{Gorączkowo czepiam się każdego napotkanego okruchu w miarę normalnej myśli, wbijam mentalne paznokcie w na wpół zapomniane obrazy z odległej przeszłości, detale w rodzaju zeschniętej kępki trawy pośrodku ścieżki czy pasu czerwieni na tle czerni, w piosenki, których słowami potrafię się jedynie dławić, a wreszcie wprost w nagie, odarte z tekstu melodie, coraz bardziej powykręcane i skrzywione, jakby chore… jednak wszystko to przecieka mi przez palce, pozostawiając na nich brudną skorupę osadu, takiego jak ten pokrywający ścianki kubka z kawą, która zdążyła wystygnąć, zanim się ją wypiło.
Zimne, porzucone napoje są jak echo spotkania, przerwanego nagle przez tragiczną wiadomość, potrafiąca zadać więcej cierpienia niż cały arsenał świata, a to się zdecydowanie dobrze nie kojarzy.
O właśnie, powyżej mamy książkowy przykład „szczęścia herosa” (nie dajcie się zwieść, to oksymoron!): delikwent próbuje wyprzeć z pamięci przeżyty przed chwilą koszmar, usiłując przywalić go lawiną dobrych wspomnień, ale jedyne, co jest w stanie uzyskać, to gratisowa porcja zmartwień i bólu, wywołana przez przypadkowe otwarcie zastarzałej rany.
Hej, Olimpijczycy, wspominałam już, jak bardzo jestem wdzięczna za te wszystkie „przyjemności” łączące się z byciem waszym potomkiem? Takie, które w typowej umowie znajdują się w okolicach osiemdziesiątej strony, nadziubane czcionką możliwą do odczytania jedynie z pomocą lupy (albo i mikroskopu)? Nie? No to wspominam. A, jeszcze jedno: jak spotkacie moją mamę/mojego tatę [niepotrzebne skreślić], dalibyście radę ją/go ode mnie pozdrowić? Najlepiej atomowym kopem w ten emanujący boską mocą nieśmiertelny zad?
Może taki radykalny krok w końcu zmusiłby „kochającego rodzica” do ujawnienia się i zamienienia z (nieudaną bo nieudaną, ale jednak) córeczką choćby kilku zdań zanim postanowi zmienić ją w psychofankę Biebera, dwumetrową świecącą meduzę, przedpotopowego małego fiata w odcieniu stężonego moczu czy klasyczną, lecz nigdy niewychodzącą z mody kupkę popiołu.
Oczywiście zakładając, iż ów łaskawca miałby wyjątkowo dobry humor i nie zmiótłby mnie z powierzchni ziemi od razu, bez zbędnych ceregieli: skromne „bum!”, zrzędliwy głos drakainy-kelnerki (w różowym fartuszku i idiotycznym kartonowym kapelutku na głowie) pytający, kto zamawiał skwarki z Arachne, któremu odpowiada jedynie martwa [czy tylko mnie ta kretyńska gra słów w najmniejszym stopniu nie śmieszy?] cisza lub ewentualnie parę śmiertelnie [żadnych głupich komentarzy, jasne?] znudzonych cykad bez przekonania katujących swe narządy strydulacyjne.
Taa. Po namyśle dochodzę do wniosku, że to jednak ta bardziej prawdopodobna opcja.
Wszechpotężna i nieśmiertelna część familii zapewne nie chce mieć nic wspólnego ani ze mną, ani resztą półludzkich potomków (żeby nie było: i vice versa), ale, no cóż… ciężko tak po prostu się poddać (po raz kolejny: maczki z umowy o domieszkę ichoru).
Tak więc, wszystko jedno, czy dlatego, czy też właśnie mimo tego, z zapamiętaniem zlizuję z utkanych z myśli dłoni każdy obrzydliwy, gorzki jak fusy płatek, zarówno ten ukrywający się w czerwonawej wklęsłości blizny, jak i wtarty w twardą, chropowatą niczym pumeks powierzchnię odcisku. Tylko po to, by „kulturalnie wyprosić” [czytaj: „wywalić na zbity pysk, przekazawszy uprzednio pozdrowienia od obu glanów i dwukrotnie pobiwszy rekord świata w ilości przekleństw wpakowanych do jednego zdania”] z głowy dręczącą wizję. Jak już prawdopodobnie wspominałam: prorocze sny przeniosły ostatnio sztukę pastwienia się nad herosami na zupełnie nowy poziom- nie porzuciły wprawdzie idei kameralnych randek w krainie Morfeusza, ale zaczęły atakować nas także na jawie.
