W życiu na kartce papieru naprawdę nie ma nic zabawnego.
Cisza. Wciąż cisza. Uporczywy brak dźwięków, którego nie zepchnie na dalszy plan nawet najrozpaczliwszy, najokropniejszy, najbardziej udręczony krzyk, którego nie przegna najgłośniejszy śpiew, który wwierca się w mózg i rani uszy bardziej niż solówka na basie czy startujący odrzutowiec… Który zabija człowieka od środka, kawałek po kawałku.
Podobnie ta dziwna, mglista, bezźródłowa poświata: nie ma tu nocy ani dnia, nigdy nie jest ani do końca jasno, ani zupełnie ciemno. Boli mnie od tego to szczególne miejsce za oczami, boli bólem tępym, pulsującym i stałym jak śmierć. Gdy chcę spać, kartki zdają się jeszcze bardziej się rozjarzać, gdy muszę wędrować, mam wrażenie, że mrok staje się nieco głębszy…
A do tego klaustrofobiczny gąszcz splątanych liter, przez które trzeba się niemal po omacku przedzierać. Czasem w poziomie, czasem w pionie, nie ma żadnej reguły. Jakiś idiota stawiał je tak gęsto, tak gorliwie, a przy tym tak rozpaczliwie bezsensownie… Na początku próbowałam je odczytywać, jednak zwykle przemieszczam się od prawej do lewej, więc w którymś momencie po prostu przestałam zadawać sobie jałowe pytanie, co te kształty znaczą, a zaczęłam się zastanawiać, czy znaczą cokolwiek… Doszłam w końcu do wniosku, że jeśli nawet, to nikogo to nie obchodzi. A mnie już najmniej.
Dla mnie litery to teraz po prostu elementy świata, jak dla kogoś innego drzewo, kamień czy miecz. Na dużym „J” da się całkiem wygodnie usiąść, koło „i” swobodnie przejść, kropka od „ż” wydaje zabawny dźwięk, gdy ciska się ją poza margines, niezwykle rzadkie „H” to namiastka trzepaka, a rzucony apostrof zawsze wraca w dłoń.
Ale najbardziej lubię „T” w pierwszej linijce. Można się na nim wygodnie rozłożyć, wdychać mniej stęchłe i nie tak duszące powietrze i wyobrażać sobie, że leży się na umajonej łące, pod gwiazdami, choć na chwilę wyrwać się z więzienia czcionki Times New Roman 12…
Przeklęta Atena.
Gdyby nie ta jędzowata arachnofobka, biegałabym do utraty tchu po świeżo zaoranych polach, wąchała dzikie kwiaty, godzinami wędrowała boso w ciepłym deszczu, po kostki w błocie, tańczyła o północy na dachu, śpiewając na całe gardło o wolności, właziła na wierzchołki drzew i zaszywała się tam z książką lub prowadziła długie rozmowy, właściwie nie wiadomo o czym, przesiadując przy ognisku do późnej nocy… i robiłabym to wszystko z kimś… po prostu ŻYŁA, a nie trwała w stanie wegetatywnym.
***
Kilka zdań za dużo.
Parę niewłaściwych gestów w niepewnym towarzystwie.
Jedno słówko szepnięte w ciemności nieodpowiedniej osobie.
Wyzwanie rzucone w duchu cholernych ideałów wolności i równości…
To do tego doprowadziło. Pośrednio.
Ale nic by się nie stało, gdyby ona nie była przekonaną o własnej wyższości nieśmiertelną.
Gdyby walczyła uczciwie, bez magii, jedynie miecz na włócznię, tak jak ustaliłyśmy, jak przysięgłyśmy na własną krew- jej złotą niczym słońce, moją szkarłatną niczym płatek róży zasuszony pomiędzy stronicami książki… Gdyby dotrzymała słowa, zamiast zmieść mnie z powierzchni ziemi jedną kulą czystej energii, po raz kolejny popisując się własną boskością, tym iż jej się wydaje, że jest lepsza ode mnie, że może bezkarnie łamać uświęcone zasady, że jej należy się wszystko, a mnie nic i to tylko z tej przyczyny, że ona to ona, a ja to ja…
„Nikomu nie dam się zaszufladkować”, „będą mnie osądzać po czynach i umiejętnościach, nie po kolorze skóry czy urodzeniu”, „uczciwość to ulica dwukierunkowa”, „robię co chcę, dopóki jestem w stanie ponieść konsekwencje”, „kto dzieli, sam się oddziela”, „strach to początek umierania”, „lepiej przegrać zgodnie z prawem, niż wygrać dzięki oszustwu”, „jestem wolna, nawet gdy mnie zwiążą i zakneblują” … na tym się wychowałam. A teraz to wszystko trafia na śmietnik. Przez nadęte babiszcze z kilkoma tysiącami lat na karku!
