Rozdział 3
Amelia spokojnie spacerowała, podziwiając przy tym zaprojektowany przez nią park oraz delikatny szum liści połączony ze śpiewem ptaków. Zawsze twierdziła, że to najlepsza muzyka, której nigdy nie pobije zbiór wrzasków (znany pod nazwą „metal”) oraz przekleństw (rap), czy tam bardzo popularne „coś”, co ludzie zwą popem. W końcu dotarła do miejsca, którego nigdy nie umieściła na planie. Otóż na środku przestrzenni, nazwanej „Bajkowym Parkiem” widniał krzak porośnięty soczystymi jagodami, które zdawały się wołać „Zerwij mnie!”. Zgłodniała Mel postanowiła przystanąć i zaspokoić głód. Pewnie wszyscy myślicie, drodzy czytelnicy, że nasza koleżanka pakuje się w niezłe kłopoty. W większości bajek może tak jest, ale u nas rzecz taka na pewno się nie wydarzy. Nie zapominajcie, że nic jej się nie stanie, to Olimp. Tak więc rudowłosa jadła jagody, kiedy to doszła do wniosku, że czuje pragnienie. Nagle, zupełnie znikąd, wypłynął strumyczek zawierający zimną i czystą, ale nieprzyjemnie pachnącą wodę. I znów pewnie oburzacie się – już dawno powinien wyskoczyć potwór. Spokojnie moi drodzy, spokojnie, przecież to Olimp, nasza bohaterka jest bezpieczna.
Przynajmniej tak jej się wydawało.
Nic bardziej mylnego.
Zajęta rozkoszowaniem się skarbami natury, Amelia nawet nie zauważyła, że śpiew ptaków gwałtownie zamilkł, a wiatr przestał łaskotać liście. Zapach licznych roślin porastających tę niewielką powierzchnię zastąpił smród spalonego ciała oraz śmierci. Niewiele później zza potężnego drzewa, mającego pewnie dobre dwieście lat, wypełzła poczwara. Nie, nie taka, którą po walce heros zamienia w piasek, nie taka wszystkim znana, której nazwę, otworzywszy mitologię, można znaleźć pośród gąszczu liter, ale zupełnie nowa, silniejsza i waleczniejsza, aczkolwiek zupełnie śmiertelna. Bez żadnego zamieniania się w pył. Pół wąż, pół człowiek, przypominający mumię. W niektórych miejscach za luźne bandaże odchodziły od ciała, ukazując zwęglony tors. Naga czaszka straszyła szyderczym uśmiechem oraz pustymi oczodołami. Stwór szybko pełzł w stronę Mel. Mimo swoich rozmiarów poruszał się wyjątkowo cicho. Nim bogini wyczuła niebezpieczeństwo, zamachnął się i po chwili ogromna, zakończona pazurami łapa uderzyła w ciało rudowłosej, odrzucając je na sporą odległość i wyrządzając przy tym niemało krzywdy. Amelia, nie zastanawiając się długo i nie bacząc na ból, otworzyła swoje skrzydła i rzuciła się do ucieczki. Potwór podskoczył i znalazł się tuż przed nią. Zamachnął się i Mel leżała ciężko ranna na ziemi. Stwór bez pośpiechu z triumfem w oczach okrążał jej ciało.
– I co? Może zawołasz swojego tatusia? Co? Wołaj, nic mi nie zrobi! – usłyszała.
– Kim jesteś?
– Nie powinno cię to interesować, zresztą zaraz i tak cię zabiję.
– Dlaczego więc tego nie zrobisz? – odrzekła pewna siebie, przecież uśmiercenie bogini jest niemożliwe.
– A dlaczego mam się śpieszyć? Nie uciekniesz – półczłowiek uśmiechnął się pokazując przy tym szereg wybrakowanych, zepsutych zębów. – Nie masz broni, a mnie nie zabije magiczna moc.
Rozejrzał się wokoło. Dobrze wiedział, jak Mel jest przywiązana do tych wszystkich roślin. W końcu, może to dziwnie zabrzmi, sama je sadziła.
– Najpierw się z Tobą pobawię, mam takie nudne życie… – drwił.
Podszedł do jednej z Katm i wyrwał ją.
