Heeejoo! Oto kolejny rozdział! Zdarza Wam się narzekać na długość, mam nadzieję, że ten rozdział Was usatysfakcjonuje (przy okazji przyszykuje na następne). Lubbock: zawsze coś napiszesz. :-). Każdy komentarz jest dobry, a skoro jest, to znaczy, że umiesz pisać! Clarrise13: Tod nie oberwie mieczem ani włócznią, ani niczym innym, mam efektywniejszy pomysł 😀 Siedlak: JAK MOŻESZ! To ja próbuję nikogo nie zabić, a ty piszesz Rzeź2? JAK MOŻESZ?!
Poza tym dziękuję wszystkim, którzy dalej to czytają, mimo że pewnie macie wodę z mózgu. Ale spokojnie, bo duże wyjaśnienie jest w przedostatnim rozdziale (bez epilogu).
Miłego czytania!
Saide
14
-Myślisz, że to dobry pomysł?
-Sama nie wiem…- mówię cicho.- Z jednej strony to dałoby mi duże możliwości…
-Ale z drugiej strony, zabrałoby ci świadomość.- dokańcza Max.
-Co mam zrobić?- pytam żałośnie.
-Czy pozbycie się strachu naprawdę ci pomoże?- odpowiada pytaniem.
-Pewnie. Nie miałabym wątpliwości, zachowywałabym jasność umysłu w każdej sytuacji- wymieniam.- Byłabym niepokonana, nie wahałabym się…
-Ale?
-Ale byłabym pod ich wpływem, nie miałabym żadnych innych uczuć, bo strach jest po to, by go przezwyciężać, a kiedy się już wygra, to czuje się radość, a to prowadzi do miłości…
-No proszę, a jednak czasem słuchasz wywodów Afrodyty.- mówi ze śmiechem.
-Nie zawsze jest tylko pustą boginią- odpowiadam z udawanym urażeniem.
-Chyba wiesz, co zrobisz.- mówi i ma rację.
Osiem lat temu odmówiłam, teraz dałabym wszystko, by nic nie czuć. A tak? Muszę ciężko trenować, by zapomnieć o wszelkich wątpliwościach. Tylko, gdy moje mięśnie krzyczą, mój umysł nie pyta, nie myśli, nie wspomina. Kiedy już mam wrażenie, że zaraz padnę z wycieńczenia i kładę się do snu, on nie nadchodzi. A kiedy nie ma nicości w objęciach Morfeusza, są uczucia, a to ostatnia rzecz jakiej potrzebuję.
Chcę żeby to się skończyło albo zaczęło. Percy’ ego nie ma już od dawna. Snu nie ma od dawna. Porządnego posiłku nie ma od dawna. Ostatnie dni polegają na treningach i żuciu kromek suchego chleba. Nie dostaję ich regularnie, więc nie mam, jak odmierzać czasu. Czekam. Czekanie zawsze było najgorsze.
Wyprowadzam kolejne ciosy. To nie pomaga! Uciążliwe myśli nie ustępują. Nie wiem co robić. Nie mogę spać, choć moje ciało o to błaga. Nie mogę odciąć się od świata, choć umysł tego pragnie. Coś nie pozwala mi uciec! Niepewność. Czy naprawdę wypuścili Percy’ego i Thomasa? Dlaczego oczekuje się ode mnie nowych umiejętności? Dlaczego nic się nie dzieje? Dlaczego nie zabrali mi fiolki?
Czuję, jak ciąży mi w kieszeni. Jest kilka opcji:
a) Chcą, bym wypiła i umarła.
b) Nie wiedzą co to jest i uznali, że nie stanowi zagrożenia.
c) W ogóle nie przeszukali kombinezonu.
Żadna nie ma sensu. Jeśli chcą mojej śmierci, mogliby zrobić to sami. Dobrze wiedzą, że ja ze wszystkiego zrobię broń, tym bardziej jeśli wzięłam to ze sobą. Nie są na tyle głupi, by nie znaleźć trucizny, bo cała reszta asortymentu mojego pasa zniknęła. Ale z jakiegoś powodu zostawili mi to.
Staję na rękach. Zmęczone mięśnie drżą, ale od zawsze byłam przygotowywana do wysiłku. Wytrzymuję.
