Muszę przeprosić za ostatnie opowiadanie. Był to szkic, który przez przypadek wysłałem za miast właściwego opowiadania. Zorientowałem się nie dawno, więc dopiero teraz wysyłam poprawną
wersję + jej kontynuację. Perses-
GRA BOGÓW
Rozdział I
Dwa Światy
1.
Spokój.
Celowałam z łuku. Palce siniały mi od mocno naciągniętej cięciwy. Dłonie drętwiały od bycia w tej samej pozycji już od dobrej godziny.
Spokój.
Pięść Zeusa lśniła od światła przebijającego się między gałęziami drzew. Na samej jej szczycie, wbity między kamienie, stał sztandar. Powiewała na nim jasno niebieska chorągiew z wyhaftowanym trójzębem. Celowałam dokładnie w niego i czekałam. Wypatrywałam jakiegokolwiek ruchu.
Wiatr lekko poruszał moimi włosami upiętymi w kucyk. Rzemienie mojej skórzanej zbroi wbijały mi się w ramiona. Pod nią miałam tylko pomarańczową koszulkę, która dobrze zabezpieczała mnie przed zimnem panującym w lesie. Kołczan przypięłam do pasa, a nie jak to robią inni łucznicy z obozu, do pleców. Parę lat temu odkryłam, że jest to efektywniejszy sposób wyciągania strzał i wiele razy przekonałam się, że to prawda.
Siedziałam na gałęzi drzewa, które najbliżej znajdowało się kupki głazów zwanej Pięścią Zeusa. Zbroja i moje spodnie były w wojskowe łaty z pewnością utrudniając wykrycie mojej obecności w tym miejscu. Kryjówka idealna.
Nagle usłyszałam dziwny dźwięk. Brzmiał tak jakby ktoś przedzierał się przez poszycie lasu. Odgłosy były rytmiczne, więc z pewnością były to kroki. Na pewno nie należały do małego zwierzątka, ponieważ były dość głośne, nie mógł być to też potwór, gdyż one przewracały by całe drzewa.
W końcu kroki zbliżyły się na tyle, że były dokładnie pode mną. Wzięłam głęboki wdech i przekręciłam się na gałęzi, głową w dół. Wystrzeliłam z łuku w miejsce skąd dochodziły kroki i puściłam się drzewa, na którym wisiałam. W locie nałożyłam kolejną strzałę na cięciwę. Wylądowałam na ziemi praktycznie bezgłośnie. Wypuściłam powietrze z płuc celując w miejsce gdzie przed chwilą wystrzeliłam z łuku. Zobaczyłam tam swojego przyjaciela, Michaela. Był to niski chłopak z bujnymi, kręcącymi się czarnymi włosami. Teraz całą twarz zasłaniał mu hełm z czerwonym pióropuszem. Miał na sobie również za dużą zbroję co nadawało mu zabawnego wyglądu. Przypominał teraz trochę karła ubranego w strój olbrzyma. Rękaw jego bluzy, wychodzącej z pod zbroi, był przytwierdzony do drzewa moją strzałą nie pozwalając mu się ruszyć. Próbował ją wyrwać, ale mu się to nie udawało.
– Lepiej się nie ruszaj – poradziłam mu, nadal w niego celując.
Nie posłuchał mnie. Wtedy wystrzeliłam ze swojego łuku, przyszpilając mu drugą rękę do drzewa.
– Mogłam cię przez przypadek uszkodzić – dodałam uśmiechając się do niego. – Po co cię Czerwoni wysłali? Przecież w pojedynkę mnie nie powstrzymasz.
– W pojedynkę, nie – Michael uśmiechnął się tak jakby usłyszał dobry żart.
Nagle za moimi plecami odbyła się salwa dźwięków. Z lasu wyskoczyło około dziesięciu wojowników ubranych tak samo jak Michael. Niektórzy mieli ze sobą łuki wycelowane prosto we mnie, ale większość trzymała miecze i tarcze. Otoczyli mnie.
– Poddaj się, Carly – zwrócił się do mnie największy z wojowników. Poznałam po głosie, że był to Roosevelt, mój drugi najlepszy przyjaciel. Szorstki olbrzym, który nie raz wykazał się bezmyślną agresją jak całe jego rodzeństwo z domku Aresa.
Puściłam łuk, który wylądował na poszyciu lasu, a sama podniosłam ręce do góry. Zostałam jeńcem, co jednoznacznie dla mnie oznaczało koniec bitwy o sztandar. Niestety również byłam jedynym obrońcą chorągwi mojej drużyny, co dawało nikłe szanse na to, że któryś z moich pobratymców zdoła odzyskać sztandar za nim znajdzie się na drugim brzegu rzeki przepływającej przez las. To był już koniec. Przegraliśmy.
Widziałam jak dwóch wojowników z Czerwonej drużyny wspina się po Pięści Zeusa, aby zabrać sztandar. Nagle stało się coś bardzo dziwnego, nawet jak na standardy herosów. Drzewa zaczęły
poruszać się w rytmicznym takcie, jakby wykonywały meksykańską falę na stadionie. Wyciągały gałęzie przypominające teraz ręce. Ich korzenie wyskakiwały z ziemi i wiły się tak jakby były mackami. Zaczęły się zbliżać do Pięści Zeusa otaczając nas ze wszystkich stron i nagle zaczęły łapać wojowników. Biły ich gałęziami, albo tłukły o ziemię. Inne rzucały nimi jakby byli wykonani z pluszu. Resztka wojowników, których jeszcze nie powyłapywały drzewa, utworzyła okrąg broniąc się przed napastliwymi gałęziami.
