Spotkanie z dziewczyną
1.
Ból rozsadzał mi głowę.
Z jękiem przekręciłem się na plecy. Moim oczom ukazało się piękne ciemne niebo usiane miliardem gwiazd. Spróbowałem się podnieść, ale byłem za słaby, aby to zrobić, więc rozejrzałem się po okolicy nadal leżąc na plecach.
Wszystko co mnie otaczało można było określić tylko jednym słowem: złom. Gdzie nie spojrzałem widziałem jedynie śmieci i różne dziwne, zniszczone maszyny. Stare lodówki, samochody bez kół i silników oraz milion części niewiadomego pochodzenia. Mogłem przypuszczać, że wylądowałem na jakimś wysypisku, ale coś mi się nie zgadzało. Były tu także zardzewiałe zbroje, pogięte miecze, szczątki dziwnych automatów, które na pewno nie zostały wymyślone przez śmiertelników, co jednoznacznie oznaczało, że nie jestem w jakimś zwyczajnym miejscu.
Znów spróbowałem wstać, ale udało mi się jedynie usiąść. Poczułem ostry ból w lewym udzie. Spojrzałem na swoją nogę i zaniemówiłem. W nogawce moich dżinsów ziała olbrzymia dziura, wokoło której widniała zaschnięta krew. To samo tyczyło się reszty mojej garderoby. Poszarpany prochowiec, zniszczone spodnie, rozdarta koszulka, która przesiąkła krwią do tego stopnia, że praktycznie przestała być fioletowa.
Przez chwilę myślałem, że zaraz umrę, ale kiedy lepiej przyjrzałem się wszystkim rozdarciom zrozumiałem, że mi samemu nic nie jest. Wyglądało to tak, jakby wszystkie moje rany, których doznałem od upadku, samoistnie się zagoiły. Bardzo mnie to zdziwiło, ale nie mogłem długo zastanawiać się nad tym fenomenem, ponieważ musiałem odnaleźć Lily i wyjście z tego pokręconegon„świata złomu”. Sprawdziłem swój pas z przytwierdzoną pochwą na broń. Kiedy go dotknąłem usłyszałem brzdęk stali.
– Całe szczęście – ulżyło mi. – Nie zgubiłem miecza.
Potem rozejrzałem się w poszukiwaniu swojego futerału na gitarę, w której trzymałem maczugę. Niestety nigdzie jej nie widziałem. Tylko metal i śmieci.
Nagle znów poczułem ostry ból w głowie. Syknąłem. Świat przed moimi oczami zaczął się rozmazywać przybierając różne kształty, a czasem nawet ludzkie sylwetki. Widziałem szybko przemieszczające się pole kwiatów, a potem usłyszałem kobiecy śmiech. Wizja następnie przeniosła mnie na szczyt jakiegoś wzgórza, którego podnóże płonęło ostrym i jasnym ogniem walki.
Po raz kolejny spróbowałem wstać, a kiedy mi się to udało, ból minął. Wzrok wrócił do normalności.
Ciężko oddychałem i gdybym był śmiertelnikiem, to z pewnością pomyślałbym, że dostałem wstrząsu mózgu. Ale ja nie byłem zwyczajny, a wizje nie były jakimś chorym wytworem mojej wyobraźni, tylko przesłaniem. Tylko od kogo?
Nagle za moimi plecami usłyszałem zgrzyt metalu. Szybkim ruchem wyciągnąłem gladiusa i wycelowałem go w miejsce skąd dobiegł odgłos. Moim oczom ukazała się dziwna maszyna. Wyglądała jak człowiek z toporem w dłoni. Zamiast oczu miał czerwone lampy samochodowe, a jedna ręka była szczątkami przerobionej mikrofalówki. Cały robot został stworzony w steampunkowym stylu.
– Automaton? – zdziwiłem się na jego widok.
Automatonami nazywano wytwory Wulkana, które miały imitować prawdziwe zwierzęta i rośliny. W sumie można było je nazywać robotami, bo były całym uosobieniem tego słowa. Strasznie ich nie lubiłem, ponieważ były bardzo niestabilne. Mogły posłużyć dwa, trzy lata, a potem przeprogramowywały się na szalonych morderców, którzy za wszelką cenę chcą zniszczyć swojego pana.
Zawsze mnie zastanawiało gdzie te pokraki trafiały po tym jak się zepsuły, a teraz otrzymałem odpowiedź. Straszną odpowiedź.