Od dawna nie czułam tego czegoś. To coś sprawia, że smutek zasnuwa mój umysł, że serce nie chce już bić, że wszystko, prócz małej racjonalnej cząstki umysłu, chce się poddać. To coś więcej niż wrażenie, ale nie jest to uczucie. Znam to coś. To samotność. Czuję ją całą sobą. Owija się wokół mnie, niczym wąż. Odcina mi dopływ tlenu. Nie pozwala się ruszyć. Blokuje racjonalne myślenie. Walczę sama ze sobą, by nie dać się złapać temu krwiożerczemu doznaniu. Wiem, że przegram. Nie da się wygrać walki, gdzie twój przeciwnik, to ty sam.
Staję z powrotem na nogach. Biorę głęboki wdech. Wydycham powietrze ustami. Przyciskam dłonie do twarzy.
Głowa mi pulsuje tępym bólem. Chcę się odciąć od tej męki.
Opieram się o ścianę. Ręce mam skrzyżowane na piersiach. Zamykam oczy.
-Hej! Mała!- ktoś przekrzykuje głośną klubową muzykę.- Zakręć dla mnie dupeńką!
-Jak chcesz to mogę ci skręcić kark!- odpowiadam oschle i biorę do ręki kolejny kieliszek.
-A ty nie za mała na czystą…- Zaszczycam go spojrzeniem, ma na wpół wyłysiałą głowę, jego twarz jest czerwona od nadmiaru alkoholu, stary pijak.- Ale jak lubiszsz… to… to ja ci postawię!
-Wiesz co? Kiedy będziesz w karetce zapytają co się stało, odpowiesz, że złamałeś nogę, bark masz wybity, ale krew z nosa nie jest skutkiem urazu mózgu.- powiedziałam dobitnie, agresywnie i kpiąco.
-No… malutka…? Tak się bawić będziemy?- zapytał.- Chodźź do mnie… Zabawimy si.. sięę…
Wzięłam głęboki wdech, łyknęłam ostatnią setkę, położyłam kasę na ladzie, wstałam i ruszyłam w stronę wyjścia. Nie będę marnować czasu na takiego barana. Nawet jednego wieczoru nie mogę spędzić w spokoju. Już drugi dzień czekam na wiadomość od Bazy. Ostatnie zadanie wykonałam dużo przed końcem terminu i teraz muszę czekać na kolejne zlecenie. Nie znoszę działać samotnie. Znaczy nie mam żadnych problemów, by wykonać samodzielnie zadanie, ale nie znoszę czekać sama! Ostatnio zawsze dostaję proste i krótkoterminowe misje. Tanatos dalej się boi, że nie podołam większemu zleceniu, po tym co się stało na i po Syberii.
Przeszłam niecałe pięćdziesiąt metrów, gdy usłyszałam, jak drzwi pubu otwierają się z łoskotem. Słyszałam chwiejny, leniwy rytm kroków, jakiegoś faceta.
-Maluteńka!- wydarł się mężczyzna z baru.- Juchu! Choć do mienie!- Z jego tonu i używanych wyrazów wnioskuję, że wypił kilka kolejnych drinków. – Chodźć do Papy!
Stanęłam. Przybrałam pozę, która miała świadczyć o tym, że pod dużą dawką pewności siebie, boję się. Odwróciłam się.
-Proszę zostawić mnie w spokoju!- powiedziałam błagalnym tonem.
Jest dziesięć metrów ode mnie. Mogłabym mu skręcić kark w trzynaście sekund, z tej odległości. Mogłabym udusić go w jakieś siedem sekund. Dzieli nas pięć metrów. Mogłabym go poharatać mieczem, ale to byłoby za dużo śladów. Mogłabym użyć ołówka automatycznego…
-Proszę nie podchodzić!- krzyknęłam z udawaną rozpaczą w głosie, jednocześnie wyjmując ołówek z kieszeni.
Nie posłuchał. Podszedł. Chciał mnie do siebie przyciągnąć, ale ja w ciągu sekundy znalazłam się za jego plecami, następne półtorej zajęło mi wbicie ołówka w tętnicę, a pół sekundy zużyłam na wpuszczenie trucizny. Minęło siedem sekund i mężczyzna był martwy. Było późno i ciemno. Żadnych pieszych, bo byliśmy w jakimś zaułku. Rozdarłam w okolicy piersi bluzkę. Przybrałam na twarz maskę spanikowanej szesnastolatki. Sprawiłam, że moje mięśnie zaczęły się trząść. Wybiegłam na ulicę i zaczęłam krzyczeć. Minęły cztery minuty, gdy przyjechała policja.
