Od autorki: Pewnie przydałoby się, żebym tą część już komuś zadedykowała, co nie? No to mogę zadedykować to Arachne za „ocka sceniacka”, admince, że cierpliwie wstawia nasze wypociny na bloga, Bogince (nie wiem za co, ale tak po prostu), Chione (za to samo co Bogince), Hipokampie, że tak kocha moją Sabę i wszystkim ludziom którzy czytają tą głupotę (oj dużo tego się zebrało…).
Miłego czytania.
ROZDZIAŁ III. Pierwsze kroki w byciu półbogiem.
Potwór miał kilka metrów wzrostu i był bardzo obszerny. Mam na myśli, że tamował całą autostradę, stojąc sobie na poboczu. Wyglądał trochę jak człowiek, jeśli nie liczyć tego, że miał jedno oko. W ręku dzierżył ogromy kij, którym wymachiwał groźnie. Szybko przeleciałam myślami, przez moją wiedzę o mitologii i potworach. Cyklop! No tak, ale co on robi na środku Warszawy? To pytanie postanowiłam zadać sobie później.
Ścisnęłam z całej siły zawieszkę w kształcie łuku. No dobra, pomyślałam. Tylko nie zapomnij dać mi strzał.- Weapon – mruknęłam. W mojej dłoni pojawił się przepiękny drewniany łuk. Poczułam, że coś wisi mi na plecach, więc pomyślałam, że to pewnie kołczan ze strzałami. Sięgnęłam do tyłu i wyciągnęłam jedną z nich. Była zakończona błyszczącym, brązowym ostrzem, co wydało mi się nietypowe.
-Skąd ty masz broń?! I to z niebiańskiego spiżu?! – Adam wydawał się bardzo zaskoczony tym widokiem, a myślałam, że bycie… satyrem? Tak chyba satyrem. W każdym razie: myślałam, że bycie satyrem przyzwyczaiło go do dziwnych sytuacji.
-To długa historia. – Nałożyłam strzałę na cięciwę. – A to będzie kaskaderski wyczyn.
Wychyliłam się przez okno. Nigdy wcześniej nie strzelałam z łuku, ale nie wydawało się to trudne. Przymknęłam oczy i wycelowałam idealnie w oko potwora. W tej chwili przypomniałam sobie również, że strzały zlatują nieco w dół w czasie swojej podróży, więc uniosłam trochę broń. Po czym wypuściłam pocisk.
Cyklop zawył, kiedy strzała ugodziła go w oko. Zwrócił się w moja stronę. Niedobrze. Szybko wyciągnęłam kolejną strzałę. Wycelowałam w jego pierś. Kiedy ostrze utkwiło w jego sercu, tylko się wściekł i ruszył w naszą stronę. Oj.
W tej chwili, jakaś ruda smuga przecięła powietrze. Następnym widokiem była Saba stojąca na karku potwora i rozglądająca się dookoła. Nie miała co robić?! Naprawdę, chyba lepiej by było gdyby nie wybrała sobie na wieżę obserwacyjną cyklopa. Po chwili jednak, wszystko co miało uszy w promieniu kilku kilometrów ucierpiało. Cyklop wydał z siebie przeraźliwy dźwięk bólu, a Saba zeskoczyła na dach auta. Potwór obdarzony kilkoma poważnymi ugryzieniami runął wzdłuż ulicy.
-No to chyba dalej idziemy na piechotę… – powiedziałam coś błyskotliwego, oszołomiona wyczynem mojego psa. Tymczasem Saba zeskoczyła na ziemię i wsadziła łeb przez okno. Pogłaskałam ją. Mruknęła zadowolona, trochę jak kot.
Wyskoczyliśmy z samochodu. Saba biegła przodem, prowadząc nas przed siebie. Cielsko cyklopa tamowało ruch na autostradzie, ludzie wysiadali z samochodów, aby mu się przyjrzeć. Niedaleko majaczył już budynek lotniska.
