Z dedykacją dla PKP, tak przez nas kochanego. Gdyby w pociągach był internet, a na stacjach nie roiło się od złodziei, Polskie Koleje Państwowe byłyby prawdopodobnie współodpowiedzialne za powstanie wielu opowiadań…
A, i dla tej osoby (THALIO, patrzę na Ciebie), która nazywa mnie „Arachne- Quin”- z prośbą, by przestała.
Luke bez słowa podchodzi do budynku i otwiera drzwi, zza których buchają kłęby dymu, tak gęstego, że wygląda niemal jak ściana. Już ma wkroczyć do środka, gdy nagle dopada go wzburzona Annabeth. Dziewczyna chwyta jego ramię i zaczyna krzyczeć:
-Odbiło ci?! Chcesz tam wejść?! Nie możemy nic zrobić! Powinniśmy uciekać!- jeśli takie słowa padną z ust potomka Ateny, to znaczy że jest naprawdę bardzo źle. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, ile ją kosztowało powiedzenie tego. Przecież dzieci bogini mądrości szczycą się tym, że zawsze mają plan i umieją znaleźć wyjście z każdej sytuacji…
-Uspokój się, Annabeth! Mamy mało czasu! Wyniosę to i będziemy bezpieczni! Wrócę, zanim się obejrz…
W tym momencie ogromny, zgniłozielony skrzydlaty stwór atakuje dwójkę herosów z powietrza. Padają na śnieg kilka metrów dalej i próbują wstać, podczas kiedy potwór zawraca.
-Co to, do…- krzyczę zaskoczona- Brzydale nie mają tu wstępu!
Gdy poczwara hamuje, rozkładając skrzydła, w moje nozdrza uderza smród, tak okropny, że oczy zaczynają mi łzawić. Maszkara cuchnie zgnilizną i tym szczególnym „czymś”, co czuć w od dawna nieodwiedzanych piwnicach i starych kościołach. Tym „czymś”, co sprawia, że mamy ochotę jak najszybciej stamtąd uciekać.
Potwór cuchnie śmiercią.
Ale nie taką normalną, zwykłą…
Unikając ciosów ogona zastanawiam się, co (oprócz tego, że w ogóle nie powinien był się tu dostać) jest nie tak.
To coś nie do końca pachnie jak śmierć, bo śmierć pachnie chłodnym żelazem i lodem, czasem z nutą gleby… A tego tutaj czuć bardziej gnijącym trupem… Chociaż… to też nie tak… Raczej bagnem, w którym toną przez nikogo niepochowane zwłoki i starym, zwietrzałym kamieniem.
I nagle załapuję.
-Eurynomos!
Pożeracz ciał.
Pożera zwłoki, które nie zostały godnie pochowane. Przez niego dusze niepogrzebanych nie mogą dotrzeć na sąd i błąkają się wiecznie po bezdrożach Erebu…
***
Przypominam sobie o czymś jeszcze- magazyn! W oknach pojawiły się płomienie, ich poblask widzę również przez drzwi. A wszyscy są zajęci walką i nikt nie kwapi się, by tam wejść…
Spoglądam z nadzieją na Luke’a, ale widzę, że nie ma co na niego liczyć- porusza się z trudem, najwyraźniej potwór zdołał go ranić.
Zaciskam zęby i obiecuję Hefajstosowi, że jeśli z tego wyjdę, to złożę mu w ofierze ciasteczka.
Wpycham warkocz pod koszulkę i zakrywam wytarzaną w śniegu chustką usta oraz nos (dwie pierwsze zasady, gdy wchodzisz do płonącego budynku: zabezpiecz wszystko, co łączy się z twoim ciałem, a porusza się niezależnie od niego i chroń drogi oddechowe)- na szkoleniu PPoż bardzo obrazowo wytłumaczono nam, co się stanie, jeśli się tego nie zrobi.
Przekraczam próg, a moje okulary natychmiast parują. Kurnik! Nie ruszam się przez kilka sekund, do momentu, w którym widzę wyraźnie. Z ulgą ruszam dalej, bo stanie w miejscu mając świadomość, że kilka metrów ode mnie szaleją płomienie jest jedną z mniej przyjemnych rzeczy.
Pocę się. Idę dalej.
Oczy mi łzawią od dymu. Prę naprzód.
Drapie mnie w gardle. Staję.
Schody nie płoną, ale nie mam zbyt wielkiej ochoty na nie wchodzić. Przełamuję się jednak i pokonuję je, noga za nogą, stopień po stopniu.