-Opowiedz co się stało.- mówi po raz kolejny starszy mężczyzna w mundurze.
-Byłam w pubie- zaczęłam drżącym głosem.- czekałam na chłopaka, którego poznałam w Internecie… ale nie przychodził i wtedy… i wtedy…- zaczęłam gwałtownie oddychać i chlipać trochę głośniej, ba, nawet wycisnęłam kilka łez.- Wtedy zjawił się ten facet. Był nachalny, więc wyszłam, ale on poszedł za mną…- zachowywałam się, jak przerażona nastolatka z jakiegoś melodramatu.- Chciaał mnie zgwałcić, a po… potem upadł i już się nie ruszał..- rozpłakałam się na dobre.
Nie ma co, byłabym świetną aktorką. Policjant powoli kiwał głową i pieczołowicie coś notował.
-Dobrze. Zadzwoń do mamy. Masz telefon?- zawsze mam przy sobie.
-Ttak..
Rzeczywistość. Znowu. Byłam tak blisko! Jeszcze trochę i usnęłabym, i wypoczęłabym. Ale nie, po co!?
Ktoś otworzył drzwi do celi. Odepchnęłam się od ściany i ruszyłam w stronę wyjścia. Pisk. Stawiałam ostrożnie stopy. Nasłuchiwałam. Kiedy miałam przejść przez próg, usłyszałam brzdęk granatu, uderzającego o kamienną posadzkę. Szybo położyłam się na ziemi i nakryłam głowę rękoma. Fala rażenia rozejdzie się po całym korytarzu, zostawiając miejsce najbliżej granatu bez większych uszkodzeń. Ale nic nie wybuchło. Po chwili usłyszałam ciche syczenie. Gaz. Zaczęłam pełznąć z dala od gazu, wstrzymując oddech. Jakieś pięć metrów dalej przystanęłam i oderwałam kawałek nogawki. Przyłożyłam ją do twarzy i płytko odetchnęłam. Zaczęłam pełznąć dalej.
Choć może mi się tylko wydawać, to chyba coś się jednak zmieniło… Zazwyczaj w czasie misji jestem bardzo skupiona i spokojna, ale nigdy tak bardzo. Wiem, jak powinnam się zachowywać w sytuacji takiej, jak ta, ale ostatnie wydarzenia powinny mnie rozproszyć, zdezorientować. Tymczasem nie boję się. Nie denerwuję się. Cały pobyt tutaj jest dziwny. Czuję dezorientację, ale zachowuję jasność umysłu. Czuję ból fizyczny i psychiczny, ale nie ogranicza mnie. Coś się zmieniło. Udało mi się wejść w stan uśpienia, mimo iż zawsze było to dla mnie trudne, nawet w najbardziej sprzyjających warunkach. Nie załamałam się na widok śmierci Ann ani na widok Thomasa. Nie spanikowałam, gdy zrozumiałam co dzieje się z Percy’m . Mam poplątane myśli, ale umysł zachowuje racjonalność. Najdziwniejsze jest jednak to, że ten stan odpowiada mi.
Pamiętam ten stan. Czułam się tak, gdy zaczynałam prawdziwe treningi. Pamiętam, jak uczyłam się stać na rękach w wieku czterech lat. Pamiętam, jak setki razy spadałam z łoskotem na plecy, bo nie utrzymałam równowagi. Pamiętam, jak uczyłam się wymierzać ciosy. Pamiętam, jak skakałam na murku, na dachu. Miałam sześć lat. Wykonywałam przeskoki, wyskoki i cięcia mieczem. Pamiętam moje treningi. Pamiętam ból, krew, drżące mięśnie, chwiejne kroki. Tanatos doświadczył wszystkich agentów, a to wszystko dlatego, że się boi. Wszyscy znają mit o Syzyfie, ale nikt nie wie, co działo się później. Tanatos wrócił do podziemia, ale coś się zmieniło w jego myśleniu. Uwięziono go, a to oznaczało, że nie był niepokonany. Postanowił wytrenować grupę herosów, którzy w razie jego „nieobecności”, jak to nazywał, będą wykonywać jego obowiązki, czyli wysyłać ludzi do podziemia. Pierwszym Agentem był Herakles. Jednakże, ten baran nie był cieniem. Postanowił być wielkim bohaterem, co umie walić maczugą. Wkurzył Herę i wszyscy wiedzą, jak to się skończyło. Ale Tanatos się nie poddawał. Szkolił herosów. Zazwyczaj zgarniał dzieciaki, które i tak, by umarły. Mówił im, że dostaną drugą szansę, że będą bohaterami, a bachory to łykały i tak to się ciągnęło. I tylko mój rocznik przybył w wieku niemowlęcym. To nam zabrano dzieciństwo, a dano doświadczenie.