-Mamy jeszcze 10 minut. – Adam odezwał się dopiero kiedy stanęliśmy przed gmachem. – A z tym łukiem – kiedy nauczyłaś się strzelać?
-Zdążymy. I – nigdy. – Starałam się mówić najłagodniej jak umiałam, ale chyba mi nie wychodziło. Po drodze udało mi się pozbyć łuku. Wystarczyło, że ścisnęłam broń i powiedziałam: „Może już starczy?”. Dobra, nie powiedziałam tego, ja to wrzasnęłam. Po prostu już się wkurzyłam.
Bez słowa weszliśmy do holu. Panował tam mały ruch, co było dość dziwne. Dotarliśmy do kolejki.
-Dwa bilety do Nowego Yorku, proszę. – Adam powiedział to takim tonem, jakby musiał to bardzo często powtarzać i zaczynało mu się to nudzić.
Kasjerka spojrzała na nas podejrzliwie.
-Na ten lot za dziesięć minut, czy ten za dziesięć godzin? – uśmiechnęła się pobłażliwie.
-Bardzo śmieszne. Ten pierwszy.
-Panienka ma legitymację? – spojrzała na mnie dobitnie.
Wyciągnęłam pośpiesznie dokumenty z plecaka.
-Aha, a pan ma paszport?
Adam przesunął jej przed nosem papierkiem. Kobiecina wbiła coś do kasy, po czym wydała nam dwa błyszczące bilety. Uśmiechnęłam się, a satyr skinął jej głową.
-Życzymy miłej podróży – westchnęła zrezygnowana.
Pobiegliśmy szybko w kierunku lądowiska. Do samolotu stojącego na pasie wsiadało jeszcze kilku pasażerów. Dołączyliśmy do nich i zajęliśmy nasze miejsca. Natychmiast zapadłam w sen. Nie wiem dlaczego, może po prostu byłam już zmęczona tym dniem.
Śnił mi się mój brat. Stał w swoim pokoju i rzucał rzutkami w tarczę, na której miał wywieszone zdjęcie – mnie i Igę w dniu rodzinnym naszej szkoły.
-Idiotki – mruczał pod nosem. – Dwie wielkie idiotki.
Jedna strzałka trafiła idealnie w moje oko, druga w mój nos, a trzecia w ucho, także wyglądałam jakbym miała wyjątkowo długie kolczyki we wszystkich możliwych miejscach. Kolejna seria rzutek trafiła w te same miejsca Idze. Dawniej skrycie podziwiałam jego celność, ale teraz mnie ona zdenerwowała. Dlaczego nie robił tego nigdy wcześniej? A tak w ogóle, to co on robił kiedy ja spałam? To były ważne pytania na które nie umiałam odpowiedzieć.
W każdym razie rzucał na to zdjęcie coraz więcej rzutek. Zawsze myślałam, że ma ich tylko sześć, ale widocznie przemycił do domu więcej. Miałyśmy teraz idealnie wydziurkowane kontury, oraz coś zwisało nam z wielu miejsc z których nie powinno (zdjęcie obejmowało nas tak jak portret, żeby nie było). Z dołu dał się usłyszeć głos – Damian? Śpisz już?
Damian westchnął i wychylił się ze swojego imperium.
-Nie śpię! – krzyknął – Przy was nie da się spać!
-To chodź na dół!
Niechętnie powlókł się na parter…
I sceneria snu się zmieniła. Widziałam gromadę dziewcząt, biegnących przez las. Towarzyszyły im wilki i jakieś ptaki, chyba sokoły. Dziewczyna biegnąca z przodu, miała długie czarne włosy, a na nich srebrną przepaskę. Wyglądała trochę jak jakaś księżniczka. Wszystkie dziewczęta miały łuki i kołczany przypięte do pleców. Co jakiś czas, któraś z nich odwracała się do tyłu i wypuszczała strzałę, która kiedy docierała do celu, chyba uśmiercała jakiegoś potwora, bo dał się wtedy słyszeć pełen bólu jęk i dźwięk sypiącego się piachu. Rozsypywał się w pył. Zaciekawiły mnie swoim zachowaniem… i wyglądem. Wszystkie miały srebrzyste maskujące kurtki i spodnie, no i łuki. Ich przewodniczka krzyknęła:
-Nie zatrzymujcie się! Już niedaleko!