Docieram na piętro i prawie się cofam, bo powietrze o temperaturze wyższej niż w kuźniach Hefajstosa uderza we mnie z siłą tarana.
Widzę ogień, jęzory ognia liżące drewnianą szafę, płomienne kwiaty wykwitające na poduszkach, kolumny dymu wijące się w dzikim tańcu…
I zaledwie trzy metry za tym wszystkim dostrzegam mój cel- szczelny, jaskrawoczerwony pojemnik wielkości dłoni. Widzę go nawet przez drgające od gorąca opary czarnego, duszącego dymu.
Rozpaczliwie rzucam się w kierunku pudełeczka, brodząc w morzu dymu, żaru i płomieni. Moje ubrania powinny zmienić się w popiół. Powinnam się spalić. Ale tak się nie dzieje. Zamiast tego wydostaję się z piekła, docieram do amfisbaeny i chwytam pojemnik prawą dłonią, lewą ciągnąc za klamkę okna.
I krzyczę z bólu, bo metal jest nagrzany niczym patelnia. Moją rękę błyskawicznie pokrywają bąble, pojawia się przezroczysta ciecz…
Klnąc jak cały cech szewców, rozkładam miecz i wybijam nim okno, przez które wyrzucam wybuchową substancję. Uff! Przeżyją! Ale… czy ja przeżyję?
Odwracam się i prawie biegnę do schodów, po drodze wykonując dziwaczne wygibasy, by uniknąć przypalenia. Żar przytłacza mnie, wyciska powietrze z moich płuc…
Jestem już na pierwszym stopniu, gdy słyszę krzyk.
Na początku myślę, że słyszę odgłosy walki z potworem, ale nie. To wołanie dobiega z drugiego piętra.
Mój oddech jest płytki, urywany. Mokra chustka gdzieś znikła, nawet nie pamiętam, jak ją straciłam. Wszystko we mnie krzyczy: „Uciekaj stąd!”. Chcę stąd wyjść. Nie mogę stąd wyjść. Jeśli teraz ucieknę, będę się obwiniać do końca życia.
Wchodzę na górę.
Najpierw nie dostrzegam nic. Dym zaciekle atakuje moje gardło, oczy i nos, sprawiając, że kręci mi się w głowie…
…A potem zauważam coś bezwładnie leżącego na rozpalonej, popękanej posadzce. Podchodzę ostrożnie, unikając kontaktu z płomieniami, gdy nagle słyszę zachrypnięty, męski głos:
-Flame? Flame, czy to ty? Czy przyszłaś mnie zabrać? Co my tu robimy?- chyba coś jest z nim nie tak… Ale ja też jestem na wpół przytomna od dymu, a nieznośny żar doprowadza mnie do szaleństwa…
-Żadna Flame! Arachne!- krzyczę, a zaraz potem zanoszę się kaszlem.
Chwiejnie podchodzę do chłopaka, cały czas się krzywiąc, bo z każdym krokiem robi się coraz goręcej. Jak to możliwe, że on jeszcze żyje?!
Szacuję, że obcy heros może mieć jakieś piętnaście lat, raczej nie więcej. Jego twarz i ciemne, włosy są pokryte popiołem. Skąd on się tu wziął?! Czy to on był podpalaczem?!
Nie ma czasu na pytanie. Czuję, że jeśli nie wyjdę stąd ZARAZ, to nie wyjdę W OGÓLE.
Unoszę chłopaka, ale nie jest zbyt skory do współpracy. Nie bredzi więcej, chyba stracił przytomność. Jest wysoki i piekielnie ciężki, więc nie udaje mi się wziąć go na ręce. Ba, nawet ciągnięcie go przychodzi mi z trudnością.
I nagle zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam dokąd uciec. Pożoga odcięła mnie od schodów, wznosząc na mojej drodze falującą ścianę zielonkawych płomieni i dymu. Przeszkoda jest niczym delikatny woal. Cienka i piękna. A jednak nie do pokonania.
Normalnie strach chwyciłby mnie za gardło lodowatymi kleszczami, ale nie dziś. Dziś przerażenie jest rozpalonym do białości prętem, wbijającym się w moje trzewia.
Próbuję zakląć, ale zamiast tego się krztuszę. No pięknie!
Mam wrażenie, że zaraz się stopię, rozpłynę lub zapłonę. I pomyśleć, że jeszcze dziś rano było mi zimno!
