Próbuję utrzymać przed oczami jego twarz… Ciemnoczekoladowe włosy i niebieskie oczy, prawie granatowe. Perlisty uśmiech i ten ułamany przedni ząb, moja wina… Trenowałam w Bazie, miałam 6 lat (jestem z trzydziestego pierwszego grudnia), kiedy nagle na salkę treningową wszedł Tod, styczniowiec… Zawsze się wywyższał nade mną, że niby starszy i lepszy – dziś nie było inaczej. Rzucił mi wyzwanie… Ale to była walka. Uniki, prawy sierpowy, lewy prosty, kopnięcia z obrotu… W pewnym momencie stracił równowagę a ja to wykorzystałam i go powaliłam. Zrobiło się wokół nas niezłe zbiorowisko. Wszyscy wiwatowali na moją cześć a z niego się śmiali. Już odchodziłam, gdy nagle poczułam kopnięcie w kręgosłup… Poleciałam do przodu, cudem udało mi się zrobić salto ze staniem na rękach, ale przy okazji zwichnęłam prawy nadgarstek. Jejku jak o tym pomyślę, to wcale tak bardzo nie bolało, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy i byłam wściekła na Toda. Wyszłam szybkim krokiem z salki treningowej, szłam prosto do windy, nie miałam czasu na bawienie się w schodzenie po schodach na pierwsze piętro z pięćdziesiątego. Weszłam do niej. Na którymś piętrze, nie zwróciłam na to uwagi – nadgarstek mi pulsował, do środka wszedł On. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się:
– Tod dał Ci niezły wycisk co? – spytał.
Nie jestem pewna co się stało, w chwili gdy zadał mi to pytanie, coś we mnie pękło. Zawsze tak jest… Co z tego, że pokonałam Toda w uczciwej walce, to on skończył pojedynek i to jego zapamiętają. W jednym momencie chłopak stał obok mnie, w drugiej leciał w stronę metalowej barierki, a w trzeciej uderzał w nią twarzą:
– Auu… – jeździł językiem po przednich zębach. Kiedy znowu się uśmiechnął, nie miał kawałka zęba…
– Nie chciałam… miałam zły dzień… – powiedziałam.
On tylko przyglądał mi się. W końcu zaczął się śmiać. Był to niski, gardłowy śmiech. Po chwili oboje śmieliśmy się jak pokręceni:
– Lilianna – rzekłam.
– Thomas – przedstawił się.
Tak dobrze pamiętam ten dzień. Pamiętam jego twarz. Pamiętam, pamiętam. Pamiętam…
I kolejne uderzenie batem po plecach. Znowu rzeczywistość. Klęczę i krzyczę. Czuję jak mała metalowa kulka na końcu bicza rozdziera mi skórę na plecach. Już tylko czekam na to, by po raz kolejny stracić przytomność i odejść w błogą krainę nieświadomości. Wreszcie…
Budzę się w tym samy pomieszczeniu co zawsze. Całe z metalu. Zimnego, twardego i ciemnego metalu. Jedyne co rozświetla tę pustkę jest małe okienko na przeciwległej ścianie. Siedzę w kącie. Plecy pieką niemiłosiernie, całe ciało to jeden wielki siniak, a dawna kontuzja w lewym kolanie się ujawniła, jeśli nie nasiliła.
Ja, Thomas i Diana byliśmy w Andach. Diana to czarnowłosa dziewczyna z lipca. Jej oczy były ciemnobrązowe. We włosach miała różnokolorowe pasemka i tonę makijażu na twarzy. Lubiła nosić czarne spodnie i jaskrawo kolorowe bluzki.
W górach byliśmy tylko po to, by zrobić parę zdjęć obciążających pewnego senatora w stanach, ale to nieważne. Ważne jest to, że nasz obóz był na jednym ze szczytów. Wracając na górę, założyliśmy się kto szybciej dotrze na szczyt. Jako iż mój organizm długo przystosowuje się do wysokości, spieszyłam się jak mogłam, by mieć więcej czasu na zaadaptowanie się. Byłam bardzo szczęśliwa, kiedy okazało się, iż jestem pierwsza, ale mój zapał szybko opadł, gdy w bazie zobaczyłam trzech nieprzyjaciół. Jeden z nich strzelił do mnie z kuszy. Klęczałam, by złapać oddech, gdy do mnie strzelili i nie zdążyłam uniknąć strzału, więc bełt zahaczył o moje prawe ramię. Szybko wstałam, ale przeciwnik też był szybki, więc kiedy dobiegł do mnie i mnie kopnął w pierś, to spadłam. Po prostu zatoczyłam się i straciłam równowagę, i spadłam z góry. Leciałam i leciałam, kiedy w końcu, jeden ze wbitych przeze mnie metalowych haków, nie wypadł. Zawisłam i walnęłam lewym kolanem o skałę. Ale to bolało… Słyszałam jak Thomas i Diana walczą. Kiedy ucichli:
– Heeej! – krzyknęłam – Thomas pomóż mi!