W tej chwili, jedna z dziewcząt potknęła się i upadła. Nikt nie zwrócił na to uwagi, oprócz biegnącej obok niej towarzyszki. Ta druga zatrzymała się i podała rękę poszkodowanej. Dziewczyna dźwignęła się na nogi i upadła znowu. Jej noga była wygięta pod dziwnym kątem. Uuu… musiało boleć.
Z lasu wypadł ogromny pies, czarny mastiff. Zdrowa dziewczyna sięgnęła po łuk, ale zwierzę już podbiegło i wytrąciło jej broń z ręki. Pies jednym kłapnięciem szczęki ją połknął i przy okazji drasnął zębami poszkodowaną.
Obudziłam się z krzykiem. Na moich kolanach leżała Saba, cicho pochrapując, a Adam wpatrywał się we mnie uważnie. Na szczęście w samolocie panował gwar, więc nikt nie zwrócił na mnie uwagi kiedy „cicho” krzyczałam. Adam spytał:
-Coś ci się śniło? Rzucałaś się na siedzeniu i to tak, że musiałem cię przypiąć do fotela.
Dopiero zauważyłam, że pod Sabą widniał czarny pas. Niestety sen psa, nie pozwalał mi go odpiąć.
-Tak miałam jakiś… dziwny sen.
-U herosów to normalne. Co ci się śniło?
Opowiedziałam mu wszystko dokładnie. Zamyślił się. Ja zastanawiałam się o co mu chodziło kiedy mówił, „że to normalne”. Kto na tym świecie ma takie popaprane sny? Na pewno ja takich nie miewałam. Do dziś.
Z głośników ukrytych gdzieś na suficie, rozległ się głos:
-Prosimy o zapięcie pasów. Za chwilę lądujemy.
A następnie to samo po angielsku (nie dam rady tego napisać, przepraszam).
Adam zapiął swój pas. Spojrzał na mnie i na okolice moich bioder. Saba właśnie się obudziła i urządzała sobie gimnastykę na moich kolanach, nie szczędząc przy tym suwania pazurami. Auć.
Spojrzała na mnie tymi swoimi oczkami. Zrobiło mi się jej żal. Była w miarę normalnym psem (na tyle ile da się być normalnym przy nieśmiertelności), a była skazana na włóczenie się ze mną po świecie. Kochałam ją. Choć przez długi okres czasu nie zdawałam sobie z tego sprawy, była moim ukochanym pieskiem. Wcześniej takie myśli chodziły mi po głowie tylko kiedy uciekała. Momencik, przecież była tresowana, w takim razie czemu zwiewała z domu? Ciekawe, możliwe, że w ten sposób utrzymywała pozory zwykłego psa, lub spełniała swoją potrzebę wolności. Teraz poczułam, że jest naprawdę moja. To dało się wyczuć. Była przy mnie, patrzyła na mnie, walczyła za mnie z potworami… to naprawdę wzmacnia więź.
Przez okna dało się już zobaczyć zabudowania lotniska w Stanach. Ojej. Podróż do Ameryki Północnej to było moje marzenie, ale nie sądziłam, że kiedyś się spełni. A tu proszę – USA jak na dłoni.
Kiedy maszyna wylądowała, wysiedliśmy na zewnątrz. Myślałam, że będę mogła wreszcie pooddychać świeżym powietrzem, bo w samolocie panował straszny zaduch, ale nic bardziej błędnego. Jeśli chcecie udać się na podróż na łono natury, polecam jakąś wieś, a jeśli to ma być miasto (łono natury na mieście – tak, niektórzy uważają, że to możliwe), to może być Warszawa. W żadnym wypadku nie lećcie do Nowego Yorku. Pierwszym moim odruchem był głęboki oddech, ale biorąc pod uwagę czystość tamtejszego powietrza, po prostu musiałam się zakrztusić. Nie było innej opcji.
