Hej
Wena powróciła! A razem z nią ja! Początkowo ten rozdział miał być całkiem inny, ale uznałam, że lepiej go zmienić. Dedykuję komentującym. Dzięki Wam to opowiadanie staje się coraz lepsze. Dziękuję.
Koniec wstępu, oto rozdział
Clarisse13
PS: Też chcielibyście przedłużyć wakacje?
Rozdział 4
Uwaga! Zaraz utoniesz w własnej głowie. Załóż maskę tlenową
Ciemność. Światło. I znowu ciemność.
Czułem, że zaraz od tego zwymiotuję.
Pomyłka: nie od tego. Raczej od półzgniłego trupa kobiety ubranego tak jak typowa starożytna Greczynka patrzącego mi prosto w oczy. Super.
Jej twarz była wysuszona, lekko spleśniała. Wszędzie miała pełno jakiegoś czegoś. Jakby pomieszanie mchu, włosów i wycieków z kanalizacji. Nie, no nie, już nie mogę. Ktoś ma miskę?
A oczy… No, nie miała oczu, a jednak w tych dziurach w czaszce coś się znajdowało. Coś jak zielony ocean, gotowy w każdej chwili zatopić kolejny statek. Coś niebezpiecznie przypominającego starą Wyrocznię Delficką.
Wtedy to-coś-co-kiedyś-było-oczami-i-nie-wiem-jak-to-opisać-w-jednym-słowie mnie pochłonęło.
Ej, nikt nie mówił, że nurkując w nibyoczach (Jak są nibynóżki to są nibyoczy) zatopię się we wspomnieniach.
Ukazała mi się scena z jesieni tego roku, czyli zanim ten cały Chejron stał się moim wrogiem. Stałem w jednej z alejek Central Parku. Tyle, że drzewa były ostrzejsze niż gdy sobie to przypominałem i w ogóle wszystko było ostrzejsze i bardziej szczegółowe. Coś jakbym przeżywał to drugi raz.
Obok mnie stał Andrew uśmiechając się tym swoim sposobem, który sprawiał, że dziewczynom z domku Afrodyty z ust wyrywało się ciche „Och”. Kasztanowe włosy miał w artystycznym nieładzie (artystyczny nieład włosów Andrewa – synonimy: siano, totalny bajzel, fryzura z Tartaru rodem) .
Teraz opiszę strój Andrewa, ale nie mówcie, że nie ostrzegałem. Gość jest przystojny, ale nie potrafi się ubrać. Jeansowe dzwony, niebieska bluzka z Grumpy Catem oraz powiewająca na wietrze kurtka moro. Przywodziła mi na myśl dywany pana Smitha, emerytowanego żołnierza z parteru bloku w którym dawniej mieszkałem, no ale nie podzieliłem się tym skojarzeniem z Andrewem.
A i martensy. Jak mogłem zapomnieć?
– Chodź! – zawołał, a ja usiłowałem za nim nadążyć. – Już niedaleko!
Pff… Już niedaleko… To samo powtarzał od dwóch godzin.
W końcu dotarliśmy nad akwen wodny. Mówcie, że ‚akwen wodny’ to masło maślane, no ale może być też na przykład akwen z lawą lub sokiem pomarańczowym. Tylko nie piszcie tego na wypracowaniu, bo facet od anglika nie będzie słuchać żadnych wyjaśnień.
– Już. To tutaj – wyglądał tak jakby miał urodziny. Oj, zaraz, naprawdę teraz miał piętnaste.
– Sto lat, sto lat! Niech żyje, żyje nam! Jeszcze raz, jeszcze raz, niech żyje żyje nam, niech żyje nam! A KTO? ANDREW! – Jestem pewny, że wybiłem wszystkie gołębie w Nowym Jorku*.
Uśmiechnął się krzywo.
– Czuły gest, dzięki. Ale następnym razem kup mi zatyczki do uszu.
– Okej, a teraz gadaj po co mnie aż tu przywlokłeś.
Otworzył plecak i szybko wyjął z niego koc piknikowy.
– Jak to: po co? Tu są ładne widoki. – Odruchowo odwróciłem głowę w poszukiwaniu ludzi zmieniających się w płonące winorośle. – I… – Zawiesił głos.
– I…?
– I chcę spędzić z tobą czas! – położył się. – Patrz, ta chmura wygląda jak Meduza.
Widząc jak spochmurniałem chyba wreszcie zrozumiał, żeby nie drążyć tego tematu.
– A, mam dla ciebie propozycję.
– Gadaj. – Uniosłem brwi. – Ale ja też mam dla ciebie propozycję.
– Jaką?
– Zamknij się i nie mów nic o herosach i ogólnie o Grekach i Rzymianach.
Sięgnął do plecaka.
– W takim razie rozkoszujmy się chwilą. – Wyjął kanapkę. – Chcesz?