Ona od razu uznała, że jestem warta mniej niż nic (choć, wyjątkowo, nie czepiała się tego, że jestem mulatką, a przy tym córką Temidy) i nawet nie pozwoliła mi choćby zacząć szukać sposobu, by to zmienić, postanowiła kluczyć i oszukiwać, zamiast przyjmować proste i szczere rozwiązania, później stwierdziła, że nie warto się ze mną patyczkować i zdmuchnęła moje życie tak lekko, jak znużony człowiek zdmuchuje wieczorem chwiejny płomyk świecy, a w reszcie zesłała mnie tu, zmuszając do ciągłej ucieczki i powoli spychając w otchłań obłędu.
A wszystkiemu winne to hipnotyzujące połączenie złota i błękitu…
Czy ona mogła odpuścić? Czy ja mogłam?
Niestety, znam odpowiedź.
W obu przypadkach brzmi ona „NIE”.
ŁUP!
Już poprzednio zauważyłam, że gdy rozmyślam na ten temat, litery walą się szybciej, jednak nigdy wcześniej zniszczenie nie osiągało takiej prędkości. Biegnę ile sił w nogach, podpory już nie znikają mi spod stóp, ale niewiele, naprawdę niewiele brakuje…
W akcie desperacji wskakuję na wyższą linijkę, a potem na kolejną, następną i jeszcze jedną, ale przez ten okropny, dezorientujący ucisk w uszach i zawroty głowy (objawy towarzyszące poruszaniu się w pionie zamiast w poziomie) za piątym razem coś się chrzani i ledwo udaje mi się wbić paznokcie w kant podpory. Jakimś cudem wytrzymuję, podciągam się i zaczynam gorączkowo wspinać się po pionie w „M”, niemal przefruwam nad platformami i jak na skrzydłach przelatuję na „A”, przez chwilę balansuję na szczycie, a następnie przeskakuję na „N”, z powodu utraty równowagi w końcowej fazie lotu boleśnie uderzając brzuchem o wystającą krawędź platformy, na którą jednak natychmiast się wczołguję, wybijam się i pokonuję przerwę jednym susem, prawie zwalając się w przepaść dzielącą mnie od „H”.
-Nienawidzę wielkich liter!- krzyczę, starając się jednocześnie dać upust frustracji i wypełnić bolesną ciszę, kiedy zdzieram strupy z połamanych paznokci, nieomal ześlizgując się z kolejnego „A”.
-Suka!- wrzeszczę, myśląc o Atenie podczas wypełzania z załamania w „M”, a gdy widzę odległość dzielącą mnie od kolejnej litery- „A”- dodaję jeszcze kilka mocniejszych słów. A potem skaczę i cudem uwieszam się wystającej części podstawy. Palce, ramiona i barki palą mnie żywym ogniem, ciało ciąży coraz bardziej, a pode mną… biała pustka. To dodaje mi skrzydeł. Po trzech zamachach udaje mi się zahaczyć stopę o kładeczkę, dalej jest już łatwiej… Jeszcze kawałek i dotrę do lewego górnego rogu strony, a stamtąd będę mogła dostać się na następną… To powinno dać mi trochę czasu, przejścia między kartkami zawsze spowalniają falę…
Prawie przelatuję nad „H”, na które chciałam przeskoczyć z „N”. Ląduję na dalszej platformie i jak szalona macham rękoma, rozpaczliwie walcząc o utrzymanie chwiejnej równowagi… Nie udaje się. Zwalam się ciężko na skos w „A”, z gardła wyrywa mi się cienki pisk, gdy nos i usta wypełniają się kwaśnosłoną krwią. Dłonie odmawiają mi posłuszeństwa, drżą jak u osiemdziesięciolatki, ale nadludzkim wysiłkiem dostaję się na szczyt, skąd niezdarnie przedostaję się na „M”- pierwszą literę na stronie, a ostatnią, po której przejdę na tym kawałki papieru.
Unoszę osłabłe, zakrwawione ręce ku wyimaginowanemu niebu i czekam.