W każdym razie Sabie to nie przeszkadzało. Dopiero kiedy zaczęła skakać po głowach innym pasażerom samolotu, zaczęłam się zastanawiać jak ona w ogóle mogła wejść na pokład. Może się nie znam (na pewno 😀 ), ale zwierzę w samolocie? Chyba coś tu nie gra.
Adam zgarnął nasze bagaże i ruszył w stronę wyjścia.
-Chodź, trzeba stąd się szybko wydostać. Czuję tu całą masę potworów.
Spojrzałam na niego baranim wzrokiem.
-Satyrowie wyczuwają potwory węchem – wyjaśnił, chociaż ja nawet nie otworzyłam ust. Chyba czytał mi w myślach.
-Oraz potrafią odczytywać ludzkie emocje – ciągnął. – Chodź, szybko.
Obejrzałam się dookoła. Zagwizdałam. Z tłumu ludzi wyskoczyła Saba. Ruszyłam za Adamem, a pies za mną.
Kiedy wkroczyliśmy na ulicę, zobaczyliśmy codzienny krajobraz miasta. Ludzie biegający z siatkami pełnymi zakupów, dzieci wracające ze szkoły, młodzież spotykającą się przy alkoholu. Pełna sielanka.
Adam wkroczył w jakąś boczną, pustą uliczkę, a my za nim. Saba kilka razy zaszczekała radośnie. Pogłaskałam ją po łbie. Satyr zaczął nerwowo przeszukiwać kieszenie, mrucząc pod nosem:
-Muszę mieć jeszcze kilka, muszę.
W końcu wyciągnął z kieszeni złotą monetę.
–Stethi. O harma diaboles! – zawołał w jakimś dziwnym języku, po czym rzucił monetę na asfalt. Wtopiła się w niego, jak w zupę. Ciekawe.
Z jezdni zaczął się wynurzać jakiś kształt. Najpierw na obszarze wielkości mniej więcej miejsca parkingowego zabulgotała jakaś dziwna ciecz, a później w górę wynurzyło się coś na wzór litery „x”.
-Nie, nie, nie, nie. – Adam powtarzał w kółko jedno słowo. – Zajęte.
Chciałam zapytać co jest zajęte, ale on już ruszył z powrotem na główną drogę. A ja i Saba oczywiście za nim.
Przeszliśmy przez bardzo dużo ulic. Chciałam je policzyć, ale przy osiemnastu się zgubiłam. W końcu dotarliśmy do niewielkiego wzgórza. Adam zaczął się na nie wspinać, a Saba za nim. Wyprzedziła mnie po raz pierwszy, więc trochę się zdziwiłam. Oboje się odwrócili się w moja stronę.
-Idziesz? – zapytał Adam.
-A mam jakiś wybór? – zrezygnowana i zmęczona dołączyłam do nich.
Saba biegła przodem, za nią kłusował Adam, a cały pochód kończyłam ja, wspinając się pod górę w oszałamiająco „szybkim” tempie. Kilka razy się odwracali, żeby mnie pogonić, ale i tak to było wszystko na co miałam siłę. Wykończona całą wycieczką, myślałam tylko o odpoczynku.
Kiedy dotarliśmy na szczyt, zapomniałam o wszystkim. Nie wiedziałam jak się nazywam, co tu robię, że jestem zmęczona, po prostu po prostu z mojej pamięci wyleciało wszystko. Przed nami rozciągała się dolina, która była najpiękniejszym miejscem jakie kiedykolwiek widziałam. Najbliżej nas stał ogromny, czteropiętrowy dom, pomalowany na niebiesko. Dalej ciągnęły się duże plantacje truskawek, a obok pól mieściło się boisko do siatkówki, gdzie kilkoro satyrów grało z dzieciakami niewiele starszymi ode mnie. Jeszcze dalej stało 12 domków ustawionych w kształt podkowy, a między tym wszystkim mieściło się jeszcze wiele budynków, wszystkich wybudowanych w stylu starożytnej Grecji.