Chyba gderam teraz jak moherowy ninja, lecz odnoszę dziwne, mało przyjemne wrażenie, że wszystko, co się ostatnio zmienia, zamiast się poprawiać, staje się tylko i wyłącznie jeszcze gorsze. [Tak, przecież widzę, że siwieję. Wypomnijcie mi to jeszcze raz, smarkacze, a poznacie straszliwą moc Siatki Zagłady!].
Nie żebym miała jakiś specjalny problem z krwią jako taką- dzień bez łatania kogoś, z czyjej ręki/nogi/nosa/innej części ciała [niepotrzebne skreślić] leje się jak z fontanny jest przecież dla mnie i świrów z domku Apolla dniem straconym- wysoce niepokojące wydają się jednak wszelkie naprędce sklecone teorie, usiłujące (z lepszym lub gorszym skutkiem) wyjaśnić, co może owo widzenie oznaczać. Bo zakładam, że jednak nie chodzi o morze drinka z sokiem pomidorowym, co ucieszyłoby przynajmniej tego starego opoja Diona [jakby ktoś pytał: to nie ja tak go nazwałam!], ale o śmierć, dużo śmierci, zadawanej i ponoszonej przeze mnie.
Kurczę, poprzednie zdanie brzmi z deka dziwnie (Wybaczycie półbogini, prawda? Ładnie proszę? Dysleksja to średni doradca w kwestiach gramatycznych- znacznie lepiej radzi sobie ze starożytna greką i pakowaniem mnie w szambo jeszcze bardziej cuchnące niż to, w które ładuję się regularnie dzięki innym swoim szlachetnym przymiotom, takim jak wybuchowy charakter, fascynacja meduzami i łaciną podwórkową, ułańska fantazja oraz, wymienione na ostatnim miejscu, lecz bynajmniej nie nic nieznaczące [pam pababam!] ADHD, plik systemowy każdego dziecka Olimpijczyka- coś, bez czego właściwie nie istniejemy), więc pozwólcie, że wyjaśnię: z nieuchronną bliskością własnego zgonu (a także z jakże optymistycznie nastrajającym przypuszczeniem, iż jego przyczyny raczej nie będą naturalne) pogodziłam się wieki temu, a na zabijanie, jakkolwiek okropnie by to nie zabrzmiało, w dużym stopniu zobojętniałam; tu się o coś zupełnie innego rozchodzi.
Mam wrażenie… przeczucie… niech to, koniec z owijaniem w bawełnę: niemal całkowitą pewność, że spirala przemocy, która powoli, wciąż jeszcze niezbyt szybko, lecz jednocześnie zdecydowanie i nieubłaganie wciąga nas pod powierzchnię oceanu szkarłatu nie była wprawdzie moim wytworem, a czymś, co powstawało przez milenia, misterną jak pajęczyna konstrukcją, której złożoności nawet bogowie mogliby nie być w stanie ogarnąć, jednak nie zmienia to faktu, że beze mnie mogłaby ona wprawdzie trwać, lecz nie zdołałaby się poruszyć.
Czyli, mówiąc nieco przystępniej: moje gratulacje, Arachne! Właśnie odpaliłaś niszczarkę do światów!
***, trochę niefajnie się zrobiło (szczęście herosa, znowu!). Dziwne, toksyczne myśli szaleją mi pod czaszką niczym stado pijanych słoni w składzie porcelany, robiąc w mózgu jeszcze większy bajzel niż już mam (co jest wyczynem godnym wyróżnienia o statusie międzynarodowym). Rozrastają się w umyśle, przeżerając świadomość jak nowotwór żywe ciało.
A co się robi, kiedy ma się raka? Leci się do specjalistów, żeby wytruli cholerstwo chemią, zbombardowali je bekerelami albo zwyczajnie wycięli (jeśli, oczywiście, pomysł zwinięcia się w kłębek pod łóżkiem i przepłakania reszty życia pociąga człowieka mniej-więcej tak, jak mnie). No cóż, nie spotkałam jeszcze nikogo, kto znałby się na bebechach mojej duszy, toteż równie dobrze mogę przeprowadzić operację sama. Już nieraz robiłam podobne rzeczy!