– A co powiesz na to? – zapytał po czym pozbawił życia jeszcze jedno drzewo.
Żeby Cię te rośliny zabiły gadzino!- pomyślała.
– Nie doceniasz przyrody – odpowiedziała, nieświadoma tego, co za chwilę miało się wydarzyć.
Nagle zerwał się gwałtowny wiatr, park zaczął niepokojąco mruczeć. Szum początkowo był niezrozumiały, następnie można było wyróżnić pojedyncze głoski, aż wreszcie całe wyrazy: „rośliny”,”gadzino”, „zabiły” i wiele innych mniej lub bardziej zrozumiałych słów.
Z gęstwiny drzew wyleciały pnącza, tysiące mocnych „sznurków”, które błyskawicznie oplotły poczwarę. Pół wąż starał się z nimi walczyć, prawą ręką wyrwał kilka, uwalniając tym samym nogę, a lewą wściekle próbował oswobodzić szyję, lecz pnączy przybywało i przybywało. W końcu rozległo się mlaśnięcie. Szczątki po tym tajemniczym stworzeniu zbierano przez następny tydzień. Amelia zszokowana leżała w kałuży złotej krwi i nie mogła się podnieść. Głęboka rana nogi bardzo bolała i zaczynała przybierać czarny kolor. Czekała, aż nadejdzie pomoc.
***
– Przejście! Zróbcie mi przejście! – wrzeszczałam przerażona, biegnąc jednocześnie po schodach szpitala „Pod Zbitym Bogiem” (zmienił nazwę dzięki mojej interwencji, pies jest mało oryginalny). Stojący pod ścianą Asklepios popatrzył na mnie spode łba i mruknął coś o ciszy w szpitalu. Co tam cisza, moja najlepsza przyjaciółka ledwo żyje. Nie zatrzymywałam się. Przy okazji trąciłam pielęgniarki pchające łóżko z pacjentem po operacji. Otóż pacjent jęknął, a siostry zaczęły się odgrażać, że mnie wyrzucą i tak dalej. Byłam tak przejęta, że nie zauważyłam napisu „Oddział Nakładania Szwów Nabytych W Walce Z Potworami” (w skrócie: ONSNWP). Za to znajdowałam się w korytarzu wypełnionym bliżej niezidentyfikowanym zapachem.
Ups!
Musiałam źle skręcić. To chyba laboratorium Pana O. Bogowie gadają, że robi się tu jakieś leki i substancje, a bojaźliwe Użi mówią coś o zmutowanych stworach-zabójcach. Czułam się, jakbym była bohaterką powieści Science fiction. W każdym razie wstęp na ten korytarz był zabroniony ze względu na niebezpieczeństwo. Nie ma to jak połączyć taki obiekt ze szpitalem. W szpitalu można się łatwo zgubić i trafić do tego miejsca, tak jak ja. Każdy normalny bóg czy tam inne stworzenie po prostu zawróciłoby, ale ja, mimo iż przejęta losem Mel, musiałam tam wejść i zobaczyć, co robią szaleni naukowcy. Przedsięwzięcie te rozpoczął tajemniczy Pan O, który podpisał tajemniczą umowę z moim ojcem i wybudował ten oto tajemniczy budynek, gdzie wsadził tajemniczych naukowców, którzy mieli tworzyć równie tajemnicze, ale też nowoczesne leki. Wszystko byłoby piękne (i tajemnicze), gdyby nie to, że w ciągu dziesięciu lat istnienia organizacji o nazwie „Ottomorian” nie powstał żaden lek. Uznawszy, że Mel jest pod dobrą opieką, ruszyłam raźno korytarzem w stronę brązowych drzwi naprzeciwko. Zbliżałam się do nich w dość szybkim tempie i powoli dochodził do mnie śpiew. Nie mogłam wyłapać żadnych słów. W końcu do moich uszu dotarł także cichy płacz. Zapewne dziecka. Podeszłam do drzwi, które prowadziły do źródła dźwięku i pchnęłam je, licząc na to, że są otwarte. Zobaczyłam nieduży pokój o szarych ścianach. Na środku stało krzesło, a obok niego znajdowała się maszyna, z której wydobywał się ów śpiew.
Tym to mnie zastrzelili.