Automaton zaryczał i ze złomu wyszło kilku jego przyjaciół równie zniszczonych jak on. Stracone kończyny lub głowy pozastępowali różnymi maszynami używanymi przez śmiertelników. Jeden zamiast tułowia miał lodówkę, co sprawiało, że był wyższy od swoich towarzyszy.
Zrobiłem popisowego młynka swoim mieczem w powietrzu. Roboty zaczęły się do mnie zbliżać wyciągając swoje bronie, albo raczej śmieci zagłady. Większość miała toporki lub miecze, ale było paru co posiadali wiertarki i karabiny maszynowe zamiast dłoni. Pan Lodówka jako jedyny miał wielki młot połączony z grzejnikami rozgrzanymi do czerwoności. Przełknąłem ślinę i zacząłem się cofać. Nadal bolało mnie udo i nie byłem pewien czy mam z nimi jakiekolwiek szanse w moim stanie. Mój odwrót zatrzymała wielka ściana stworzona ze starych samochodów.
Automatony zaczęły warczeć i zgrzytać swoimi metalowymi zębami. Musiał być to pewnie jakiś odgłos wojenny, bo dźwięki podwyższyły morale wśród robotów.
Nagle skoczył na mnie jeden z nich, co zamiast dłoni miał wiertarkę. Nie trafił mnie, ponieważ zgrabnym ruchem uchyliłem się przed jego atakiem, wykręciłem mu rękę i wsadziłem mu wirujące ostrze prosto w jego czerwone jarzeniówki. Następnie przeturlałem się w lewo, omijając dwóch robotów z toporami i docierając do tego z karabinem. Złapałem go od tyłu i ustawiłem go w stronę jego pobratymców. Nacisnąłem spust, a z lufy wytoczyła się salwa ognia i dźwięków. Automatony znajdujące się na torze pocisków, zostały podziurawione jak sito, po czym ich szczątki poupadały na ziemię.
Robot z karabinem wyrwał się z mojego uścisku i wycelował broń przez swoje ramię w stronę mojej głowy. Kiedy wystrzelił, ja zacząłem poruszać się w lewo, a strzały zaczęły lecieć za mną, co sprawiło, że Automaton sam sobie rozwalił łeb. Jego szczątki upadły na jakiś stary wózek dziecięcy i powoli zaczęły jechać w stronę reszty robotów. Jego broń jednak nie przestała strzelać, co przyczyniło się do śmierci kolejnych jego towarzyszy. Zatrzymał go dopiero Pan Lodówka, który szybkim uderzeniem swojego młota zmiażdżył go z siłą kuli do burzenia budynków. Wielki robot spojrzał na mnie swoimi ślepiami i zaryczał. Ze śmieci, znajdujących się za nimi wyszła kolejna zgraja Automatonów. Tym razem było ich o wiele więcej.
Jęknąłem. Roboty zaczęły biec w moją stronę. Ja natomiast zacząłem szarżować na nich. Za nim nasze klingi zetknęły się, podskoczyłem. Nogami odbiłem się od głowy jednego z wrogów, po czym wylądowałem na Panu Lodówce. On zamachnął się na mnie, lecz ja byłem szybszy. Odbiłem się od jego ramienia i złapałem wielkiej sterty złomu za nim. Jego młot zmasakrował mu buźkę. Reszta cielska olbrzymiego Automatona zwaliła się na niedawno przybyłych towarzyszy. Podczas wspinania się na górę ze śmieci, towarzyszyły mi dźwięki rozrywanej stali i łamanego szkła. Nie mogłem ukryć uśmiechu, który zawitał na mojej twarzy, kiedy spojrzałem w dół i zobaczyłem jakie zniszczenia spowodowało cielsko Pana Lodówki.
W końcu dotarłem na szczyt złomowego wzgórza. Złapałem się za udo, ponieważ znowu zaczęło mnie boleć. Nagle usłyszałem jakiś rytmiczny, powtarzający się dźwięk. Ktoś biegł w moją stronę. Kiedy był dość blisko mnie, szybkim ruchem odwróciłem się i zamachnąłem się mieczem. Powstrzymałem go parę centymetrów od szyi jakieś blondwłosej dziewczyny. Miała złoty łuk wycelowany prosto w moją twarz.
Za nią było słychać tupot małych stópek. Miliarda stópek.
2.
Usiadłam, a łóżko wodne zafalowało.