Ale nic się nie dzieje.
Wtedy dociera do mnie straszna prawda.
Nie przejdę na następną kartkę. NIE MA następnej kartki. Dotarłam do początku książki, który jest zarazem końcem mojej bezsensownej historii.
Siadam ze skrzyżowanymi nogami i ukrywam twarz w dłoniach. Od kiedy tu trafiłam, nawet już nie chcę pamiętać jak dawno temu, miałam niepokojące przeczucie, że tak się stanie, lecz odpychałam je od siebie. Chciałam żyć, nawet w taki kulawy, uwłaczający ludzkiej godności sposób. I nadal chcę.
-Dobra, mięczaku, głęboki wdech.- mówię sama do siebie- Zero niepotrzebnych wrzasków i nawet nie próbuj ryczeć. Weź to na klatę, babo, jak na herosa przystało.
Mdlący ucisk w żołądku nie ustępuje, ale staram się myśleć o nic nieznaczących rzeczach, co trochę pomaga. Nagle zaczyna mnie interesować, jakie słowa sprawiły mi taki kłopot. Czytanie od tyłu nie jest łatwe dla normalnego człowieka, a dla dyslektyka to prawdziwa męczarnia. Litery tłuką się w umyśle jak stado oszalałych pawianów i nijak nie chcą wskoczyć na właściwe miejsca, więc w końcu zarzucam ten pomysł. Lecz wpadam na inny, jeszcze głupszy.
Skupiam się na tych wszystkich myślach, uczuciach i wspomnieniach, które tak długo były zakazane, bo przyśpieszały destrukcję. Teraz już mogę to olać. To koniec, tak czy siak.
Tonę w obrazach, niby błahych, a znaczących tak wiele…
Kaskada złotych włosów obsypanych popiołem.
Zasuszony płatek czerwonej róży wypadający spomiędzy stronic książki.
Smukłe palce z nadludzką prędkością fruwające nad strunami.
Srebrny pierścionek kołyszący się na łańcuszku.
Spadające gwiazdy mieszające się ze strzelającymi iskrami.
Dwie dłonie, jedna wielka, czarna i pobliźniona, druga szczupła, blada i nieskazitelna, złączone w rozpaczliwym uścisku…
***
Sąsiednia litera odrywa się z trzaskiem, „M” na którym stoję zaraz pójdzie w jej ślady… Najbardziej ze wszystkiego irytuje mnie świadomość, że nic nie mogę na to poradzić. Nie mam już jak walczyć…
Ostatni punkt oparcia nagle usuwa mi się spod stóp i spadam w białą pustkę. Już mam wrzasnąć, gdy krzyk zamiera mi na ustach.
Widzę je. Widzę słowa.
A raczej ich odbicie, coś jakby cień, jak jaśniejsze miejsce na ścianie, ślad po zdjętym obrazie…
Duże, drukowane nibylitery układają się w dwa wyrazy.
Po ich odczytaniu wybucham niepohamowanym, przepełnionym goryczą śmiechem.
Jakiś debil wypisał tam wielkie, tłuste MAHNA MAHNAM.
Tak w sumie to… całkiem nieźle podsumował moje zakichane życie- bezsensowny bezsens.
Bez sensu ślęczałam nad książkami, napędzana ambicją każącą mi zostać prawnikiem- umrę w wieku nie pozwalającym mi nawet na prowadzenie auta.
Bez sensu latami uczyłam się walczyć z najróżniejszymi potworami- w ostatecznym rozrachunku moim największym wrogiem okazała się bogini, czyli ktoś, kto teoretycznie powinien być po mojej stronie.
Bez sensu się zakochałam, ten jeden, jedyny raz- wiedziałam, że happy endy są tylko w bajkach, a mimo to…
Chciałabym nie mieć serca. Może wtedy nie wkopałabym nas w to bagno. Może wtedy oboje byśmy żyli. Obok siebie. Obcy, nieznajomi, nieświadomi… ale jednak. Żadne z nas nie naraziłoby się bogini…
„Ale czy ty naprawdę byś tego chciała?”- pyta przewrotnie coś wewnątrz mnie.
„Oj spadaj!”- rzucam na odczepnego, chcąc znów pogrążyć się w morzu możliwości.
„Jakbyś nie zauważyła, obie spadamy.”- dalej się ze mną drażni, doprowadza do szewskiej pasji.