Dostrzegam drogę, która może uratować mi życie- muszę tylko dopaść okna…
Staram się nacisnąć klamkę mieczem i w ten sposób utorować sobie drogę do wolności, ale nie bardzo mi wychodzi, bo zawiasy odkształciły się pod wpływem wysokiej temperatury. Framuga jeszcze nie płonie, ale już zaczyna pękać… Oddłubuję kilka drzazg, a potem uderzam z całej siły. Po trzecim razie rozlega się trzask tak donośny, że przebija się nawet przez ryk szalejącego pożaru, a po czwartym okno się poddaje i wypada. Moją rozpaloną twarz owiewa błogosławiony, chłodny wiatr… który sprawia, że ogień huczy jeszcze głośniej, a płomienie zaczynają lizać sufit.
I nagle uświadamiam sobie, że w moim planie jest luka. Nie pomyślałam przecież o tym, że okno jest na drugim piętrze.
Wychylam się najbardziej jak to możliwe przy jednoczesnym niedotykaniu niemożliwie gorącej, pogiętej ramy (a właściwie jej resztek) i widzę, jakieś pięć metrów niżej, zaspę wysokości człowieka, która musiała powstać, gdy śnieg zsunął się z dachu… Nieco dalej leży rozbite okno.
Raz kozie śmierć!
Podejmuję decyzję i z trudem dźwigam mojego nowego kolegę, by wypchnąć go w ocean chłodu. W ostatniej chwili, gdy gość jest już w połowie na zewnątrz, uświadamiam sobie, że spuszczenie go na głowę nie jest najlepszym pomysłem…
Czuję się coraz gorzej, mam wrażenie, że moje spodnie się palą i że chyba nawet w piekle nie jest tak gorąco jak tu, więc pomyłki, które opóźniają ewakuację doprowadzają mnie do szału. Znów się wychylam, tym razem, by wciągnąć chłopaka i…
BUM!
Potężny wybuch sprawia, że budynek trzęsie się w posadach, a ja tracę równowagę i, pociągnięta przez ciało nieprzytomnego herosa, z wrzaskiem nurkuję w morze bieli.
Upadek wcale nie był taki zły, bo jakimś cudem udało mi się obrócić w powietrzu. Gdybym tego nie zrobiła, prawdopodobnie miałabym mordę persa. Wprawdzie moja kość ogonowa grozi, że zaraz złoży wymówienie, ale poza tym jest w porządku- przecież żyję!
Mój dobry nastrój szybko się ulatnia, gdy przez hałasy spowodowane pożarem przebijają się krzyki herosów i wściekłe ryki potwora.
Podnoszę się powoli, rozcierając obolałe czoło, którym przed chwilą uderzyłam w klatkę piersiową nieprzytomnego chłopaka. Gdy owiewa mnie lodowaty wiatr, czuję się, jakby ktoś zdjął ze mnie skórę, napchał do niej lodu, a potem zapakował mnie do niej z powrotem. Jest mi jednocześnie gorąco i zimno. To, zawroty głowy, oraz przeczucie, że zaraz zwymiotuję płuca, nie wróży najlepiej.
Zataczając się, odciągam nowego herosa na bezpieczną odległość- w razie, gdyby budynek się zawalił, nie stanie mu się krzywda. Po drodze układam barwne litanie przekleństw, po pierwsze, dlatego, że moja poparzona dłoń pulsuje nieznośnym bólem, a po drugie, bo z każdym krokiem oddalam się od miejsca starcia z potworem.
Ale nie po to przecież skakałam z tym gościem z okna, by teraz dać mu zginąć pod gruzami…
Zdążyłam w samą porę.
Po jakichś pięciu sekundach słyszę okropny łoskot, a zaraz potem do moich uszu dobiega straszliwy, przepełniony bólem ryk potwora. Widzę okaleczoną poczwarę, skaczącą niezdarnie w stronę granicy obozu, trzymającą w górze nadpalony kikut błoniastego skrzydła. Reszta jego ciała też nie wygląda najlepiej- ogon przerobiony na bitki, prawdopodobnie wyciągnięta ze stawu łapa, poparzony pysk- ale to uszkodzenie górnej kończyny zmusiło Eurynomosa do rejterady.
Powoli, jakby we śnie, okrążam strzelające płomieniami rumowisko, idąc na miejsce niedawnego starcia.
Potwór poważnie ucierpiał, ale po naszej stronie straty również są spore. Dzieci Apolla krążą pomiędzy rannymi, niektórych (tych w gorszym stanie) przenoszą do lazaretu.
Nagle ktoś mnie zauważa. Rozlegają się krzyki. Patrzę otępiała, jak półbogowie gromadzą się wokół mnie. Do mojej świadomości dociera tylko jeden głos:
-Ona nie miała prawa przeżyć!