Kiedy rozejrzałam się dookoła stwierdziłam, że znalazłam się na jakimś wysypisku śmieci. Wszędzie leżał złom i rupiecie. Zniszczone pralki, spalone, dziwne rzeźby, porozbijane wazony, szczątki samochodów i ciężarówek oraz to co mnie najbardziej zdziwiło: tysiąca połamanych, greckich instrumentów.
Spróbowałam wstać, ale od razu znowu wylądowałam na tyłku. Dopiero teraz zobaczyłam plamę krwi na swojej koszulce. Przesiąkł cały bok. Lekko ją podniosłam i wzdrygnęłam się. Moim oczom ukazała się szeroka rana. Krew z niej już nie ciekła, ale okropnie bolała.
Pogrzebałam w kołczanie przypiętym do pasa i wyciągnęłam termos z nektarem. Potem zaczęłam drzeć rękaw swojej koszulki, tak aby uzyskać, w miarę równe paski materiału. Darłam je i wiązałam, aż wreszcie uzyskałam prowizoryczny bandaż.
Znów odchyliłam kawałek koszulki i otworzyłam termos. Wylałam sporo nektaru na ranę, która zaczęła mienić się na zielono. Potem trochę go wypiłam. Smakował jak ciepła herbata, co szczerze poprawiło mi nastrój. Następnie obwiązałam się prowizorycznym bandażem, tak aby zasłonić ranę. Opuściłam koszulkę.
Po raz kolejny rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu swojej broni i przyjaciół. Łuk leżał wśród sterty zniszczonych instrumentów, ale Roosevelta i Michaela nigdzie nie widziałam.
Miałam nadzieję, że nic im się nie stało. W końcu uderzyliśmy furgonetką Apolla w giganta orła. Jak to możliwe, że spotkaliśmy takie cudactwo? Jeszcze nigdy nie słyszałam o ptakach olbrzymach. Nie sądziłam nawet, że takie cudactwo może istnieć.
Kończąc przemyślenia powoli spróbowałam wstać. Wodne łóżko, na którym się obudziłam oraz ból utrudniały mi to zadanie, ale w końcu udało się. Chwiejnym krokiem podeszłam do sterty zniszczonych instrumentów. Złapałam za swój łuk i podniosłam go. Usłyszałam brzdęk strun. Razem z moją bronią wyciągnęłam przez przypadek gitarę. Była przepiękna i stylizowana na wygląd cytry (lira). Wykonana ze złota, a struny z czegoś białego święcącego się w blasku gwiazd.
Szybkim ruchem schowałam łuk do kołczana, który zmienił się w procę. Złapałam gitarę w dwie ręce. Zagrałam prostą piosenkę, której nauczył mnie tata. Wtedy stało się coś dziwnego. Z ciemnego nieba wystrzelił jasny promień, który uderzył w stertę zniszczonych instrumentów, zmieniając je w garstkę popiołu.
– WOW! – stwierdziłam grając na gitarze inną piosenkę. Taki sam promień spalił lodówkę wbitą w dach samochodu.
Od razu postanowiłam, że zatrzymam ten instrument (czy raczej broń?). Była świetna i nie miałam zamiaru się z nią rozstawać. Już wyobraziłam sobie, jak mogłam jej użyć na pierwszym cudactwie, które spotkam wydostając się z tego złomowiska. Dobrze wiedziałam, że to miejsce nie jest zwyczajne i spodziewałam się najgorszego. Głównie potworów.
Niestety przekonałam się, że miałam rację. Najpierw usłyszałam stukot, jakby w moją stronę poruszało się stado robaków, a następnie ze złomu wyłoniły się pająki. Nie takie zwykłe. Były wykonane z metalu i śmieci. Zamiast odwłoków miały kręcące się ostrza. Ich małe czerwone ślepka wpatrywały się we mnie. Było ich chyba z tysiąc i każdego pewnie zwabiła tylko jedna rzecz. Moja krew.
Zbliżały się do mnie bardzo szybko. Zagrałam prosty utwór na mojej gitarze. Z nieba wyleciały złote promienie słońca i usmażyły ze trzydzieści pająków. Reszta ewidentnie na mnie wkurzona, przyśpieszyła kroku. Zaczęłam wtedy przed nimi uciekać, na ile pozwalała mi na to moja rana. Co jakiś czas wyparowywałam parę pająków za pomocą swojego instrumentu, ale potworów było zbyt dużo. W końcu kiedy próbowałam zabić kolejne robale moja broń nie wypaliła. Musiała się rozładować. Opanowała mnie panika. Przyśpieszyłam kroku. Założyłam gitarę na plecy, a z kołczana wyciągnęłam procę, która od razu zmieniła się w łuk. Nakładałam po trzy strzały na cięciwę i wybijałam pająki z szybkością karabinu maszynowego.