Dziwne w tym wszystkim było to, że żadne drzewo nie próbowało porwać mnie, ani Michaela. Po prostu nas omijały. Nie próbowałam nic z tym zrobić, ponieważ nie miałam co. Mój łuk zabrał któryś z wojowników, a nie sądziłam, że mogę zrobić coś drzewom samymi strzałami. Oczywiście miałam jeszcze sztylet, ale nim mogłabym jedynie korę obdrapać tym potworom.
Drzewa w końcu przedarły się przez wojowników i wykończyły każdego po kolei. Nie próbowały ich zabić. Jedynie obezwładnić. Teraz na nogach stałam tylko ja i Michael słuchając zawodzeń pobitych wojowników. Drzewo, do którego przyszpiliłam Michaela stało teraz parę metrów dalej, a mój przyjaciel wyglądał jak kupka nieszczęścia. Najwyraźniej nie podróżował jeszcze drzewem, chociaż jest synem Demeter. Podeszłam do niego i wyrwałam strzały z jego rękawów. Kiedy się wyswobodził potarł sobie nadgarstki i obite biodro.
– Nie musiałeś mi pomagać – powiedziałam do niego. Dobrze wiedziałam, że zrobiłby wszystko, aby mi się przypodobać nawet jakby musiał pobić całą swoją drużynę.
– To wcale nie ja – nadal mu nie wierzyłam. – Na serio, to nie ja.
– Więc kto? – spytałam.
Na odpowiedź nie musiałam długo czekać. Na szczycie Pięści Zeusa, gdzie (dzięki wszystkim bogą) nadal stał sztandar mojej drużyny, rozbłysło jasne światło, przed którym oboje zasłoniliśmy oczy. Kiedy znikło opuściliśmy ręce. Koło chorągwi stała kobieta ubrana w balową, zieloną sukienkę ozdobioną u dołu wyhaftowanymi złotymi kłosami zbóż. Jej czarne włosy spływały kaskadami loków na jej ramiona. Od razu wiedziałam kto nas odwiedził.
– Witaj, pani Demeter – ukłoniłam się bogini.
– Cześć, mamo – dorzucił niedbale Michael.
– Witaj, synku – kobieta uśmiechnęła się powoli zlatując z kupy głazów i podeszła do nas. W każdym miejscu gdzie stopy bogini dotknęły ziemi wyrastały kwiatki lub różnorakie zboża. – Niestety nie przynoszę dobrych wieści.
Szczerze zdziwiły mnie te odwiedziny, ponieważ bogowie przestali nawiązywać kontakt ze swoimi dziećmi już od dobrych paru miesięcy. Nawet mój ojciec nie próbował się ze mną skontaktować, co naprawdę było dziwne, gdyż byłam jego ulubioną córką.
– Jakie wieści? – spytał Michael swoją mamę wytrącając mnie z zamyślenia.
– Musicie zdobyć dla mnie pewną skradzioną rzecz – odpowiedziała Demeter. – Róg Obfitości.
– Róg Obfitości? – powtórzyłam.
– Ten róg, który odpadł kozie karmiącej Zeusa jak był mały – wyjaśnił Michael.
– Macie na to jeden tydzień – kontynuowała bogini. – Przynieście go na Olimp, albo cały ten obóz czeka zagłada.
To nie zabrzmiało zbyt dobrze i z pewnością takie nie było. Miałam o coś jeszcze zapytać Demeter, ale ona uznała tą rozmowę za skończoną. Znów rozbłysło jasne światło, przed którym ja i Michael zasłoniliśmy sobie oczy ręką. Kiedy wreszcie je opuściliśmy, bogini nigdzie nie było. Pozostały tylko kwiaty i zboża po odciskach jej stóp oraz dziesięciu poturbowanych wojowników. Usłyszałam odgłos rogu oświadczający, że bitwa o sztandar zakończyła się.
– Musimy porozmawiać z Chejronem – odezwałam się do Michaela. – Ale najpierw trzeba zabrać Roosevelta do szpitala polowego.
2.
Wreszcie dotarłem do rzymskiego obozu.
Czułem się zupełnie wypompowany z sił kiedy w końcu przekroczyłem bramę. Strasznie bolał mnie kark i mięśnie nóg. Głównie przez stu kilogramowego jelenia, którego taszczyłem na plecach. Cholerna łania ceryntyjska. Goniłem za nią od tygodnia wzdłuż zachodniego wybrzeża. Zrobiłem tyle kółek i nawrotów, że Golden Gate mijałem chyba osiem razy. Odkąd zobaczyłem ją na wysypisku w Portland, łania ani razu nie dała mi chwili wytchnienia. Czasami wydawało mi się jakby bawiło ją to, że tak za nią biegnę.
Szedłem przez Via Preatoria wzdłuż różnorakich sklepów i baraków. Gdzie nie spojrzałem widziałem ćwiczących legionistów lub fioletowe duchy snujące się po całym obozie.
Ręce powoli odmawiały mi posłuszeństwa, a nogi trzęsły mi się jakby były zrobione z galarety. Pot ciekł mi po całym ciele sprawiając, że moja fioletowa koszulka przykleiła mi się do skóry.
Zrobiłem nie złe wrażenie w obozie. Idąc drogą zwracałem uwagę każdego rzymianina koło którego przeszedłem. Właściwie to raczej patrzyli na łanię, a nie na mnie. Była zapewne najpiękniejszym zwierzęciem jakie kiedykolwiek widzieli na oczy. Kopyta wykonane z brązu, biała sierść lśniąca praktycznie od każdego najmniejszego rozbłysku światła, no i oczywiście wielkie, złote poroże. Przy tym wszystkim była jeszcze niesamowicie ciężka, a ja już dawno opadłem z sił. Paliwem, które sprawiało, że jeszcze szedłem dalej, była świadomość, że jestem parę kroków od końca mojej podróży.