Ups, chyba podkradłam jakiejś postaci-idiocie z debilnego filmu jej sztandarową kwestię, no wiecie, z rodzaju tych, po których wypowiedzeniu bohater niemal natychmiast ginie.
Cóż, trudno. Najwyżej zdechnę. Jak już mówiłam: parę latek kiblowania w domku Hermesa magicznie sprawia, iż „pożyczanie własności materialnej/intelektualnej/innej [niepotrzebne skreślić] bez zgody czy choćby wiedzy właściciela, nie wykazując nawet cienia czegokolwiek, co możnaby uznać za zamiar zwrócenia fantu w dającej się przewidzieć przyszłości” nie wydaje się takie znowu naganne, a randka ze śmiercią raz w tygodniu gwarantuje, że perspektywa rychłych odwiedzin u Hadesa przestaje być problemem.
A więc: proszę o fanfary. I przygotowanie mów pogrzebowych.
Ciach i ciach.}
{Szczęście herosa kontratakuje! Bawiłam się mentalnymi nożyczkami niczym podekscytowany przedszkolak i hmmm, tak jakby zapomniałam wykroić z siebie najważniejsze (popaprany koszmar znaczy). No to po prostu mną być trzeba!
Czyli uwaga, cięcie poprawkowe!
Ciach i ciach.}
{Ciach, ciach, ciach, ciach i ciach!}
{Coraz mniej mi się to podoba. Ciach, ciach, ciach!}
{No dalej, cholero! Ciach! Ciach! Ciach!}
{Okej, macie moje oficjalne pozwolenie: klnijcie, ile dusza zapragnie. Sama zamierzam zabrać się za to w niedalekiej przyszłości, jak tylko dojdę czy z tej badziewnej sytuacji istnieje jakiekolwiek niezakładające rzucania się pod koła rozpędzonych rydwanów lub celowego podpadania dzieciom Aresa wyjście. Jeśli nie, wybieram potrącenie przez kwadrygę- będzie mniej sprzątania niż po zemście Clarisse. Ciach, ciach, ciach!}
{Ładny dzień dzisiaj mamy, nieprawdaż? Słoneczko świeci w oczy, meduzy falują w niewielkiej odległości od plaży, gotowe poparzyć każdego, kto odważy się wejść do morza bez ciała szczelnie osłoniętego zbroją z nylonowych rajstop (nie bujam, to serio przed nimi chroni), a upiorne jak sam Hades, niedające usunąć się z głowy pomimo wykorzystania środków przymusu bezpośredniego wizje atakują nawet na jawie… Wymarzone wakacje, istny raj dla świrów takich jak ja, nie sądzicie?
A więc się trzymajcie, bo zamierzam zrobić coś, od czego włosy staną Wam na głowach, formując podręcznikowego irokeza, a błędniki oświadczy, iż bierze zwolnienie lekarskie. Raz na kiedy „szczęście herosa” może przecież zadziałać na moja korzyść, nie?
Czyli- żadnego ciachania. Czas dorwać się do taśmy izolacyjnej.
[Tu wstawcie sobie dźwięk, jaki wydaje pierwsza srebrna warstwa odrywana od rolki. I nie, w ogóle nie przywodzi on na myśl makabrycznych obrazów pod tytułem „Dionizos pałaszujący grochówkę”.]}
{By ujść przed ogniem, zanurkowałam we krwi.
Logiczną kontynuacją wydaje się więc zanurzenie po szyję, po nos, a wreszcie po czubek głowy w nonsensie, byle tylko nie dopadło mnie szaleństwo.