-Witaj na Obozie Półkrwi – Adam otoczył ręką cały krajobraz, a Saba zaszczekała radośnie.
-Półkrwi? Ty mówisz poważnie? – Nie mogłam uwierzyć własnym uszom.
-Wszystkie osoby tutaj, z wyjątkiem satyrów, driad, nereid, jednego boga, centaura i zwierząt, to ludzie półkrwi. Podobnie jak ty. – Satyr wyraźnie się rozluźnił. Widocznie bardzo lubił to miejsce. Sprawiało wrażenie sympatycznego.
-Poczekaj, powiedziałeś – boga?
-Tak, to… – spojrzał na najbliższy budynek. – Za chwilę się dowiesz wszystkiego. Chodź za mną. – ruszył w stronę tego wielkiego domu. Bez namysłu pobiegłam za nim. Po drodze zaczęłam sobie przypominać, wszystkie szczegóły mojego życia, także kiedy dotarliśmy na miejsce, mój umysł był już całkiem trzeźwy. Saba przybiegła za nami i dzielnie towarzyszyła mi, kiedy wkraczaliśmy na drewnianą werandę. Obiegała ona cały dom.
Kiedy doszliśmy na front, z którego było widać panoramę doliny, spotkaliśmy trzy osoby: satyra, który podawał winogrona jakiemuś gościowi, ubranemu w koszulę w tygrysie paski i krótkie spodenki i faceta na wózku inwalidzkim. Ostatnia dwójka grała w karty, widocznie nie zauważyła, kiedy podeszliśmy. Adam odchrząknął. Któryś z nich zapytał:
-Co?
-Mamy nowego obozowicza – z nieznanej mi przyczyny Adam szeptał, ale i tak go usłyszałam.
Facet na wózku wyprostował się. Gość od tygrysiej koszuli podniósł głowę znad kart, ukazując wyjątkowo znudzoną twarz obdarzoną czerwonym nosem. Zawiało od niego dość nieprzyjemnym zapachem, który, jak nauczyłam się odróżniać w domu, znaczył, że lubił sobie podpić.
-No to co? Witamy na Obozie Herosów? I tyle? Coś jeszcze? – wymamrotał.
-Panie D. – odezwał się facet na wózku. – Może trochę serdeczności? – odwrócił się w moją stronę. – Witaj na Obozie Półkrwi, dziecko. Jak się nazywasz?
-Karolina… – dopiero zauważyłam, że przebywaliśmy w Stanach, a ja wszystko dokładnie rozumiałam, pomimo, że z angielskim jestem na… Wiem co to znaczy yes i no i tyle.
-Karolina… – powtórzył. – Jesteś zza granicy?
-Ja… z Polski. – Trochę się jąkałam, a poza tym to nie wiedziałam czy my się rozumiemy, czy ja sobie coś wymyśliłam.
-No tak… W każdym razie – ja jestem Chejron i jestem tutejszym nauczycielem, a to jest…
-Nie musisz – odezwał się gość od pijaństwa, nazwany wcześniej Panem D. Już go nie znosiłam, tylko dlatego, że śmierdział alkoholem. O matko kochana, jak ja nie znoszę tego zapachu. – Obozowicze muszą wiedzieć o mnie tylko tyle, ze mają mnie nazywać Panem D. I już.
-Oraz… – Podpowiedział Chejron.
-TEGO NIE MUSZĄ WIEDZIEĆ! – wybuchnął Pan D. – TO OSOBISTA SPRAWA!
-Dobrze, więc ja to powiem. – Pan D. wyraźnie chciał cos powiedzieć, ale chyba nie mógł ubrać tego w słowa. Nie wiedziałam kto ma wyższą pozycję, przy tym stole, ale chyba tym kimś był Chejron. – Nasz dyrektor jest bogiem, jedynym bogiem który, hm… przebywa na stałe w obozie.