Nagle zaczepiłem o jakiś wystający kamień swoim trampkiem i straciłem równowagę. Upadłem na bruk czując jak przygniata mnie łania ceryntyjska. Zwierzę zawyło kiedy twarzą uderzyłem w ziemię. Usłyszałem jakiś kobiecy głos nad sobą. Kiedy podniosłem wzrok, zorientowałem się, że jakaś dziewczyna próbuje pomóc mi wyjść z pod łani.
– Nie pomagaj mi – odezwałem się cicho. – Sam muszę to zrobić.
Długo się ociągała za nim mnie posłuchała.
Zebrałem resztki wszystkich swoich sił i udało mi się podnieść na jedno kolano razem ze zwierzęciem. Znów się skupiłem i tym razem wreszcie stanąłem na równe nogi. Resztę drogi do Principii pokonałem chwiejąc się na boki. Zapewne od boku musiało to zabawnie wyglądać, ale mnie nie było do śmiechu.
Strażnicy stojący przed głównym wejściem do Principii otworzyli mi drzwi. Wszedłem do środka i pokonując dość szerokie korytarze, dotarłem do pomieszczenia konferencyjnego. Pokój, jak na
standardy rzymian, był duży. Na środku pomieszczenia stał długi stół, przy którym znajdowały się tylko dwa krzesła. Na ścianach wisiały skóry i chorągwie. Statuetki i postumenty stały w tylnej części sali, koło sztandaru legionu, którego szczytu nie wieńczył złoty orzeł. Plama na honorze legionu dwunastego.
Patrząc na ten pusty sztandar uświadomiłem sobie jak jestem do niego podobny. Też straciłem honor. Też odebrano mi wszystko co mnie otaczało. Też zostałem sam. Jedyną zauważalną
różnicą było to, że ja musiałem to wszystko naprawić.
Jedno z krzeseł przy długim stole było zajęte przez Reyne, pierwszego pretora obozu. U jej stóp spały dwa spiżowe psy zwinięte w kłębek. Jeden z nich był złoty, a drugi srebrny. Z ich nozdrzy unosiły się szare kłęby dymu.
Kiedy Reyna mnie zauważyła wstała nie ukrywając zdziwienia malującego się na jej twarzy. Ja natomiast delikatnie położyłem łanię na posadzce upewniając, że krępujące ją więzy jeszcze wytrzymają.
– Udało ci się… – Reyna chyba nadal nie wierzyła własnym oczom. – Ale jak?
– Każdy lubi marchewki…
– Co?
– Chyba majaczę ze zmęczenia – skłamałem.
Reyna podeszła do zwierzęcia i zaczęła je oglądać. Wyglądało to tak, jakby musiała go dotknąć, aby uwierzyć, że jest tutaj naprawdę. Wcale się jej nie dziwiłem.
Przejechała palcami po jasnym futrze zwierzęcia. Łania zadrżała wyjąc przy tym strasznie melancholijnie.
– Skończyłeś swoje czwarte zadanie – powiedziała oficjalnie Reyna kiedy przestała badać zwierzę. – Masz prawo odpocząć w obozie jeden dzień, potem masz go natychmiast opuścić. Twoje następne zadanie zostanie ci przekazane jutro rano.
Kiedy skończyła mówić dała mi znak, że mogę odejść. Sama natomiast powróciła do długiego stołu. Westchnąłem. Podniosłem łanię ceryntyjską i wyszedłem z nią z pomieszczenia, a później z budynku.
Kiedy znalazłem się na zewnątrz zauważyłem grupkę gapiów stojących przed Principiami. Zapewne byli ciekawi co się stanie ze zwierzęciem. W sumie wcale mnie to nie dziwiło.
Położyłem łanie na ziemi. Dotknąłem ręką jej głowy i wypowiedziałem po łacinie błogosławieństwo do Diany, aby strzegła zwierzęcia, aż nie wróci na swoje terytorium.
Wyciągnąłem gladiusa z pochwy przypiętej do mojego pasa i przeciąłem więzy krępujące łanie. Zwierzę natychmiast się podniosło. Tłum gapiów cofnął się parę kroków obawiając się, że może im coś zrobić. Łania ich zignorowała. Odwróciła się w stronę tylnej bramy i puściła się galopem przed siebie. Była tak szybka, że chwilę później nie było po niej żadnego śladu, ani w obozie, ani na horyzoncie. Zupełnie jakby była mirażem, który objawił się wszystkim dookoła.
Tłum gapiów rozszedł się pozostawiając mnie samym przy budynku Principii. Znów sobie przypomniałem jak bardzo jestem zmęczony. A raczej coś przypomniało o tym za mnie. Zachwiałem się i wylądowałem na bruku. Nie miałem siły wstać i przez chwilę myślałem, że zostanę tu do rana. Jednak Fata chciały czegoś innego.
– A może teraz ci pomóc? – usłyszałem nad sobą kobiecy głos.
Kiedy podniosłem głowę zorientowałem się, że stała nade mną ta sama dziewczyna, która próbowała pomóc mi z łanią. Teraz mogłem się jej lepiej przyjrzeć, ponieważ żadne sto kilowe
zwierzę nie zasłaniało mi jej twarzy. Dziewczyna miała długie jasne włosy i ciemne oczy. Kiedy dłużej na nią patrzyłem wydawało mi się jakby była rozkojarzona, albo przynajmniej sprawiała takie wrażenie.