Tak, wiem, brzmię jakbym urwała się z wariatkowa, ale to wcale nie jest głupi pomysł. Ani nawet nowy. Na tej samej zasadzie działają przecież szczepionki. A teraz przepraszam bardzo, ale lecę gadać o pierdołach, by nie musieć o nich myśleć. Do zobaczenia… kiedyśtam!}
***
Może nieco dziwnie to zabrzmi, ale domek Afrodyty w pewnym sensie przypomina mi starą dobrą jedenastkę. Oczywiście, nie ze względu na wystrój, materiały, z których go zbudowano, położenie, mieszkańców czy jakikolwiek inny łatwo opisywalny i logiczny parametr- gdybym choć spróbowała wyrazić taką opinię, zapewne w ciągu kilkunastu sekund zostałabym powieszona za nogi na obozowym maszcie (w kawałkach, ma się rozumieć), więc gdy zyskuję pewność, iż nie o to chodzi, czuję ogromną ulgę. Fakt, życie jest do bani, lecz prędzej zamienię się w galaretowatego ducha wojowniczej chełbii modrej niż zakończę je w tak upokarzających okolicznościach.
Przekopuję się przez bezładne hałdy istoty szarej z takim zapałem, że z uszu zapewne buchają mi kłęby zgniłozielonej i cuchnącej siarkowodorem pary, zawzięcie przetrząsając (jak nie omieszkałby wtrącić Allan: niezbyt imponującą) zawartość mojej poobijanej czaszki w poszukiwaniu czynnika odpowiedzialnego za wywołanie owego skojarzenia, lecz, niestety, (jak już pewnie zdążyliście się przekonać) lepiej znam wnętrze ślimaka niż własne, toteż rozsądniej będzie zostawić tę kwestię w spokoju. Jeszcze odgrzebiemy coś, co niekoniecznie powinno oglądać światło dzienne, rzeczone cholerstwo wylezie sobie na spacerek, rozwalając przy okazji parę żyć i dwa razy więcej przedmiotów (Fortuna, wypięta na mnie odkąd pamiętam, dorzuca od siebie, w gratisie, kilku wszechpotężnych, nieśmiertelnych i wydających wyroki śmierci jeszcze przed procesem wrogów- mieszankę najczęściej występującą pod nazwą handlową „szczęście herosa”), a zakończenie napisane zostanie w zgodzie z powszechnie znanym algorytmem zwalania odpowiedzialności (błąd popełnili Olimpijczycy- zrzuć wszystko na herosa; półbóg sprawcą- to na pewno wina któregoś z dzieci mniej wpływowych nieśmiertelnych lub nieokreślonego; kryminalista wywodzący się z domku Hermesa, a niebędący złodziejem- bez pudła Arachne!). I na co mi to? Na co to nam?
Może zwyczajnie uznajmy, że to po prostu ta żywa atmosfera, lekki tłok, drobne utarczki mające miejsce dosłownie co kilka minut i będący wypadkową powyższych wszechobecny rozgardiasz, niedopasowanie dekoracji, wszystko stojące obok wszystkiego… Bo to ja wiem? Tak chyba będzie najłatwiej. I najbezpieczniej.
Tylko tu i u Hermesa zostało więcej niż dziesięciu herosów, a właśnie tylu potrzeba, by stworzyć ten specyficzny mikroklimat, czyli wyjaśnienie nawet jako tako trzyma się tak zwanej kupy (a fakt, że słowo „kupa” ma więcej niż jedno znaczenie… może kulturalnie przemilczmy).
W budynkach niezamieszkanych panuje niepodzielnie czystość, sterylna i jakby żałobna. Tam, gdzie rezyduje poniżej pięciu osób, bałagan przesiąknięty jest obojętnością i rezygnacją, a zaniedbane lub porzucone przedmioty kurzą się całymi tygodniami, ba, miesiącami, niedotykane, nieprzekładane i zapomniane- ludzie nie sprzątają, bo i po co? Dopóki sterty brudnej bielizny są za niskie, by się o nie potknąć, kilkutygodniowe resztki jedzenia nie próbują przeprowadzić puczu, a zapas długopisów jest na tyle duży, by nie trzeba było szukać jednego czy drugiego (albo i dwunastego) w bezsilnej wściekłości ciśniętego pod łóżko- jest OK. Jeśli w danej grupie nie ma pedanta, któremu będzie to przeszkadzać na tyle, że zwróci towarzyszom niedoli uwagę, wprowadzi higieniczny terror lub sam zabierze się do odgruzowywania pomieszczenia- nikt nie ma siły ani ochoty nawet o tym myśleć.