-Bogiem?! – teraz już wiedziałam kim jest ten jeden bóg o którym mówił Adam.
Chejron spojrzał na mojego wujka.
-Nie wyjaśniłeś jej?
-Próbowałem, ale to jeden z tych cięższych osobników. – Chciałam spytać co miał na myśli mówiąc „cięższych”, ale Chejron już zabrał głos.
-Karolina, na pewno słyszałaś opowieści o bogach greckich, prawda? – Teraz on zaczyna.
-Słyszałam – odparłam znudzonym głosem.
-I na pewno twój opiekun już Ci wyjaśnił, ze oni istnieją w XXI wieku.
-Kto?
-Twój opiekun – spojrzał na Adama.
-Aa… no mówił coś takiego.
-I powiedział Ci, że jesteś dzieckiem jednego z nich?
-Czy zaczniemy w końcu omawiać coś o czym nie wiem? – zaczynałam się niecierpliwić, a wtedy zawsze odpowiadam pytaniem na pytanie.
-A czego nie wiesz?
-Czyją jestem córką, jak to się stało, że mój tata zakochał się w bogini… SABA! – mój pies jak gdyby nigdy nic, zaczął zbiegać w dół wzgórza, w kierunku tych wszystkich dzieciaków. Obawiałam się, że zaczną panikować na widok Saby, bo to się już nieraz zdarzało.
-Saba, chce znaleźć swoich starych przyjaciół – satyr stojący przy Panu D. odezwał się po raz pierwszy.
-Starych?
Spojrzenia wszystkich spoczęły na Adamie.
-Ile ona wie? – zapytał Chejron.
-No… – Adam zaczął przestępować z nogi na nogę, oj przepraszam – z kopyta na kopyto. – Że Saba jest nieśmiertelnym obrońcą, od jej nieśmiertelnej matki.
-I tyle?
-Jeszcze to, że jest w moim wieku i żeby mnie bronić była tresowana aż przez trzy lata – dodałam.
-To wszystko?
-A co jeszcze muszę wiedzieć?
-Na przykład – odezwał się Pan D. – że jej tresura odbywała się tu. Przez trzy lata, twój kochany pies, uprzykrzał życie wszystkim obozowiczom.
-Aha… – trochę mnie to zbiło z tropu. Mój pies tu był już wcześniej? A ja dowiaduje się o swojej naturze dopiero teraz? Coś tu jest nie tak.
-W każdym razie – Pan D. się podniósł – ja już muszę iść. Powodzenia życzę. Domek numer 11. Hm… Co ja miałem powiedzieć? A, tak. Rozgość się – z tymi słowy zniknął w budynku. Satyr trzymający już pustą tackę po winogronach ukłonił się niezgrabnie i oddalił się szybkim kłusem.
-Adamie – Odezwał się Chejron po chwili ciszy. – Możesz zrobić sobie małą przerwę. Wyślemy cię z powrotem za kilka dni. Ja oprowadzę Karolinę po obozie.
Adamowi najwyraźniej się to nie podobało, ale również się ukłonił i oddalił. Tymczasem Chejron zaczął poruszać się tak, jakby chciał wstać z wózka. Może się nie znam, ale nigdy nie widziałam osoby niepełnosprawnej wstającej z wózka inwalidzkiego, jeśli takowego potrzebuje. Jednak ten facet wyglądał tak, jakby mu się to naprawdę udawało. Najpierw zaczął się wrobić coraz wyższy, później z wózka wysunęły się kopyta: jedno, drugie, trzecie, czwarte… Hej, hej, hej, KOPYTA?! Odwala mi, ale po całości, nie ma co. Następnym widokiem był biały ogier, ale w miejscu gdzie powinna być jego szyja, mieściło się ludzkie ciało. Ciało Chejrona.
-Pan jest tym Chejronem? Tym z mitologii?