Wyciągnęła do mnie rękę. Chwyciłem ją i pozwoliłem jej pomóc mi wstać.
– Jestem Lily – powiedziała do mnie. – Córka Minerwy.
– Jack – przedstawiłem się.
– O co chodziło z tą łanią? – spytała mnie pozwalając mi oprzeć się na niej. Moje nogi były jak z waty. Trudno się dziwić. W końcu urządziłem sobie maraton z San Francisco do Seattle.
– Jesteś tu nowa, prawda? – spytałem ją, a ona pokazała mi swoją tabliczkę z napisem „probatio” zawieszoną na rzemyku u szyi. – Było to poznać od razu, bo jako jedyna nie znasz mojej historii.
– Jakiej historii? – spytała zaciekawiona.
Miałem jej właśnie odpowiedzieć wymijająco, kiedy nagle stało się coś dziwnego. Ziemia zaczęła drżeć. Większość uznałaby to zapewne za zwykłe trzęsienie ziemi, ale obóz posiada magiczną barierę chroniącą go przed takimi wybrykami natury, więc to co teraz się działo nie mogło być naturalne.
Drżenie robiło się coraz poważniejsze. Widziałem jak ludzie się przewracają i jak spadaj różne rzeczy z półek w sklepach. Słyszałem również jakieś krzyki.
– Co się dzieje? – usłyszałem głos za sobą. Kiedy się odwróciłem zobaczyłem Reyne. Musiała najwyraźniej wyjść z Principii.
Nie zdążyłem jej odpowiedzieć, ponieważ nagle rozległ się potężny wybuch tworząc olbrzymią dziurę w Via Preatoria. Wynurzyła się z niej smukła, koścista postać. Była ubrana w czarną togę wyglądającą jakby została uszyta z ludzkich dusz. Natomiast twarz miała ukrytą pod wielkim, pięknym hełmem z baranimi rogami wychodzącymi po bokach. Dokoła jej nóg kłębił się mrok wyglądający jak żywy cień.
– Jack! – ryk boga powalił wszystkich na kolana z wyjątkiem mnie. Drżenie ziemi wcale nie ustawało. Wręcz przeciwnie, narastało.
– Witaj, Plutonie – odparłem spokojnie.
Bóg spojrzał na mnie sprawiając, że zacząłem tracić świadomość. Jego aura właśnie tak działała. Wysysała energię życiową, a czasami powodowała pragnienie natychmiastowej śmierci.
– Zostałeś wybrany aby coś dla mnie odzyskać! – odezwał się bóg. – Masz dla mnie zdobyć Róg Obfitości!
Podstępnie uśmiechnąłem się w duchu.
– Wybacz Wielki Panie Podziemi, ale nie mogę nic dla ciebie zrobić – wskazałem na Reyne. – Muszę skończyć wszystkie powierzone mi przez nią zadania, aby zmyć plamę ze swojego honoru i
odpokutować to co zrobiłem.
Widziałem jak Reyna poci się ze strachu, kiedy wzrok boga przeszedł ze mnie na nią. Pan Podziemia chwilę się jej przyglądał.
– Prace Herkulesa? – spytał Pluton. Reyna przytaknęła. – Więc uznajmy tą misję jako twoje kolejne zadanie. Umowa stoi?
Właściwie to był rozkaz, a nie pytanie, więc musiałem się zgodzić. Przynajmniej moja kara minie trochę szybciej.
– Umowa stoi – odparłem.
– Na odzyskanie Rogu Obfitości masz tydzień – jego głos dźwięczał mi w uszach. – Masz go przynieść na Olimp. Jeśli tego nie uczynisz poznasz mój gniew.
– Dlaczego właśnie na Olimp? – zdziwiłem się. – To drugi koniec Stanów!
Bóg jednak mnie nie słuchał. Zanurzył się w ziemi, a dziura magiczne się nad nim zamknęła. Drżenia ustały. Pomogłem wstać z ziemi Reynie i Lily.
– Więc dostałem swoje piąte zadanie.
3.
Zastałam Chejrona na arenie, gdzie uczył żółtodziobów strzelać z łuku.
Miałam się wtrącić w ich ćwiczenia, ale jednak nie zrobiłam tego. Przypomniało mi się jak to ja zaczynałam strzelać z łuku. Miałam wtedy siedem lat i ledwo umiałam utrzymać broń, a co dopiero naciągnąć cięciwę. Właśnie rozpoczynałam ćwiczenia ze starym centaurem, ale za nim w ogóle zaczęłam pracę z łukiem, on nauczył mnie o wiele ważniejszej sztuczki.
Tamtego dnia wyjątkowo pojechaliśmy do miasta. Nie wiedziałam wtedy, czy centaur często wyjeżdża ze swoimi uczniami po za obóz, ale nie protestowałam zważywszy, że pragnęłam opuścić
jego granice choćby na chwilę. Weszliśmy wtedy do jakiegoś baru. Chejron oczywiście był wciśnięty w ten swój śmieszny wózek inwalidzki pozwalający mu ukryć końską część ciała, aby
nie wzbudzać podejrzeń śmiertelników.
Bar był mały i zatłoczony. Taki typowy bar nowojorski. Siedliśmy wtedy gdzieś w głębi pomieszczenia, tak aby nasz stolik znajdował się dokładnie przy oknie. Chejron zamówił sobie kawę, a mnie wziął napój gazowany. Z tego co pamiętam to strasznie długo pił, cały czas obserwując otoczenie, aż w końcu zadał mi dziwne pytanie.