Pośrodku pomieszczenia stała ogromna, skrzynia, która zdawała się świecić od tych wszystkich przycisków, a do tego czegoś była podpięta setkami kabli, przyssawek i innych łączy dziewczynka. Miała jakieś dziesięć lat. Jej długie, czarne i mocno poplątane włosy opadały luźno na ramiona. Ubrana była w jaskrawo żółtą sukienkę, dzięki której wyglądała jak neon. Spojrzała na mnie błagalnie dużymi oczami w kolorze błękitnym.
Nie wytrzymałam.
Ja i moje zdolności do pakowania się w tarapaty. Bez chwili zastanowienia wpadłam do pomieszczania, wyrwałam wszystkie kabelki podłączone do dziecka, złapałam dziewczynę za rękę i wybiegłam. Jak przewidziałam, od razu włączył się alarm, jednak nie zważałam na to i wybiegłam na korytarz. Z innych pomieszczeń wychodzili zdezorientowani naukowcy, ubrani w charakterystyczne, białe fartuchy. Z niedowierzaniem rozglądali się dokoła, a gdy już spostrzegli mnie, zaczynali wrzeszczeć:
– Alarm! Alarm! Obiekt 51 ucieka!
Taaa… Jakby nie było słychać tego donośnego, kaleczącego uszy sygnału. Gdy tłumek goniący mnie zaczął się powiększać, zabawa się skończyła. Przyśpieszyłam i skręciłam w najbliższy korytarz, potem w następny, nieco bardziej ciasny. Widocznie tamci tego nie zauważyli. Usłyszałam tupot ich kroków. Przebiegli obok mnie. Odetchnęłam z ulgą i zaczęłam lekko uchylać wszystkie drzwi, które znajdowały się w tym miejscu. Tylko uchylać, żeby zobaczyć, co tam robią (nawet w obliczu tak dramatycznej sytuacji ciekawość zwyciężyła) i czy gdzieś jest wyjście. Najwidoczniej wszyscy rzucili się za mną w pogoń, bo zobaczyłam wiele stanowisk pracy, ale nikogo tu nie było. Jedno zainteresowało mnie najbardziej. W pozostałych znajdowały się jakieś probówki, kotły i różnorakie substancje, ale w tej stał podłużny stół, a na nim leżała czarna folia. Przykrywała coś o dużych rozmiarach. Naprzeciw mnie znajdowały się szare szafki. Chciałam podjeść bliżej do stołu i odsunąć płachtę. Zrobiłam kilka kroków naprzód, a dziecko mocno ścisnęło moją dłoń, gdy, tak mi się zdawało, materiał poruszył się i zamruczał. Odskoczyłam od niego i upadłam na taki stoliczek, który można wozić, przewracając go i tłukąc przy okazji kilka pojemników, z których wylała się czarna, cuchnąca czymś maź. Coś-na-stoliku poruszyło się niespokojnie i (o zgrozo!) siadło. W tym samym momencie kamera (skąd ona się tu nagle wzięła?!) skierowała swój obiektyw na mnie i ktoś po drugiej stronie ujrzał szczerzącą się do niego boginię- wariatkę, trzymającą za rękę przedmiot badań.
Super!