-Nie używaj takiego słownictwa. Lepiej by brzmiało gdybyś powiedziała z legend lub opowieści. Ale, tak jestem tym Chejronem. A teraz już chodź – po tej jakże wyczerpującej odpowiedzi ruszył w stronę domków.
Kiedy udało mi się go dogonić (nienawidzę biegać za końmi, nawet jeśli tylko idą), po raz pierwszy poczułam się jak osoba w jakiś sposób należąca do tej społeczności. Dookoła biegały dzieciaki z mieczami, gdzieniegdzie latały skrzydlate konie (pegazy, czy jakoś tak), wszystko wydawało się być takie radosne. Ja jednak nie czułam się szczęśliwa.
Moje rozmyślania przerwał głos Chejrona.
-Tam – wskazał na okrągłą niezadaszona arenę, otoczoną kolumnami i wypełnioną stołami – jest kantyna, gdzie spożywamy posiłki. Tam – wyciągnął rękę w stronę kolejnego budynku – jest arena szermiercza, a tam – pokazał jeszcze inną budowlę – jest teatr. Dzisiaj domek od Apolla będzie prowadził śpiewy przy ognisku. Mam nadzieję, że się pojawisz – uśmiechnął się. Już się pogubiłam co jest czym, ale odwzajemniłam uśmiech. Szliśmy dalej.
Kiedy dotarliśmy do domków przeżyłam wstrząs. Każdy budynek był wyjątkowy, nie było dwóch podobnych do siebie. Łączyło je tylko to, że wszystkie miały drzwi i drewniane tabliczki z numerami. Przypomniałam sobie słowa Pana D: „Domek numer 11”. Ze wszystkich domków, jedenastka spodobała mi się najbardziej. Wyglądała jak… dom. Inne wyglądały jak pałace, a ona była taka zwyczajna.
Chejron otworzył drzwi domku i gestem zaprosił mnie do środka.
CDN
Jeśli nie wytkniecie żadnego błędu to zabiję, ja sama kilka dorwałam, ale nie potrafiłam ich wyeliminować 😉
Mam nadzieję, że się podobało.
Artemitena
Nie chce mi się szukać błędów 😛 Dwa znalazłam 😀
1. Żeby gdzieś polecieć trzeba być na lotnisku MINIMUM godzinę wcześniej, choć nie wiem po co
2. Miałam wrażenie, że obóz jest w NY. W sensie w centrum. Idą, idą, idą i dochodzą. Trochę dziwne.
Poza tym nie mam zastrzeżeń Świetne opowiadanie i czekam niecierpliwie na CD
Dzięki za info, jak będę gdzieś lecieć samolotem to się przynajmniej nie spóźnię 😀
Dzięki za dedykę :). Opko super. Nie mam zastrzeżeń. A tytuł sprawia, że po prostu chce się czytać ;). Masz psa? Ja tak. Mój nazywa się Figa i jest czarnym, krótkowłosym jamnikiem :D.
Mam. 😀 Nazywa się Saba i jest Cocker Spanielem 😀
Ale niestety, zmartwię osoby niecierpliwe. Chwilowo moja wena twórcza przechodzi kryzys i nie mam czasu pisać zbyt dużo… kolejna część może pojawić się niedługo, ale może też to być, hmm… długo ;(
Fzięki za dedykę , lubie psy ,tak wogóle , językowych błedów nie masz ( tylko na te jestem wyczulona ) , wyszło ci fajnie , piszesz fajnie … no fajnie ci to idzie :)))
i oczywiście zrobiłam błąd w komencie …
Dzięki, ale wyrzucę Ci coś. Ten błąd o którym mówiłam to właśnie był błąd JĘZYKOWY(powtórzenie). No i… dzięki, tyle Ci powiem 😀
Pisz i pisz i pisz 😉 Ja tu cholercia nie wyrzymam;(
Trzeba być conajmniej 2 godziny wcześniej, a przynajmniej ja tak musiałam ;( i mimo że miałam wystartować o 13.00 to wystartowałam o 2.00 ;(
Bardzo fajne opo.:)