Po czterdziestu pięciu minutach byłam na górze. Nikt nie dowiedział się, że coś mam z kolanem, dopiero następnego dnia się zorientowali, ale nikomu nie powiedzieli… NIENAWIDZĘ SZPITALI!!!
Mdłe pomieszczenia, zapach papek bez smaku, duchota i ciągłe zainteresowanie lekarzy tym co nie trzeba… :
– Panie Doktorze dostanę aspirynę? – pytasz.
– Oczywiście – sztuczna uprzejmość – a coś się stało, boli cię coś??? – i te oczy patrząc na was jak na obiekt testów… Okropność…
I znowu rzeczywistość… Zimna woda oblała mi twarz. Siedziałam z głową wetkniętą między kolana:
– Podnieść ją. – usłyszałam melodyjny, spokojny głos. Podnieśli mnie pod pachami. Podniosłam głowę. Patrzyła na mnie wysoka, blondynka z jasnymi, mądrymi i sadystycznymi oczami. Pochyliła się i spojrzała mi w oczy. Co zrobiłam, mądra ja? Plunęłam na nią. Uderzyła mnie swoją delikatną dłonią ukrytą za rękawiczką. Zrobiła ledwo widoczny ruch głową, a dwa dryblasy puściły mnie a jeden z nich, ten z bronią, przywalił mi kolbą od pistoletu, w miejsce lekko nad okiem. Jakby nie wystarczyło mi już ran… Ale co zrobisz? Ja… straciłam przytomność.
Nie chciałam się budzić. I choć czułam, że próbują zmusić mnie do wstania, ja dalej zostawałam w błogiej krainie nieświadomości… Czułam jak łamią mi palce, czułam jak łzy spływają mi po twarzy, czułam jak znów okładają mnie biczem, czułam odór jaki wydawało moje ciało po miesiącu tortur, czułam absolutnie wszystko, ale najgorsze było to, że nie byłam w stanie przypomnieć sobie momentu, w którym Diana, moja najlepsza przyjaciółka, Thomas mój… mój przyjaciel (choć chyba jest między nami coś więcej) i Max… mój brat, tak jakby – znamy się od kołyski, nie pamiętam kiedy ostatni raz byliśmy gdzieś razem… W tedy rozpłakałam się na dobre.
– Lil… Lil… Lil!- usłyszałam jego niski, przyjemny i zaniepokojony głos. Obudziłam się. Spojrzałam na Tantosa:
– To nie miało być TO wspomnienie – powiedziałam z wyrzutem.
– Uspokój się – rzekł tak jak zwykle: głębokim, chłodnym głosem nie wyrażającym żadnych emocji. – Nie jesteś gotowa na tę akcję w terenie.
– Co?! – wykrzyknęłam. – Że, co? Jak to, minęło pięć lat! – przypomniałam.
– Lil… Już dobrze, jutro spróbujemy ponownie – uspokajał mnie Thomas (a’propos, Thomas jest moim chłopakiem, ale wtedy jeszcze nim nie był)
– Nie ma żadnego jutro – przerwał nam Śmierć (tak, Śmierć to on, a nie ona, więc rodzaj męski) – Pojedziecie do Obozu Herosów.
Jako, iż znam go od urodzenia, to znałam to spojrzenie. Finito… Klamka zapadła. Cóż… czas pakować się do Obozu Herosów. Ciekawe jaki domek nam przydzielą… Jako dziecko poprosiłam bogów (tak wiem o nich), by nie uznawali mnie. Sama chciałam decydować o tym, kim będę.
Obozie Herosów – przybywamy!!!
Pamięć…
Przedostatnie zdanie- i już wiadomo, że szykuje się jazda po bandzie. Na tym blogu było już prawie wszystko, ale takiej bohaterki jeszcze tu chyba nie mieliśmy, więc z całego serca pragnę, by jej historia okazała się równie niezwykła jak ona sama.
Z niecierpliwością czekam na następną część (jeśli wolno wyrazić takie życzenie: nieco dokładniej sprawdzoną pod kontem interpunkcji, logiki i poprawności szyku zdań oraz jednolitości czcionki), toteż zaklinam Cię: PISZ DALEJ!
A jeśli nie… cóż, szykuj swój dom na szturm armii wojowniczych meduz.
Słuchaj Arachne. Jej meduzy gonią mnie już po całym kraju.
A niedługo załatwię im paszporty i będą mogły to robić także poza jego granicami.