Pełznę przed siebie. W głowie lęgnie się dziwna myśl. Sięgam do kieszeni i wyjmuję fiolkę. Otwieram ją i wypijam zawartość. Ciecz jest gorzka i gęsta. Na początku nie smakuje gorzej niż błoto czy krew, ale po chwili… Przełyk zaczyna płonąć, serce przyśpiesza, jakby chciało wyskoczyć, mroczki pojawiają się przed oczami, każdy mięsień zaczyna się boleśnie napinać. Moje ciało się rozpada. Czuję się, jakbym dusiła się gorącą rtęcią. Chyba to nie był dobry pomysł. Głowa mi pęka, a trzewia trawi ogień. Wiję się na podłodze, a pisk potęguje, i tak niewyobrażalny, ból wewnątrz czaszki. Dziwna ciecz rozchodzi się po moich żyłach. Miesza się z krwią i szumi w uszach. Nagle wszystko ucichło. Wszystko to trwało zaledwie sekundę. Leże chwilę i próbuję uspokoić serce i oddech. Po niecałych trzech sekundach uświadomiłam sobie, że dookoła mnie jest pełno gazu. Skoro i tak jestem umierająca, to co mi szkodzi wstać i po prostu biec? Idę szybko. Ostrożnie stawiam każdy krok, ale mimo to wokół mnie rozchodzi się echo. Małe kropelki potu pojawiają się na moim ciele, ale nie świadczą one o moim zdenerwowaniu, dookoła jest bardzo duszno i mglisto. Mijam kolejne zakręty. Wcześniej nie zauważyłam, że to wszystko jest tak zawiłe.
Wędruję po korytarzach. Wszystkie wyglądają tak samo. Ciemne, duże kamienie zdobią każdą ścianę. Wewnętrznie starałam się kontrolować godzinę. Zostało mi czterdzieści pięć minut, tak pi razy oko. Biegam. Na chybił trafił wybieram kolejną drogę.
Nagle czuję, jak kark mi sztywnieje. Ktoś za mną idzie. Wyciszam wszelkie zbędne odgłosy, skupiam się na odnalezieniu kroków Niewyczuwalnego. Idzie lekko i nadzwyczaj szybko, jak na tak ciche dźwięki. Dociera do mnie charakterystyczny brzdęk, to mój miecz. Słyszę , jak rozcina powietrze za mną. Wyginam ciało do tyłu. Szybko ogarniam wzrokiem sytuację. Miecz będzie w moim zasięgu za sześć sekund, a chłopak, który go rzucił, rozpłynął się w cieniu. Tod. Całkiem zapomniałam o tej kwestii. Za moment. Teraz staję na rękach, wracam do pozycji stojącej i odwracam się w idealnym momencie, by złapać miecz. Szukam wzrokiem przeciwników. Pustka. Znów tylko ja i kamień. Kontynuuję wędrówkę.
Wracam myślami do Toda. Przecież on umarł. Umarł, kiedy miał jedenaście lat. Pamiętam tamten dzień. Byłam z nim na misji w Emiratach Arabskich. Było to jedno z tych zleceń, które chciałam ukończyć, jak najszybciej, ale nie mogłam.
-Ty BARANIE! Okrutna szujo!- wydzieram się na Toda, nie podnosząc głosu.- Nasza misja polega na POMOCY tym ludziom! A nie katowaniu ich!
Stoimy w małym pomieszczeniu. Brudne, żółte ściany są pochlapane krwią. Moją i jakiejś cywilki. Pewna kobieta chciało okraść Toda, ale on ją przyłapał i postanowił ukarać. Wiedziałam, że nie wolno zostawić go samego, ale musiałam opatrzyć jakieś dziecko, na które zawalił się taras. Jesteśmy w najbiedniejszej dzielnicy ZEA. Ludzie tu głodują, budynki się walą, a przestępcy są bezkarni. Razem z Todem mamy przygotować zwykłych ludzi do pomocy. Mamy się z nimi zintegrować, co się nie uda, jeśli on będzie bił jakąś kobietę.