– No jasne – powiedziałem. – Z czym?
– Jagody, ser żółty i dżem truskawkowy. Podobno smaczne.
Jeszcze przez chwilę żartowaliśmy i objadaliśmy się czymś, od czego zaraz się źle poczujemy. Mogłoby to trwać wiecznie. Ale musiało się skończyć.
Niebo rozjaśnił zielony błysk, światła… Wijące się jak węże. Węże.
– Pa, muszę lecieć – szybko złożyłem koc i wepchnąłem go Andrewowi do rąk.
– Pomogę tobie – zaproponował.
– Nie, to ja pomogę tobie. – Zacząłem biec w kierunku mojego mieszkania, które gdzieś tam musiało być nie reagując na jego krzyki. Był jedynym dobrym rozdziałem w okropnej książce pod tytułem Życie Paula Lemona. Nie mogłem go też stracić. Jeśli przebywałby koło mnie, byłby martwy.
Otworzyłem drzwi kopnięciem. Pobiegłem na górę, starając się wytrzeć ze spodni dżem.
Stopień za stopniem, za stopniem stopień. Nareszcie jestem.
Włożyłem klucz w zamek, przekręciłem, wszedłem. I znowu wyjąłem klucz, zamknąłem drzwi na wszystkie możliwe blokady.
Uff… Drzwi mam z głowy. Jeszcze okna. Zamykałem je tak szybko, że sam nie nadążałem. Chodziło o życie sąsiadów.
Ujrzałem ją. Jak zwykle serce podskoczyło mi do gardła. Na letniej sukience w kwiaty miała grecką zbroję, zamiast włosów węże i okulary, chwała bogom, okulary. Miałem rację. Była już po przemianie.
– Cześć, mamo.
Ciemność znowu mnie pochłonęła.
Obudziłem się.
*W tym wypadku mam na myśli stan Nowy Jork, a nie miasto
Syn Meduzy?! Nie, na pewno gupio się mylę. Pewnie zapomniałam o jakiejś bogini… niemniej rozdział zdecydowanie lepszy od poprzednich. Bardzo lubię ironię w myślach Paula. Czekam na więcej! Mam nadzieję, że wena znów Cię nie opuści na tak długo! Więc… WENY!!
Nie, nie mylisz się, ale też z tą Meduzą nie jest dokładnie tak. W kolejnych rozdziałach wyjaśnię
Ja bym taką książkę nazwała „Życiem Paula Cytrynki”, nie Lemona. (Pomińmy fakt, że po angielsku to by brzmiało tak samo, ok?) I w pierwszym akapicie chyba nie napisałabym „Nazywam się Paul. Jestem synem Apollina. Tego faceta z lirą”. Przy okazji, odziedziczył po nim wężofobię?
Ej, Cytrynka jest bogiem? I to dlatego Chejron chce go z powrotem do Obozu?
Porównanie oczu do oceanu było genialne!
„– Czuły gest, dzięki. Ale następnym razem kup mi zatyczki do uszu.” i „Odruchowo odwróciłem głowę w poszukiwaniu ludzi zmieniających się w płonące winorośle. ” też było genialne, uśmiałam się~!
„A(,) i martensy.” – przecinek.
„– Pomogę tobie – zaproponował.” – To brzmi nienaturalnie, powinno być „ci”. Co innego w następnej wypowiedzi, tam rzeczywiście pasuje „tobie”. Te dopiski w nawiasach z dużych liter. Jestem prawie pewna, że pisało się je z małej…
I jeśli chodzi o tego typu rzeczy, to ten rozdział był trochę… *szuka odpowiedniego słowa* …niedopracowany. Nie brakowało humoru ani świetnych przemyśleń Cytrynki, ale opisy były trochę pobieżne i mało szczegółowe. Dla przykładu, mogłabyś rozwinąć to wspomnienie. Mógłby nawiązać więcej do tego, jak to zapamiętał, czy coś się różniło, nie wiem, dokładniej opisać okolicę, reakcję i zachowanie Andrew z większymi szczegółami czy coś… Przy okazji, bo wcześniej chyba tego nie pisałam, shippuję ich ;D W końcu Cytrynka sam nazwał go przystojnym, „jedynym dobrym rozdziałem” i zwrócił uwagę na jego wygląd, a chłopaki raczej tego nie robią. Znaczy, osobiście nie znam osób, które by się tak zachowywały.
Dzięki za wskazanie błędów . Z tym ‚tobie’ i ‚ci’ zawsze się mylę, zastanawiam się, kiedy wreszcie dokładniej o tym poczytam. Bogiem Paul nie jest, wymyśliłam mu coś o wiele gorszego 😉 . Chejron też chce go w obozie z całkiem innego powodu. Okaże się później. Nawiasy też sprawdzę, bo mam wątpliwości, kiedy z dużej, a kiedy z małej. I jeszcze raz dzięki wielkie