Uśmiechnęłam się szeroko, pomachałam i chciałam uciec, ale drzwi były zablokowane przez coś-co-leżało-na-stoliku, a teraz coś-co-nie-chciało-mnie-przepuścić. Płachta trzymała się na swoim miejscu, więc „coś” nie mogło nic widzieć, ale najwyraźniej dobrze się orientowało, bo gdy zaczęłam się cofać, podążało dokładnie moim śladem. W końcu nie miałam wyjścia… Znajdowałam się w ciasnym pomieszczeniu, z kamerą, szło prosto na mnie jakieś dziwne stworzenie i do tego do moich uszu dochodził stukot szafek, w których też musiało „coś” się znajdować. Odstawiłam dziewczynkę i kazałam ustawić się jej niedaleko okna (chyba domyślacie się dlaczego, trzeba mieć jakiś plan B). Powolutku zbliżałam się do czegoś-co-nie-chciało-mnie-przepuścić i już brałam zamach, gdy znienacka dostałam w brzuch i wylądowałam na wyżej wspomnianych szafkach. Stukot momentalnie powiększył się, a ja zrozumiałam, że nie mam szans. To „coś” najwyraźniej poruszało się z niesamowitą prędkością, bo w jednej sekundzie stało nade mną, a w drugiej pchało wózek oddalony ode mnie o jakieś sześć metrów. Przedmiot uderzył o mnie z niesamowitą prędkością, tak, aż czarno zrobiło mi się przed oczami. Do tego mój miecz znalazł się w ręce poczwary, zbliżającej się w stronę piszczącego dziecka. Skorzystałam z nieuwagi czegoś-co-nie-chciało-mnie-przepuścić, złapałam jakieś naczynie i podbiegłam do stwora jednocześnie rzucając butelkę w przeciwległą ścianę. Dziecko domyśliło się o co mi chodzi i przestało wrzeszczeć. Skoro poczwara miała zasłonięte oczy, to musiała posługiwać się słuchem (węch odpadał, bo przy smrodzie mazi wylanej z potłuczonych butelek nos tracił swoje umiejętności). Nasz kolega ruszył w stronę dźwięku – tłukącego się szkła – a ja wolniutko, na paluszkach poszłam w stronę dziewczynki i wzięłam ją na barana. Podczas gdy nieświadomy jeszcze tego potwór walił jak opętany w ścianę, nie widząc innej możliwości, wyskoczyłam przez okno. I dopiero w chwili wyskoku zorientowałam się, że i tak zginiemy. Moja akcja ratunkowa zasługuje więc na określenie za pomocą brzydkiego, czteroliterowego słowa na „d”. Kojarzycie jakiego?
Budynek jak na złość był cały ze szkła i nie było się czego złapać. Zapewne skończyłabym rozpłaszczona na ziemi, gdyby nie Mel (oczywiście, ona zawsze mnie ratuje). Niby taka chora i cierpiąca. Nagle ujrzałam ją, jak wybija szybę i wyskakuje, rozkładając swoje rude skrzydła. Z łatwością złapała nas w powietrzu i zaczęła oddalać się od szpitala. Z góry widziałam jeszcze malutkich pracowników Laboratorium Pana O, którzy wybiegli na plac i coś krzyczeli.
– Widzę, że wybrałaś się, żeby odwiedzić ranną przyjaciółkę – stwierdziła z sarkazmem Mel.
– Wcale nie jesteś taka ranna, zdążyłam już to zauważyć. Zresztą miałam zostawić tą dziewczynkę? Wiesz, jak oni ją traktowali? Bez serca! Jak rzecz! – odpowiedziałam, czując się jak bohaterka.
– Właśnie! Zatem mogę nazywać cię mamą? – spytała dziewczynka, a mój dobry humor natychmiast mnie opuścił.
– Widzisz, ty się zawsze pakujesz w kłopoty – mówiła Mel. – Jak się nazywasz słodziutka?
– Mogę Cię nazywać mamą? – ponowiło pytanie mnie dziecko, ignorując rudowłosą.
– Jak masz na imię?
– Zgaduj! – stwierdziła dziesięciolatka, uśmiechając się złośliwie.
Tego było za wiele. Najpierw ratuje jakiegoś bachora, ryzykując tym samym poważne obrażenia, moja ranna przyjaciółka wyskakuje ze szpitala, a przedmiot zamieszania nazywa mnie mamą i nie chce się przedstawić. Poniosły mnie nerwy:
– Gadaj jak masz na imię, bo Cię puszczę!
– Zgaduj – Kruczowłosa nie zwróciła uwagi na moją groźbę.
– Nie mogę zgadywać, na świecie jest pełno imion – usiłowała dziewczynce wytłumaczyć Mel.
– Spójrz na dół – stwierdziło dziecko.
Spojrzałam, pod nami rozciągało się jeziorko.
– No i co?- Oczywiście nie zrozumiałam.
– Nazywasz się Aqua, tak? – próbowała Mel.
– Nie.
Zawzięcie wpatrywałam się w taflę wody i nic nie przychodziło mi do głowy, gdy nagle ujrzałam lilie wodne. Rudowłosa też to zauważyła:
– Lilian?