-W ogóle, jak mogłeś do mnie strzelić?!- Ledwo co odzyskałam świadomość po tym, jak mnie ostrzeliwał, a on nawet głupiego „sorry” nie powie.
-Ta zdzira chciała mnie okraść!- usprawiedliwia się chłopak.
-Co nie upoważnia cię, do atakowania jej!- karcę go dalej.- Poza tym widziałeś, że zasłaniam ją ciałem, jak mogłeś pociągnąć za spust!
-Przecież i tak nic ci się nie stało!- wypowiedział to zdanie na jednym wydechu, z którego aż ciekło nienawiścią
-A gdyby rany były ślepe?
-Ale nie były!- podnosi głos.
-Ty, marna imitacjo człowieka!
-Słuchaj, dziewko, ciesz się, że żyjesz, ty i tamta szmata!
-Dziękuj bogom, że jesteśmy po tej samej stronie!- warknęłam.
Wyszłam z niewielkiego budynku i trzasnęłam drzwiami. Krew wrze mi w żyłach. Max, czemu cię tu nie ma? Diana? Dlaczego przydzielono cie Thomasowi, a mnie temu pajacowi? Pewnym krokiem idę przed siebie. Wyjmuję z kieszeni słuchawkę i wkładam ją do ucha. Nagle podbiega do mnie mała dziewczynka. Łapie mnie w pasie i płacze.. Czuję jej łzy wsiąkające w moją koszulkę. Płacze za nas dwie. Siadam na najbliższych schodach. Sadzam małą na kolanach i śpiewam jej cichutko do ucha. Kiedy śpiewam drugą zwrotkę „Old macdonald…”, ktoś krzyknął w słuchawce. Tod. Raptownie przestałam śpiewać. Przeprosiłam dziewczynkę i pobiegłam do miejsca zbiórki. Ramieniem otworzyłam drzwi i stanęłam w progu. Tod leżał na podłodze. Jego twarz była cała we krwi. Gałki były wywrócone do góry czaszki. Kucnęłam przy nim i sprawdziłam puls. Brak. Przystępuję do reanimacji. Mija pięć minut, dziesięć, trzydzieści. Kiedy po godzinie nic się nie zmieniło- odpuszczam. Przechodzę na bezpieczną częstotliwość w słuchawce i informuję Thomasa i Dianę, co się stało. Później dowiaduję się, że był chory, i że nie powinien był jechać na misję, ale się uparł. Sprzeczka ze mną pogorszyła jego stan, a ja przybyłam za późno, by mu pomóc.
Pamiętam tamten dzień. Jak to możliwe, że on nie umarł? A skoro on żyje, to może Ann też? Może Max i Diana, może oni nigdy ni odeszli?! Wiem czym grozi nadzieja. Boję się uwierzyć. Rozglądam się po kamiennych korytarzach. Daleko przede mną dostrzegam metalowe drzwi. Biegnę w ich stronę. Są najwyżej dwumetrowe. Powoli otwieram je. W środku jest ciemno. Nie ma nic prócz czerni. Robię dwa kroki do środka, gdy oślepia mnie białe światło, a drzwi z łoskotem zatrzaskują się za mną. Kiedy przyzwyczajam się do jasności, widzę siebie. Na każdej ścianie, na podłodze i suficie są lustra. A mnie zostało jakieś trzydzieści minut życia.
Fajnie, że wytłumaczyłaś o co chodzi. Bardzo podoba mi się rozdział. Bardziej rozpiszę się pod 15.
Podobało mi się! Przeczytałam z prędkością światła! Lecę czytać 15! Może bogowie wreszcie ukarają Toda!
Taki
Okropny
Dureń
=Tod
Serio… Pobił staruszkę, bo ta chciała go okraść? CHORE
Bardziej efektowna śmierć Toda… Czekam i kończę budować rakietę, którą wyślę jego strzępy w kosmos. (No co, ktoś [czytaj: ja] musi się pozbyć jego zwłok. Jeśli zostałyby w ziemi… Wyobrażasz sobie jaka roślina by wyrosła na trupie Toda? On stanowi poważne zagrożenie dla naszego ekosystemu)
Weeeeeeeny!
Epickie! 😀
Tod… niech zginie ._.
Lecę czytać następne, weny! 😀