Niestety potworów było coraz więcej, a mnie kończyły się pociski. Cały czas cofałam się tyłem i wykorzystywałam swój Zmysł, aby przewidywać, który metalowy stwór i kiedy mnie zaatakuje. Udawało się to do czasu, aż została mi tylko jedna strzała.
Nagle stało się coś dziwnego. Przeczułam, że ktoś uderzy mnie od tyłu, więc zamaszyście odwróciłam się w przeciwną stronę, niż nadbiegające pająki.
Wycelowałam ostatnią strzałą w twarz jakiegoś blondwłosego chłopaka. Był ubrany w podarty prochowiec i brudną koszulkę, która kiedyś musiała być fioletowa. Kiedy lepiej się
przyjrzałam stwierdziłam, że mam przytwierdzony miecz do szyi.
– Kim jesteś? – spytaliśmy jednocześnie, co nas oboje zaskoczyło.
Wtedy zaatakowały pająki. Rzuciły się na nas całą chmarą. Czułam ich małe, zimne nóżki na całym ciele. Gryzły mnie, a czasami próbowały uderzyć mnie swoimi wirującymi ostrzami na odwłokach. Odpędzałam się od nich nożem, który wyjęłam z kołczanu, ale nadal było ich za dużo. Nie znoszę walczyć z takim cudactwem.
Nagle stało się najdziwniejsza rzecz jaką kiedykolwiek widziałam. Kątem oka ujrzałam jak chłopak, którego o mało co nie ustrzeliłam, zaczął krzyczeć, a z jego ust wydobyły się fioletowe wiry powietrza, obracając w proch wszystkie potwory, które nas oblazły. Robactwo, które przeżyło wycofało się, ukrywając wśród śmieci. W końcu nie widzieliśmy już żadnego z nich. Ulżyło mi.
– Nic ci nie jest? – spytał chłopak chowając swój miecz do pochwy przytwierdzonej do pasa.
– Nic. Dlaczego pytasz? – odparłam.
– Krwawisz – stwierdził nieznajomy.
Spojrzałam w dół na swoją koszulkę i stwierdziłam, że przesiąkła krwią. Zrobiło mi się słabo i prawie bym upadła, gdyby nie blond włosy chłopak, który w porę mnie złapał i ostrożnie położył na ziemi.
– Odsłoń rannę – rozkazał.
– Co? – nie miałam zamiaru obnażać się przed nim.
– Nie będę dwa razy powtarzał – odparł.
Ociągałam się, ale w końcu posłuchałam go. Nieznajomy zdjął mój prowizoryczny bandaż, który można było wykręcać jak ręcznik, tyle że zamiast wody była krew. Przyłożył rękę do rany, a ja syknęłam z bólu. Chciałam uderzyć chłopaka, ale powstrzymałam się. Próbowałam skupić się na czymś innym, aby się nie rozpłakać. Spojrzałam na szyję nieznajomego i zobaczyłam szeroką kreskę przewiązaną szwami. Wyglądała jak źle opatrzona rana od broni siecznej. Wtedy przypomniałam sobie słowa ducha, którego zobaczyłam w pracowni Arachne w Knoxville.
Zjawa powiedziała do mnie: „Rana na szyi. To ja mu ją zrobiłam”. To raczej nie przypadek, że nie długo po takich słowach spotykam osobę pasującą do tego opisu.
– Gotowe – z zamyślenia wyrwał mnie głos chłopaka, który już odsunął rękę.
Spojrzałam na ranę i aż zaparło mi dech w piersi. Nigdzie jej nie było. Zagoiła się, a jedyną pamiątką po niej była krew na mojej koszulce. To nie możliwe… chyba, że zna się jakieś czary uzdrawiające.
– Jak to zrobiłeś? – spytałem chłopaka, który pomógł mi wstać. Nie czułam już żadnego bólu.
– Nie mam pojęcia – odparł nieznajomy wycierając rękę w swój płaszcz.
– Jak to nie masz pojęcia?
– Po prostu, nie wiem – powiedział, jakby to wszystko miało wyjaśnić. – Musimy się stąd wydostać. Nie wiadomo ile jest tu jeszcze tego cudactwa.