Optymalna liczba półbogów, którzy dzielą ze sobą lokum, to coś miedzy szóstką a dychą- za dużo, by dało się wytrzymać w bajzlu spowodowanym niedbalstwem, lecz równocześnie za mało, by syf tworzył się „sam”, jak to się dzieje choćby u nas.
Cóż, nie oszukujmy się, kiedy trzeba kłaść nowych na glebie, bo łóżek nie starcza, mimo że dysponujemy dziesięcioma, w tym kilkoma piętrówkami, a w ostatnim czasie najważniejszą misją satyrów jest niedanie się zabić, więc nie bardzo mają jak namierzać świeżaków, co znacznie zmniejsza napływ (pół)ludzi… Nawet biorąc pod uwagę powyższe okoliczności ciężko zachować choćby pozory kontroli. I bez zakrywających każdy wolny skrawek podłogi śpiworów, kocy i zdobycznych kołder między posłaniami cholernie trudno się manewruje, a jak dojdą jeszcze te wszystkie… upierdliwe [brak nieprzyzwoitego słowa- zapiszcie mi to na plus!] barłogi… nie ma siły, by czegoś lub kogoś nie potrącić, nie przesunąć, nie kopnąć. W takim wypadku najczęściej zaczyna się pyskówka, nierzadko przeradzająca się w regularną bójkę, z łokciami, butami albo nawet niebiańskim spiżem. Szarpanina, oczywiście, wywołuje jeszcze większe zniszczenia, co oznacza wzrost liczebności grupy niezadowolonych, dalej leci już reakcja łańcuchowa i… no cóż, wymykając się do klopika można doprowadzić do nawalanki, w której uczestniczy kilkanaście osób (a każda z nich zaopatrzona jest w zestaw ERIS™: żądzę mordu wypisaną na twarzy, inwektywy czekające na języku niczym naboje w magazynku, pasujące do jednego jedynego modelu broni- wykrzywionych w grymasie nienawiści ust i ostre narzędzie/glana/trampka/lacza/wściekłą dżdżownicę/coś jeszcze gorszego w dłoni). Miałam wątpliwą przyjemność tego doświadczyć i nie polecam.
W domku Afrodyty nikt nie koczuje w przejściach. Nikt nikogo nie bije, obuwie grzecznie leży pod łóżkami lub w szafkach (w miarę równo nawet), broń występuje w ilościach śladowych, głównie pod postacią fantazyjnie rzeźbionych i malowanych łuków oraz kołczanów, nierzadko poobklejanych kryształkami, zdjęciami aktorów i innym średnio potrzebnym badziewiem, pełnych białopiórych strzał (co zaskakujące: raczej zwyczajnych, bez ozdób), choć tu i ówdzie dostrzegam kątem oka błysk wysadzanej różnobarwnymi kamieniami (wielkości paznokcia środkowego palca) rękojeści lekkiego sztyletu, a o ścianę pod oknem oparto całkiem solidnie wyglądającą halabardę, długą na grubo ponad dwa metry i, jeśli nie liczyć nierozpoznawalnego z tej odległości ciemniejszego wzoru na ostrzu, zupełnie pozbawioną udziwnień (szkoda tylko, że jeszcze nigdy nie widziałam, by ktoś jej używał… niestety, mam uzasadnione podejrzenie, iż oręż marnuje się tutaj jako osadnik kurzu- element wystroju wybrany ze względów estetycznych lub sentymentalnych, nie praktycznych). Oszalałych pierścienic też nigdzie nie widać.
Ale są ludzie, są ich przyzwyczajenia i upodobania, upakowane i ściśnięte na bardzo małej przestrzeni: z nieznanymi mi gwiazdami filmowymi sąsiadują niewyobrażalnie szybkie (i zapewne równie drogie) auta, półki zastawiono kosmetykami chyba wszystkich istniejących (na Ziemi, na Olimpie, w głębinach Tartaru i w jakiejkolwiek fizycznej lub duchowej przestrzeni, gdzie ktokolwiek czuje choćby najsłabszą potrzebę pacykowania się) marek, zarówno męskimi, jak i damskimi, z dziewczyną w postrzępionych (fabrycznie, oczywiście) dżinsowych spodenkach ledwo zakrywających majtki żywo rozprawia heroska mająca na sobie długą do ziemi, drobno marszczoną spódnicę w kolorze płatków dzikiej róży, a zaledwie pół metra od dość prostego, pomalowanego na biało drewnianego łóżka znajduje się posłanie godne co najmniej księżniczki małego kraju- takie z ciężkim, haftowanym w srebrne i złote gwiazdy najprzeróżniejszych kształtów i rozmiarów brokatowym baldachimem, kolumienkami z bukowego drewna rzeźbionymi tak, by przypominały tańczące nimfy i opadającymi niemal do samej podłogi ciemnoniebieskimi niczym nocne niebo zasłonami, które można przywiązać do podpór za pomocą obrębionych nicią o metalicznym połysku szarf z błękitnego jedwabiu- marzenie większości małych dziewczynek.