– Ilu jest ludzi w pobliżu mających czapkę?
– Co? – nie zbyt go zrozumiałam.
– Ilu jest ludzi w pobliżu mających czapkę? – centaur ponowił pytanie, a kiedy próbowałam się odwrócić aby to dla niego sprawdzić, powtrzymał mnie. – Bez patrzenia.
Nadal wtedy myślałam, że to jakiś żart, ale zastanowiłam się nad jego pytaniem.
– Siedmioro – odpowiedziałam. – Trzech robotników przy telewizorze, dwóch Teksańczyków, którzy właśnie weszli i kelnerka.
– A ostatni? – Chejron nadal nie pozwalał mi sprawdzić, czy dobrze zgadłam.
– To ten bezdomny za oknem.
Centaur uśmiechnął się, po czym mnie puścił. Kiedy się odwróciłam stwierdziłam, że wszystko co powiedziałam było prawdą.
– Ale jak…? – spytałam nauczyciela.
– Jesteś córką Apolla – odparł Chejron, jakby to była odpowiedź na moje pytanie. – Boga muzyki, światła, strzelectwa i przede wszystkim proroctwa. Wchodząc do baru zaczęłaś korzystać z daru danego ci przez ojca.
– Czyli, że niby to przewidziałam? – znów rozejrzałam się po barze.
– Tak – centaur zapłacił kelnerce za napoje. – I jeśli będziesz ćwiczyć, to ten dar wykorzystasz również i w łucznictwie.
Właśnie tamtego dnia nabrałam szacunku dla starego centaura i obiecałam sobie w duchu, że nigdy go nie zawiodę.
Przez następne lata ćwiczyłam. Ciężko i skrupulatnie. Zaczęłam od prostego strzelania do kukieł, a skończyłam na przyszpilaniu much z trzynastu metrów nie zabijając ich. Prorokowanie bardzo się w tym przydało. Nauczyłam się przewidywać wydarzenia do trzech minut w przyszłość. Nigdy nie mogłam przekroczyć tego czasu, tak jakbym miała określony limit, ale szczerze powiedziawszy to mi wystarczało. Potrafiłam wtedy zobaczyć wszelkie możliwe moje ruchy i wybrać ten najbardziej korzystny. Dzięki temu stałam się najlepszym łucznikiem na obozie. Najlepszym, ale nie niezwyciężonym.
– Carly? – głos Michaela wyrwał mnie z zamyślenia.
– Co?
– Porozmawiaj wreszcie z Chejronem.
Zobaczyłam, że centaur już skończył lekcję. Podeszłam do niego. Od razu rzuciła mi się w oczy jego dziwna zielona koszulka z napisem „WIERZGASZ KOCHASIU?”, a pod spodem była pieczątka zjazdu centaurów w San Francisco.
– Chejronie… – zwróciłam się do niego.
– Hmmm? – zwrócił na mnie swoje spojrzenie.
– W czasie zdobywania sztandaru… Stało się coś niezwykłego.
Opowiedziałam centaurowi o tym co się stało w lesie. Trochę go zastanowiło to, dlaczego bogowie po tak długiej przerwie zaczęli wreszcie nawiązywać kontakt z obozem, ale nie odezwał się, aż do momentu kiedy nie skończyłam mówić.
– To… zastanawiające – zaczął iść w stronę wyjścia z areny. Podążyłam za nim. – Czyli szykuje się nowa misja.
– Chyba tak – odparłam.
Przeszliśmy wzdłuż pól truskawek, aby później zawrócić i skierować się w stronę jeziora. Już stąd widziałam jasno-niebieską toń wody.
– Widzę, że coś cię gryzie – centaur przystanął przy Wspólnym Trawniku, gdzie dookoła niego stało dwanaście domków poświęconych bogom Olimpu. Zeszłego lata, po obaleniu tytana Kronosa
dobudowano tutaj nowe domki, dla reszty bóstw i bożków, żyjących w cieniu olimpijczyków. Miało to coś wspólnego z nagrodą jaką dostał Percy Jackson, za obronienie Manhattanu przed wojskami tytanów. Od tamtej pory coraz więcej herosów jest uznawanych przez swoich boskich rodziców i trafia do naszego obozu. W sumie to dobrze, ponieważ po za naszym obozem byli by nadal narażeni na ataki potworów, a tutaj nic im nie grozi. Czasami zastanawiało mnie to, dlaczego istnieje tylko jedno takie miejsce jak to, skoro jest tak wielu herosów porozrzucanych po całych Stanach, a o świecie to już nie wspomnę.
– Nie wiem, dlaczego Demeter wybrała właśnie mnie do tej misji – odpowiedziałam Chejronowi. – Nie byłam po za obozem od dziewięciu lat. Nie mam pojęcia jak wejść do metra, a tutaj mam wyruszyć bogowie wiedzą gdzie!
Centaur położył mi dłoń na ramieniu.
– Wierzę, że ci się uda – powiedział. – A skoro nawet bogini nie wątpi w twoje umiejętności, to dlaczego ty to miałabyś zrobić?
– Dziękuje, Chejronie.
– Idź się przygotować. Zdążycie ruszyć w podróż jeszcze dziś.
– Dziś? Nie lepiej jutro rano?
– Zaufaj mi. Wyruszcie dzisiaj – tajemniczo uśmiechnął się.
– Dobrze – nie protestowałam. Chejron zawsze miał rację i lepiej nie było wątpić w to co mówił.
Miałam już iść i powiedzieć Michaelowi o podróży, gdy nagle centaur mnie zatrzymał.