– Cudactwa… – powiedziałam szeptem. Tak samo nazwałam te potwory parę chwil temu.
Chłopak zaczął schodzić ze skarpy, a ja poszłam za nim. Widziałam stąd koniec wysypiska, której granicą była szosa. Dalej rozciągała się pomarańczowa pustynia. Znów spojrzałam na nieznajomego. Na ramieniu przez podarty prochowiec zobaczyłam dziwny tatuaż. Przedstawiał cztery litery: S.P.Q.R., niżej znajdował się znak w kształcie głowy lwa, a jeszcze niżej ujrzałam siedem pionowych kresek.
– Jestem Carly – odezwałam się do chłopaka, kiedy byliśmy w połowie drogi do szosy. – A ty?
– Jack – odparł. – Zakładam, że nie jesteś śmiertelniczką.
– Nie – powiedziałam. – Jestem córką Apolla.
– Apollina?
– Apolla – nie rozumiałam, dlaczego tak dziwnie nazwał mojego tatę. – Jak znalazłeś się na wysypisku? Trochę daleko tutaj od Nowego Jorku.
– Dlaczego zakładasz, że stamtąd pochodzę? – spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.
– Obóz Herosów tam się znajduje, a raczej nie jesteś wędrownym herosem.
– Obóz Herosów? Masz na myśli Obóz Jupiter, prawda? – Jack pomógł mi zejść ze szczątków samochodu. – Ale on znajduje się na zachodnim wybrzeżu.
To co mówił całkowicie mnie zadziwiło. Z jego słów wynikało, że istnieje jeszcze jeden obóz. Zachodni obóz. Nie pytałam go o więcej informacji. Nie chcę zrazić do siebie osobę,
która przed chwilą uratowała mi życie.
W końcu dotarliśmy do szosy. Była pusta. Nagle ujrzałam coś niewiarygodnego. W linie wysokiego napięcia, był zaplątany wielki, metalowy olbrzym. Nie ruszał się i leżał na ziemi. U jego stopy stała furgonetka z małą przyczepą z tyłu. W porównaniu do kolosa, wyglądała jak zabawka.
– Co to jest? – spytałam Jack’a.
– Talos – odparł podchodząc do furgonetki. – Leży tu od dwóch, trzech lat. Załatwiła go jakaś łowczyni Diany.
– Artemidy? – kiedy zobaczyłam spojrzenie chłopaka od razu chciałam cofnąć pytanie.
– Dobra. Wsiadaj – Jack próbował uruchomić furgonetkę w typowy sposób dla złodziei.
– Tak nie można! – stwierdziłam. – To czyjaś własność!
– Musimy dostać się do najbliższego miasta, a nie sądzę, abyś chciała iść na piechotę kiedy wreszcie wzejdzie słońce – Jack uśmiechnął się kiedy silnik odpalił.
– Przekonałeś mnie – wsiadłam do środka furgonetki.
Chłopak wcisnął pedał gazu i pojazd ruszył. Wjechaliśmy na szosę i skręciliśmy w lewo. Po paru godzinach jazdy w końcu zobaczyliśmy światła miasta. Słońce wschodziło, powoli wyglądając za horyzontu.
Powitał nas znak:
WELCOME
to fabulous
Las Vegas
Nevada
Część druga Trzeciego Rozdziału – już nie długo
Słuchaj no, może i z Twojego opowiadania uciekają przecinki, może i są w nim drobne błędy językowe („jednoznacznie oznaczało”), ale ja i tak uważam, tekst za absolutnie ŚWIETNY i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej!
Tylko… co żeś tak się tych pajączków uczepił?!
Świetne. Nic dodać nic ująć. Arachne powiedział co trzeba.
Jakiś błąd znalazłam, ale nie pamiętam już gdzie, ale poza tym nie mam nic do zarzucenia 😉 No prawie nic 😀 Percy, Zoe, Grover i Thalia zostawili tę furgonetkę z braku paliwa… Chyba…
Czekam niecierpliwie na CD 😀
mi tez się tak wydaje.
Ale ogólnie mnie się bardzo podoba.
Tylko trochę za dużo tego „cudactwa” w tekście, ale poza tym bardzo fajne.
Doobra niema co sie powtarzać.
Jednym słowem zajefane i tyle.
„Mr Fridge is here to destroy you!”
GE-NIA-LNE 😀 😉