chyba tak. – odpowiedziałem, ale on zdaje się wyczuł niepokój w moim głosie. Mimo wszystko nie dopytywał o jego źródło. Obejrzałem się za siebie. Tato nadal spał. – Długo się znacie? – spytałem satyra. On z początku nie był pewny, o czym mówię, ale zaraz zorientował się, że mówię o swoim ojcu.
– Z panem Georgem? – upewnił się. George to imię mojego taty. George Riddle. Brzmi przeciętnie, prawda? – Nie, niedługo. Od jakiegoś miesiąca. On wiedział, że jesteś herosem. Przez tyle czasu żaden satyr nie mógł cię wyczuć… To pewnie dlatego, bo jesteś synem jakiegoś pomniejszego bóstwa. Ostatnio takich coraz więcej… Wojna była rok temu, a liczba herosów już nam się podwoiła! Teraz jest was około osiemdziesięciu w obozie. – kiwnąłem głową. Nadal nie byłem pewny, co o tym myśleć. Wydawało mi się to średnio realne, ale nie miałem innego wyjścia. Postanowiłem dopytać się o jeszcze parę spraw. Wyciągnąłem sztylet, którym zabiłem Lajstrygona.
– Czemu pistolet go nie zranił, ale ten nóż już tak?
– Hmmm… Pan White niestety nie zna się zbyt dobrze na potworach. Dotąd was nie atakowały, prawda? Potwory można zranić tylko niebiańskim spiżem. Broń herosów jest właśnie z niego wykuwana. Nie da się nią zabić śmiertelnika. – odpowiedział Mike gwałtownie skręcając, aby uniknąć stłuczki z lisem, który wybiegł na drogę. Odetchnął z ulgą. – Grover by mnie zabił… – mruknął.
– Czy nie lepiej by było po prostu robić naboje z niebiańskiego spiżu i zabijać potwory przez strzelanie do nich z daleka? – spytałem. Nie wyobrażałem sobie, żeby ktokolwiek w dzisiejszych czasach walczył na śmierć i życie mieczami.
– Nieee… Herosi używają tych broni przez tysiąclecia. Gdy jeden umrze, drugi dziedziczy jego broń. Każda ma swoją historię. Niebiański spiż to bardzo rzadki metal, że trzeba go oszczędzać jak się da. Nie moglibyśmy pozwolić sobie na przetapianie broni na pociski do pistoletów. Szybko by się skończył, a herosi nie mieliby jak zabijać potwory. – odpowiedział po chwili namysłu. Chyba męczyła go ta rozmowa.
– Czy ludzi nie dziwi… No wiesz… – spojrzałem na jego kopyta, które w tej chwili wciskały z całej siły pedał gazu i owłosiony tyłek.
– Och, bogowie, jasne, że nie. Większość satyrów nosi spodnie i buty. Ja tego nienawidziłem. Chejron zrobił dla mnie wyjątek i wykorzystał Mgłę, żeby to ukryć. – już miałem spytać kim jest Chejron i czym jest mgła, kiedy zorientowałem się, że już jechaliśmy przez ulice Newport i zbliżaliśmy się do domu babci. Starsza kobieta stała przed domem czekając na nas z latarką.
– Przeczekamy tu do rana, aż po nas nie przyjdą. Jutro popłyniemy do Obozu. – oznajmił Mike.
tą naturę- powinno być tę naturę
i dialog pisze się tak
– Zwariowałem- przytaknąłem.
Klasyczne opowiadanie, które bardzo mi się podoba.
Aha i w Obozie jest około 200 herosów, nie osiemdziesiąt 😀
Mam nadzieję, że mi się odwdzięczysz i przeczytasz moje opowiadanie „Boska Hipiska” 😛
200? Skąd te dane? Napisałem, że ich liczba została podwojona od wydarzeń z Ostatniego Olimpijczyka. A w Percym podczas bitwy na Manhattanie było 40 herosów plus chyba 30 dzieci Aresa, czyli łącznie 70. Trochę ich tam zginęło, więc liczmy, że zostało 60. 60×2=120. To mniej niż 200, ale fakt, że więcej niż 80, zapomniałem o dzieciach Aresa, które doszły w dalszej części książki.
Aha, i w pewnym momencie napisałem „Pan White”. Jest to moje przeoczenie, powinno być „Pan Riddle”, bo na początku nazwisko Kyle’a to miało być White i zapomniałem zmienić. xD
w zagubiony herosie pisało, że jest ich około dwustu
Hmm… Niezłe. Było trochę błędów ale nie chce mi się ich wypisywać 😉 Czekam na CD
Fajne ;).
Bardzo fajnie ci to wyszło Masz spoko styl.
Ciekawie, choć początek nieco oklepany. Czekam na dalszy rozwój.
Bardzo fajne tylko staraj sie po schemacie nie jechac 😉 Powtorzen bardzo duzo ale wystarczy, ze uwazniej bedziesz sprawdzac. Pisz ciag dalszy szybko
Spokojnie, to tylko początek, zapewniam, że nie będę „jechać po schemacie”. Generalnie to mam fabułę w głowie ułożoną. Ostatnio mam wenę i się nudzę, to piszę ciągle. Napisałem już drugi rozdział, który wysłałem dzisiaj administratorce i jestem w połowie drugiego.
Administratorka z dużej! Do naszej kochanej Adminki mamy duży szacunek! Bez niej nie byłoby tego wszystkiego
Co do opowiadania:
– wyłapałam kilka powtórzeń, ale kit z nimi, jak na pierwszy raz naprawdę dobrze!
– jazda po schemacie… Ale nie tak strasznie, jak w niektórych opowiadaniach
– akcja nie gna, są opisy, lekki styl…
– to Twoje pierwsze opowiadanie? Jeśli tak, to tylko zazdrościć talentu!
supeeeeeeeeeeeeeeeeeer