– Nie zapomnij o trzecim towarzyszu – a kiedy pozwolił mi odejść dodał. – Jak również o przepowiedni wyroczni.
– OK.
4.
Pociąg jechał wśród gwieździstej nocy.
Nie potrzebowaliśmy zgody senatu na wyruszenie z obozu, ponieważ to nie była zwykła misja. Nawet nie próbowałbym się z nimi konsultować.
W tym wszystkim zdziwiła mnie tylko jedna sprawa. Lily postanowiła wyruszyć ze mną. Nie byłem pewien co nią kierowało, ale wcale nie narzekałem. Miło było wreszcie mieć jakiegoś towarzysza w podróży.
Od razu po zniknięciu boga, ja i Lily zaczęliśmy pakować się do podróży. Ona poszła do baraków po swoje rzeczy, a ja do kantyny aby ukraść trochę prowiantu na drogę. Udało mi zwędzić również jakiś prochowiec, więc miałem pod czym schować swój miecz i jedzenie. Pozostała jeszcze kwestia, gdzie mógłbym schować swoją maczugę. Szybko jednak znalazłem rozwiązanie. Jakiemuś dzieciakowi od Apollina, kiedy nie patrzył, zabrałem futerał na gitarę i właśnie w nim schowałem broń. Wiem, że maczuga, nie powinna się zmieścić w czymś takim, ale to nie była zwykła broń. W czasie kiedy jej nie używałem zmieniała się w zwykły kij do wspinaczek wysokogórskich. Była to moja ulubiona rzecz, z którą nigdy się nie rozstawałem.
Pamiątka rodzinna.
Później spotkałem się z Lily pod tylną bramą i razem opuściliśmy Obóz Jupiter. Autobusem dostaliśmy się do San Francisco, a następnie przesiedliśmy się do pociągu jadącego na południe do Los Angeles.
Była bardzo późna godzina kiedy zajmowaliśmy fotele w pociągu, więc nie mieliśmy problemu ze znalezieniem wolnych miejsc. Oprócz nas w wagonie znajdował się tylko jeden mężczyzna wyglądający na motocyklistę. Co było dość dziwne, ponieważ jeszcze nie widziałem harleyowca jadącego pociągiem. Usiedliśmy jak najdalej od niego.
Położyłem się na dwóch fotelach tak, że nogi oparłem o szybę. Pod głowę włożyłem swój nowy futerał na gitarę. Lily zajęła miejsce na przeciwko mnie, a ponieważ fotele były odwrócone w przeciwne strony, mogliśmy na siebie patrzeć. Ona nie położyła się tak jak ja tylko złożyła głowę na zagłówku.
Długo patrzyłem na widoki przemijające za oknem. Powieki ciążyły mi jakby ważyły tyle co łania ceryntyjska. Już miałem zasnąć, kiedy nagle odezwała się do mnie Lily.
– Co to za historia? – sądziłem, że już dawno śpi, a ona po prostu siedziała z zamkniętymi oczami.
– Jaka historia? – byłem bardzo zmęczony i nie przeszkadzały mi te spartańskie warunki, aby zanurzyć się w świecie Hypnosa.
– Wtedy za nim pojawił się Pluton – kontynuowała Lily. – Mówiłeś o jakieś historii, którą znają wszyscy w obozie. Co to za historia?
– A ta historia… – naprawdę chciałem tylko spać. – Miesiąc temu planowano wybrać nowego drugiego pretora za tego chłopaka… Jasona Grace, który zniknął. Wszyscy myśleli, że ja nim zostanę, ponieważ miałem najwięcej… kompetencji do pełnienia tej funkcji – Lily uważnie mnie słuchała. – Ale znaleźli się tacy, co sami chcieli zostać pretorem i postanowili mi przeszkodzić. W nocy… z nożami… zaatakowali… moją przyjaciółkę. Jej krzyk rozdarł się w całym obozie. Rano znaleziono ją martwą.
– I przez to skazano cię na Pracę Herkulesa? – spytała mnie Lily. – Bo senat uznał cię winnym jej śmierci?
– Nie – odpowiedziałem zamykając oczy. – Po jej śmierci wpadłem w szał. Dowiedziałem się kto zabił… moją przyjaciółkę i ich dopadłem. Zamordowałem wszystkich po kolei nie patrząc na żadne błagania o łaskę, czy płacz – uśmiechnąłem się, co nie było zbyt odpowiednie do obecnej sytuacji. – Powiesiłem ich ciała na akwedukcie prowadzącym do Nowego Rzymu… Znaleźli ciała dopiero wtedy, kiedy woda w mieście zmieszała się z ich krwią. Potem senat skazał mnie na Prace Herkulesa, bo mój przypadek tak bardzo przypominał legendę o nim. Również dlatego, że jest to najgorsza kara dla herosa.
Na chwilę zapadła głucha cisza.
– Czy kiedykolwiek żałowałeś tego co zrobiłeś? – w końcu odezwała się Lily.
– Ani razu – kiedy jej odpowiedziałem odwróciłem się na drugi bok i zasnąłem.
5.
Jak ja tego nie znoszę.
No wiem, że każdy heros przed wyruszeniem na misje musi zasięgnąć rady wyroczni, ale jak dla mnie był to już staromodny obrządek. Głównie dlatego, że traciły cenny czas bohaterom, ponieważ wszystkie przepowiednie każdy mógł zrozumieć inaczej. Zazwyczaj i tak nie miały sensu. Ech. Niestety muszę to zrobić. Obiecałem Chejronowi.