***
Trzy dni później.
Idąc w stronę salki treningowej zastanawiam się, jakim cudem jeszcze żyję. Bo nie podejrzewam siebie o to, że jestem tak szybka, zwinna i pełna wdzięku (ha, ha), że uniknęłam wszystkich jęzorów ognia i spadających belek…
Dzieci Apolla twierdziły, że powinnam była się spalić lub udusić. Że tam prawie nie było powietrza, że musiałam chyba oddychać dymem… Nie są w stanie powiedzieć, dlaczego nie ugotowałam się jak jajko, ani czemu nie jestem teraz kupką popiołu. Fakt, byłam gorąca jak piec i czerwona jak burak, ale tak na prawdę poparzona została tylko moja lewa ręka- w końcu dotknęłam nią tej cholernej, metalowej klamki.
Uśmiecham się, po raz kolejny przebierając palcami, badając sprawność kończyny. Zdumiewające, co potrafią dzieci boga lekarzy- na początku dłoń była wprost oblepiona pęcherzami, które w większości popękały i nawalało jak wszyscy diabli… a teraz działa normalnie i w ogóle nie boli!
Od czasu pożaru dręczą mnie jeszcze dwie kwestie: jak Eurynomos dostał się na teren obozu i skąd się wziął tajemniczy chłopak. Jak dotąd, na pierwsze pytanie odpowiedzi nie ma wcale, bo jedyna opcja zakłada, że ktoś paskudę specjalnie zaprosił…
Natomiast wyjaśnienie drugiej sprawy jest szczątkowe, niepełne: Hefajstos zjawił się osobiście, by uznać nowego herosa za syna, a potem zamknął się z nim w domku i długo rozmawiali, a właściwie wrzeszczeli na siebie. Bóg kowali opuścił obóz, zły jak osa, a jego syn zabarykadował się u siebie i odmawia kontaktów ze światem zewnętrznym. Przedwczoraj Luke próbował z nim pogadać (syn Hermesa zrelacjonował nam później, jak się włamywał, a jedna z pułapek prawie pozbawiła go głowy), ale gdy wrócił, powiedział nam, to przypadek beznadziejny- nowy heros cały czas gapił się na jakieś zdjęcie, a jego wypowiedź ograniczała się do oznajmienia, że nazywa się Ash. Grupowy naszego domku wyglądał na przybitego, gdy przyznał się, że nie wyciągnął z niego nic więcej, bo syn Hefajstosa zaczął go wyzywać i rzucać w niego narzędziami kowalskimi. Ale nikt o nic Luke’a nie obwinia. Uparty chłopak w końcu i tak będzie musiał wyjść.
***
Wiszę głową w dół, słyszę szum krwi w uszach. Drabinki z małpiego gaju! No po prostu kocham! Puszczam ręce, teraz trzymają mnie tylko nogi. Syn Ateny podaje mi około metrowy kij, a sam bierze drugi, podobny. Zamierza dźgnąć mnie w szyję, ale nieznacznie odchylam się w prawo, czując, jak moje włosy zamiatają brudną podłogę salki. Suuper.
Próbuję uderzyć od boku, ale przeciwnik z łatwością się uchyla, w odpowiedzi waląc mnie w udo. Klnę cicho, prawie sycząc i gwałtownie zarzucam biodrami, by wystrzelić do przodu i wbić pałkę w okolicę pępka partnera. Tym razem to wypowiedź potomka bogini mądrości należałoby ocenzurować…
Moja twarz musi być czerwona jak światło stopu, a krew krążąca w moich żyłach skutecznie zagłusza wszystko inne… Nie zwymiotuj, nie zwymiotuj, nie zwymiotuj… ŁUP! Cios pod kolana sprawia, że tracę równowagę i z hukiem spadam z drabinek. Na głowę. W uszach mi dzwoni, a cały świat zmienia się w jeden wielki diabelski młyn.
-I jak, fajnie się leży?- pyta kpiąco syn Ateny. Nie mówię ani słowa- sztukę przekazywania wiadomości przy pomocy zaledwie jednego palca mam opanowaną do perfekcji. I zgadnijcie: który to palec?
***
Mięśnie ramion i karku płoną mi żywym ogniem, dłonie pocą się coraz bardziej, wręcz z nich kapie i spływa. Czuję, że jedna z butelek się wyślizguje, więc poprawiam chwyt i klnę pod nosem, bo palec serdeczny lewej ręki przeszywa mi ostry ból. No tak- skurcz.