– Tak! – powiedziała Lilian nie zaszczycając mojej przyjaciółki nawet spojrzeniem, za to nadal wpatrywała się we mnie jak w boga. W końcu się odezwała:
– To mogę nazywać Cię mamą?
– Nie, nie możesz – odpowiedziałam.
– Dlaczego?
– Bo nie!
– Dokąd lecimy? – przerwała naszą wymianę zdań Mel.
– Z powrotem do szpitala! Zapomniałaś już o Twojej ranie?
– Już się zagoiła, zresztą na medycynie znam się lepiej niż ta banda głupców, którzy śmią się nazywać lekarzami. Proponuję odwiedzić twój dom.
– Zgoda,lecimy! – wykrzyknęłam radośnie, a Mel gwałtownie przyśpieszyła.
– Dlaczego nie mogę nazywać cię mamą? Nie znam swojej, a chcę mieć jakąś, każde dziecko ma! – nie dawała za wygraną dziewczynka.
Nie odpowiedziałam, miałam dość tej rozmowy.
Wkrótce dotarłyśmy do mojego mieszkania. Mel poszła wraz z Lilian szukać telefonu (gdzieś się zapodział, nie śmiejcie się), żeby zamówić coś do jedzenia, a ja zmęczona opadłam na fotel. Amelia miała rację, jej rana się zagoiła (nie dziwcie się, jeden dzień to i tak dużo), ale została brzydka blizna. Niepokoił mnie kolor, który przybrała – bardzo intensywną zieleń. Mel twierdzi, że to nic takiego, ale ja myślę inaczej. Boginie w ogóle nie powinna mieć żadnych znamion. Gdy tak rozmyślałam, nagle przypomniałam sobie o paczce, którą dostałam. Bez zastanowienia ruszyłam w kierunku kanapy, na którą ją rzuciłam, gdy podczas czytania „Cerbera” dowiedziałam się o wypadku. Oczywiście tam leżała. Złapałam ją i powoli zaczęłam otwierać, gdy do pokoju weszła Mel.
– Zaczekaj, to może być coś niebezpiecznego!
Za późno.
Pokój oświetlił złoty blask, który zniknął równie szybko jak się pojawił. Mel wraz z Lilian zdążyły jakoś wbiec do łazienki i zaryglować drzwi. Niestety ja zostałam na polu bitwy. Spodziewałam się najgorszego, ale nic szczególnego się nie stało. Błysk tylko mnie oślepił, nic ponadto.
– Luno!Żyjesz? – usłyszałam zmartwiony głos rudowłosej, a chwilę później widziałam ją z… Moją super bronią w ręku! Tylko ja mogę ją dotykać! Tym razem jednak powstrzymałam się od komentarza, w końcu wzięła ją, żeby mi pomóc.
– Żyję. Paczka musiała być jakimś głupim dowcipem, nic w niej nie było.
– Mylisz się, spójrz na środek pokoju.
CDN
***
Słowniczek:
Katmy – ogromne drzewa. Mogą dożyć nawet dwóch tysięcy lat. Wyglądem bardzo przypominają dęby, lecz ich owocami nie są żołędzie.
Użi – małe niebieskie stworki, pomagające pielęgniarkom. Boją się wszystkiego i wszystkich.
Czekam na ciąg dalszy
suuuuuuuuuuuuper pierwszy
jednak drugi
ha! 😀
super 😉
Fajne ^^
Czekam na kolejne .
świetne 😀
Bardzo fajne. 😀
Fajne
Drogie Lauro i Fryzie, nie czytałyście przypadkiem serii ‚Maximum Ride’? Bo to opowiadanie jest jakieś znajome…
Nie, nie czytałyśmy. Dziękujemy wszystkim za miłe komentarze 😀
Świetne
Woooooooooow! Zastanawia mnie „coś-co– nie-chciało-jej-przepuścić”Zdziwiło mnie to, że Mel ma skrzydła (i to rude).Kiedy się wyjaśni, kim jest Alek – albo ktoś podszywający się pod niego?
Czekam na dalszą część.
Geeeeeeeeeeenialne!! To opowiadanie wymiata.
Laura i Fryz: Jestem zachwycona waszym op. i liczę na następne:)
Dziękuje za wysłuchanie,
pozdrawiam
Mirabella