Poszłam do jaskini wyroczni znajdującej się blisko lasu, w jednym ze wzgórz. Stałam przed dużą grotą, której wejście zasłonięte było mocno czerwoną tkaniną. Po obu jej stronach paliły się pochodnie, chociaż nie było jeszcze wieczoru. Wykonałam gest odpędzający złe duchy, uchyliłam kotarę i weszłam do środka jaskini.
Wyrocznia mieszkała tu po królewsku. Miała duży salon z wielkim telewizorem. Kuchnię, przestronną sypialnię i wszystko to co posiada się w ekskluzywnym mieszkaniu. Natomiast, od wystroju zbierało się na wymioty. Hipisowskie koszulki, pacioreczki, małe roślinki oraz różne talizmany. Po prostu można było się poczuć jak w latach siedemdziesiątych zmieszanych z teraźniejszością.
Muszę przypomnieć, że przed Drugą Wojną Tytanów naszą obozową wyrocznią była dziwna mumia mieszkająca na strychu Wielkiego Domu. Była strasznie obleśna i przerażająca. Jeszcze za nim zaczęła mówić, ciarki przebiegały po plecach, ale to wszystko zmieniło się zeszłego lata. Pojawiła się wtedy u nas w obozie dziwna śmiertelniczka. Miała na imię Reachel. Przyprowadził ją ten chłopak co zaginął, Percy Jackson. To właściwie tyle co wiem o niej, ale tak czy siak, Reachel po obaleniu Kronosa, wchłonęła ducha wyroczni delfickiej i od tamtej pory pełni jej funkcję w obozie. Dziewczyna była nawet fajna, ale nie można było z nią długo wytrzymać. Po prostu się nie dało.
– Już wróciłaś… – z kuchni wyszła ruda dziewczyna i zaskoczona stanęła przede mną. Miała na sobie bluzę upaćkaną farbą. No i jak tu nie rozpoznać Reachel. – Ach. To nie ty…
– Dostałam misję – odparłam jakby to wszystko miało wyjaśnić. Nie lubiłam tych zbędnych ceregieli, więc przeszłam od razu do sedna sprawy. – Pośpieszmy się z tym, bo Argus nie będzie długo czekał.
Wyrocznia spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, po czym wskazała salon nic nie mówiąc. Poszłam tam i usiadłam na kanapie.
– Zielonej herbaty? – spytała Reachel stojąc nade mną.
– Nie, dzięki – odparłam bębniąc palcami po blacie małego stolika stojącego na przeciwko wielkiego telewizora.
Reachel usiadła koło mnie i wyciągnęła ręce w moją stronę. Chwyciłam je. Ruda dziewczyna zamknęła oczy.
– Widziałaś ten sztandar drużyny Niebieskiej? – spytała mnie.
– Chodzi ci o ten niebieski kolor i trójząb? – dobrze pamiętałam to co broniłam przez ponad godzinę i dzięki czemu mój domek był zwolniony od sprzątania toalet przez miesiąc. – Co z nim?
– Nie zastanowił cię jego wygląd?
– Nie bardzo – Zwykle sztandary są w kolorach domku, który wysunął inicjatywę do bitwy o sztandar. W dzisiejszych zawodach był to domek Apolla, więc sztandar powinien być żółty z wyhaftowaną lirą. Tak jednak nie było. Dopiero teraz zastanowiła mnie ta kwestia.
– To dla uczenia Percy’ego – wyjaśniła Reachel.
Wszyscy w obozie wiedzą o jego tajemniczym zniknięciu, ale upamiętnianie go na chorągwi nie jest aby przesadą? Przecież nie umarł. Chyba.
Spojrzałem na rudą dziewczynę. Przez chwilę wydawało mi się, jakby czytała mi w myślach, ale wyrocznie raczej tego nie potrafią. Prawda?
Miałam właśnie coś odpowiedzieć Reachel, ale nagle stało się to na co liczyłam.
Oczy wyroczni zaczęły świecić, a cały pokój pogrążył się w zielonej mgle. Widziałam jak z ust Reachel wypełzają widmowe węże. Chciałam się cofnąć, ale dziewczyna nie pozwoliła mi na to, mocno trzymając mnie za ręce. Opary sprawiały, że widziałam mroczki przed oczami. Nagle Reachel odezwała się, ale nie swoim głosem. Głosem wyroczni.
PAJĄK OLBRZYMIĄ TKA SIEĆ
A WY KŁOPOTY BĘDZIECIE MIEĆ
MACZUGA TYLKO RAZ BRONIĄ BĘDZIE
WILK PAZÓRAMI DRAPIE WSZĘDZIE
MIASTO GRZECHU STANIE PRZED WAMI OTWOREM
ZOSTANIE WAS TYLKO DWÓJKA ZE STRASZLIWYM POTWOREM
MIŁOŚĆ NIE ZNA GRANIC
WASZĄ WIARĘ MA ZA NIC
WĄŻ I ORZEŁ ZA WROGÓW SIEBIE MAJĄ
A PRZED ŚMIERCIĄ RAZEM UCIEKAJĄ
WIELKA KOZA SWOJE DZIECIĘ ZNA
A WY NIE WIECIE, ŻE TO TYLKO GRA
Nagle wszystko ustało, a raczej wróciło do normalności. Znikły zielone opary, a Reachel przestała wyglądać jak zjawa. Oparła się o oparcie kanapy. Ciężko oddychała, ale obie wiedzieliśmy, że to nie długo minie. Kiedy Wyrocznia odpoczywała, ja starałam się zrozumieć przepowiednię, ale jak dobrze wiedziałam, mogłam ją pojąć na opak. Bo niby co w końcu ma oznaczać ten wilk i maczuga, albo ta wielka koza? Nie byłam pewna.