„Zamknij się, do cholery!”- wrzeszczę w głąb siebie, pragnąc tylko w spokoju przetrawić rozpacz i przemienić ją w rezygnację.
„Ale ja jestem zamknięta. Wewnątrz ciebie.”- chcę coś odpowiedzieć, w jakiś sposób ją spławić, ale jedną na wpół uformowaną myśl nagle zastępuje inna.
Żyję na kartce papieru, wokół migają bezsensowne słowa, a ja, spadając z kij wie jakiej wysokości, gadam sama ze sobą.
Moje gratulacje, Ateno. Jeśli chciałaś doprowadzić mnie do obłędu, to chyba ci się udało.
To wszystko jest tak straszliwie nierealne, tak okropnie dziwne, tak krańcowo absurdalne, że wybucham dzikim, obłąkańczym śmiechem bez grama wesołości.
I, gdy tak spadam i spadam, nie wiedząc, co mnie czeka, odczuwam irracjonalną satysfakcję.
-Zobacz, Ateno!- wrzeszczę jak rasowa wariatka- I kto tu się śmieje ostatni?!
&&&
Opowiadanie ANTYwalę-tynkowe.
Co do tej całej miłości… nie rozumiem tego i zrozumieć nie chcę, więc jakość tegoż wątku jest niegodna komentowania… Cóż, ci co mnie nie lubią, mają szansę się teraz powyżywać (tylko bez przekleństw i na temat). Śmiało! Na kolejną sposobność trochę sobie poczekacie.
A, i (nie)wesołych Walę-tynek itd. itp.
Pozdrawiam (lub nie)
Arachne
Dzisiaj jest Dzień Gofra, a nie Walę-tynki!
Arachne nareszcie zaczełaś coś pisać tak bardzo mi tego brakowało
Opo wspaniałe, genialne, cudowne i w ogóle. 😉
Zawsze kochałam Twoje opowiadania i zawsze bedę. 😉
WRESZCIE dzieła Arachne! Takiego opka jeszcze nie było. Geniusz! Będzie CD? Proszę!
Wspaniałe Arachne. Bardzo się napracowałaś. Życzę powodzenia w dalszym pisaniu 😀 ;).
Pozdrawiam
Chione
Nie wiem czemu, ale to co piszesz zawsze jest głębsze. Nie jest stertą głupich, źle sformułowanych zdań. Nie czyta się tego lekko, ale z dobrymi tekstami tak ma być, nie mają być do końca łatwe. Zawsze mają w sobie to „coś”…
Słowami nie da się wyrazić mojego zachwytu. Podoba mi się dobierane przez Ciebie słownictwo, sposób opisania uczuć. Czytając mam wrażenie, że pisze Ci się lekko i sprawia to Tobie przyjemność. Więcej takich tekstów!
Na prawdę już zapomniałam, jak Ty wspaniale piszesz! Zmieniam zdanie: manuskrypt. o którym jest mowa w Mieście Śniących Książek, to nie jest Twoje opko ‚Oni są prawdziwi’. To to opowiadanie! Skracając moją bezsensowną i niezrozumiałą dla ogółu (chyba) wypowiedź – wspaniałe, cudowne, genialne, super, extra i, żeby się nie powtarzać – na prawdę fajne! (a’propos, podzielam Twoje zdanie). 😀
To najfajniejsza jednoczęściówka, jaką czytałam 😀
Do Piper nie mam zamiaru Cię porównywać, bo jesteście jak tosty i czekolada – to co kocham, ale porównać się tego nie da 😀
Świetne! Nic dodać, nic ująć.
Fajne opko…pasuje do mojego nastroju…
Opko Arachne!!! Hurra!!! Bardzo fajne i pomysłowe. Widać że się napracowałaś. Ale… Mam takie odczucie że pisanie tego nie sprawiło Ci przyjemności. Chciałaś po prostu dobrnąć do końca… Ale i tak świetne
Zadziwiające. Arachne – chyba nikt nie ma ochoty źle tego komentować… 😀
Zawsze może się pojawić jakiś „miły kolega” o niecenzuralnym nicku z błędem ortograficznym… Ale wtedy dorwę go w realu 😀
Świetne jak zawszę. Dawno nie pisałaś i bardzo mi tego brakowało. Pisz szybko coś jeszcze. 😀
Znowu to czytam i coraz bardziej sie zachwycam!
czekamy na twoje inne opowiadania 😀 inaczej będę cię torturować tak bardzo, że będziesz błagać o to, abym ci puściła biebera!