-Bardzo dobrze!- drze się Luke, dopingując tych z nas, którzy nadal stoją.- Wytrzymaliście już trzy i pół minuty!
Zdaję sobie sprawę z tego, że zostało nas już tylko czworo. Oprócz mnie trzyma się jeszcze syn Ateny z którym walczyłam na drabinkach, Clarisse i jakiś jej brat (który znany jest z tego, że najdłuższe wypowiedziane przez niego zdanie brzmiało „Ja chcę chipsy!”). Odpadło pięć osób w ciągu trzydziestu sekund!
Napełnione wodą butelki zdają się ważyć dwie tony zamiast dwóch kilogramów. „Odłączyłam” ramiona, ale palce nadal domagają się, bym wypuściła ciężarki. Muszę nad tym popracować…
-Cztery minuty!- Rozlega się krzyk Luke’a. W kilka sekund później butelki syna Ateny z głośnym plaśnięciem uderzają w posadzkę, na którą prawie równocześnie zwala się ich właściciel. Słyszę urywany oddech i przekleństwa.
Zostało nas troje.
Ja zgrzytam zębami, by nie zakląć, a syn Aresa drepcze w kółko i przygryza wargę. Tylko Clarisse trwa niewzruszona niczym pomnik, jakby mogła tak stać jeszcze całymi tygodniami. Ze swoimi rozłożonymi rękami i spokojną twarzą przywodzi mi na myśl posąg Jezusa z Rio… Próbuję ją naśladować, zamykając oczy i nucąc pod nosem „Fade”, ale średnio mi wychodzi, bo co i rusz dodaję do piosenki nowe (niecenzuralne) słowa.
-Cztery i pół!- Luke patrzy na mnie, a w jego wzroku widzę wyraźne polecenie: „odpuść, oni mogą tak stać jeszcze wieki, zrobisz sobie krzywdę…”. Ignoruję go i zmieniam piosenkę na „Die, die, die”.
„Wytrzymaj jeszcze pół minuty, wytrzymaj jeszcze pół minuty, wytrzymaj…” – powtarzam w myślach. Zaczynam chodzić po całej salce i jest jakby odrobinę lepiej. Dla zabawy wskakuję na równoważnię i zaczynam na niej balansować. Gdy skupiam się na czymś innym, wydaje mi się, że ręce nie rwą aż tak…
-Pięć minut! To chyba oznacza re…
Nagle do ciepłego wnętrza wdziera się lodowaty podmuch. Zziajany syn Apolla dopada Luke’a i, z trudem łapiąc oddech, mówi:
-Ten nowy…Ten syn Hefajstosa…Zwiał…
-CO?!- krzyczę zaskoczona i z łoskotem zwalam się z równoważni.
To jest Genialne! Bardzo mi się podoba
Nie wiem jak wy, ale ja bez opowiadań Arachne nie widzę sensu egzystencji tutaj. 😀
Nic nowego, bo jak zwykle genialnie. Twoje opowiadania są jak narkotyk. Ja się już uzależniłam. Biję pokłony!
Geniusz! Masz styl pisania jak zawodowy autor. To jest cudniaste! Chce jeszcze!
Ja chcę chipsy i więcej Twoich opowiadań 😉
PS. W PKP słyszałem że wprowadzili internet ale tylko w niektórych pociągach na niektórych trasach, a limit danych wynosi około 20mb.
Piszesz bosko! Zgadzam się z Myksą w zupełności w tym że piszesz jak zawodowy autor! Pisz więcej, masz do tego talent.
Zgadzam się z Myksą i w ogóle ze wszystkimi moimi przedmówcami. Chociaż … wróć, dla mnie ą jeszcze inne powody egzystowania tu np.: pisania własnego opka (tak wiem, piszę wolno jak ślimak albo jeszcze wolniej), czytania opek Myksy i hermesowej.
Fajnie, że będzie cd (prawda?)
CD nie będzie, bo to jest taka jakby „przedczęść” (część zerowa) mojego opowiadania (tak, wiem, zgroza, ale to się jeszcze trochę pociągnie…).
Nawiasem mówiąc (coś sporo tych nawiasów, no nie?)- za jakiś czas powinna być następna część…
Arachne, bardzo ci dziękuję za życzenia. Naprawdę miałam wczoraj urodziny. Mam napisany rozdział opowiadania, ale muszę go przepisać i wysłać.
Tobie również życzę weny, bo nie mogę się już doczekać twojego opowiadania.
ARACHNE THE BEST!!!
Kolejne świetne opowiadanko! Pisz daaaaaaaaaaaalej!!!!