Podziękowałam Reachel za przepowiednię i miałam właśnie wyjść, ale powstrzymałam się. Weszłam do jej kuchni i nalałam wody do pierwszej lepszej szklanki. Wróciłam do salonu i podałam ją wyroczni. Dopiero wtedy wyszłam.
Znalazłam Michaela na wzgórzu koło sosny Thali. Leżały koło niego nasze plecaki i broń. Dwa miecze, mój łuk i cztery kołczany. Za moim przyjacielem znajdował się nasz szef ochrony, Argus. Dziwny koleś, który miał oczy na dokładnie każdej części ciała.
Wzięłam swój plecak i łuk, który w mojej ręce zmienił się w procę. Taka dziwna zdolność tej broni. Dzięki temu była łatwiejsza w przenoszeniu oraz przewożeniu przez granicę.
Schowałam procę do kieszeni spodni i miałam właśnie podnieść kołczany z ziemi, kiedy usłyszałam za sobą gruby głos.
– Spóźniłem się? – Roosevelt podszedł do nas od strony Wielkiego Domu. Na plecach zawiesił swoją włócznię, a tarczę miał przypiętą do ręki. Z lewego ramienia zwisał mu stary, poszarpany plecak wojskowy.
– Trochę. Trzymaj – Rzuciłam mu trzy kołczany, aby poniósł je za mnie. Ostatni natomiast przypięłam sobie do pasa. – Chce ktoś jeszcze pomachać naszemu obozowi za nim go opuścimy?
– Na tym etapie podróży nie musisz jeszcze żartować – uśmiechnął się do mnie Michael.
Zamierzaliśmy właśnie zejść ze wzgórza za Argusem do furgonetki, którą mieliśmy się dostać do miasta, kiedy nagle rozległo się dziwne huknięcie. Odwróciliśmy się w stronę obozu.
Na niebie zobaczyliśmy spadający rydwan zaprzężony w dwa pegazy. Poobijany i lekko zniszczony. W miejscach gdzie powinny być koła, płonęły jedynie ognie. Słyszeliśmy krzyki pasażerów.
Było ich, chyba pięciu, jeśli wzrok mnie nie mylił. Pikowali prosto w sam środek jeziora.
Chciałam pobiec tam i jakoś im pomóc, ale powstrzymał mnie Roosevelt.
– To nie nasza sprawa. My mamy własne zadanie – wyjaśnił, po czym zszedł ze wzgórza do furgonetki. Michael spojrzał na mnie. Chwilę później poszedł za Rooseveltem, zostawiając mnie samą na wzgórzu. Ja jeszcze długo się ociągałam, za nim w końcu sama nie zeszłam za nimi.
Kiedy zamykałam za sobą drzwi furgonetki, usłyszałam potężny plusk. Argus odpalił silnik i wszyscy wreszcie wyruszyliśmy, aby spełnić zadanie powierzone nam przez Demeter. Jeszcze wtedy
nie wiedzieliśmy jak wszystkie sprawy się skomplikują.
Koniec Rozdziału Pierwszego
Następna część -już wkrótce
Pierwszy!
Boskie! Co do gustu Rachel, to się zgadzam – ohyda
Opowiadanie wciąga jak czarna dziura i jak w przyszłym tygodniu nie będzie to cię posiekam!
Świetne! Trochę płędów jak nie napisanie ę, tylko e, albo napisałś „dla uczenia Percey’ego” Zamiast dla uczCZenia. Czekam Na CD.
Nieeeeeeeeeeeeee!!! Napisałem : płędów!!! Przepraszam!
To jest straaaaaaaaaaaaaaaaaasznie ciekawe! Tylko dorwałam trochę powtórzeń i literówkę „bogą”, zamiast „bogom”. No i to chyba tyle krytyki. 😀 Czekam na CD!!!
NIE WAŻNE BŁĘDY!!!! liczy się to jak świetnie jest to wszystko opisane
Naprawdę świetne! Bardzo mi się podoba!! Ja jak zawsze nie zauważyłam błędów.
Łoż kurde. Jaka poprawa. Chrzanić błędy. Genialne powiadam
ci.
Bardzo fajne opko :). Pisz tak dalej :D.
ja mam jedno jedyne zastrzezenie .Łanie nie mają poroża .I to tyle ,ale ogolnie to idealne !!!!
@Hipokampa
To taka uwaga od autora (czyli ode mnie). Łania ceryntyjska miała poroże. Wspomina o tym mitologia, a sama nazwa „łania” wywodzi się z późniejszych tłumaczeń, bo tak naprawdę była to jakaś odmiana renifera (samice reniferów mają poroża).
PS Wielkie dzięki za wszystkie komentarze. Drugi rozdział postaram się przesłać jak najszybciej…
I TO SIĘ NAZYWA OPOWIADANIE!!!
Są wprawdzie powtórzenia i literówki (od „pazÓrów” drgawek dostałam), ale długość i fabuła rekompensują wszystko!
Tylko taka sprawa: CO MASZ DO PAJĄCZKÓW?!
Świetne! dobra spadam po śpię na siedząco i nie za bardzo do mnie treść dociera.
łał1 Ale super czekam na CDN nie moge się końca doczekać moze ja spróbuje cos niedługo wymyślić 😉
łał1 Ale super czekam na CDN nie moge się końca doczekać moze ja spróbuje cos niedługo wymyślić ciekawe moze ciekawie wyjdzie 😉
ojej duplikat
Oczy bolą od jednolitego ciągu, po postu biała plama!!! Co do treści… GENIALNE… no, to by było na tyle… 😉
Genialne!!!! 😀