Cała ta otoczka, tak inna od tego, do czego przywykłam (z wyszczególnieniem: wojenek podjazdowych karimatowych, piaskownicy pod łóżkami i wysokich na metr hałd USO- niezidentyfikowanych obiektów smrodotwórczych), a przecież w gruncie rzeczy oswojona i zwyczajna, sprawia, że zapominam języka w gębie. [Do Czytelnika: rób zdjęcia, kręć filmy i wołaj znajomych, bo właśnie jesteś świadkiem fenomenu porównywalnego z zaćmieniem Słońca.] Na szczęście nie na długo, z opresji ratuje mnie bowiem, czujna niczym kotka pilnująca młodych, grupowa domku Afrodyty. Nie musi ona, jak Hoodowie, wyganiać herosów krzykiem i kopniakami. Nie potrzebuje gróźb, kar ani musztry, z takim upodobaniem stosowanych przez jej przyjaciółkę Clarisse. Rodzeństwu Sileny wystarczy cicha prośba, kilka znaczących spojrzeń… i już ich nie ma.
***
Dopóki nie rozluźniłam skulonych ramion, nie podniosłam opuszczonej głowy i nie wyprostowałam zgarbionych pleców, nawet nie zdawałam sobie sprawy, że cała jestem napięta i skurczona, jakby w oczekiwaniu na cios lub reprymendę. Czuję się tu zdecydowanie NIE NA MIEJSCU i mam wrażenie, że, zanim przekroczyłam próg, ktoś wypisał mi to na czole wodoodpornym markerem. Ale nie powiem, że mnie to martwi- tak jest lepiej. Bardziej prawdziwie.
Córka bogini miłości wpatruje się we mnie z niejakim zaciekawieniem, lekko unosząc idealnie regularne brwi, a ja mogę niemal czytać jej w myślach. „Pasuje tu jak wół do karety”- przemyka jej przez głowę.
Od siebie mogę dodać jeszcze: „jak pięść do nosa”.
Zamierzony efekt osiągnięty!
Po raz kolejny omiatam wzrokiem pomieszczenie, po opuszczeniu przez mieszkańców wydające się nie tyle „puste” co „niezatłoczone”. Ich tu naprawdę jest za dużo… A może i nie? Dopiero teraz to zauważam… Faktycznie wykorzystano niemal każdy centymetr kwadratowy ścian i podłogi (a nawet część sufitu). Rzeczywiście szczelnie zastawiono wszystkie parapety, zarówno kwiatkami w ceramicznych doniczkach ozdobionych ręcznie malowanymi różowo-fioletowymi szlaczkami, jak i drewnianymi lub plastikowymi modelami samochodów, takimi do składania z części sprzedawanych co dwa tygodnie jako dodatek do gazety. Ba, mają nawet książki (tu muszę oddać dzieciakom Afrodyty sprawiedliwość: dysponują trzecim największym zbiorem w Obozie, ustępującym jedynie temu należącemu do potomków Ateny i prywatnej biblioteczce Chejrona), poukładane w przemyślny sposób, by tworzyły wąskie półeczki na drobiazgi, mimo iż akurat harlequiny i wydania kieszonkowe (romansideł, oczywiście) średnio się, ze względu na małą trwałość, do takich celów nadają.
Tu naprawdę wszędzie, WSZĘDZIE coś stoi, leży lub wisi, ale tak naprawdę nie dlatego, że jest wielu lokatorów, a ze względu na to, ile każdy z nich posiada.
W domku Hermesa autentycznie „swoim” możesz nazwać to, czego jesteś w stanie upilnować (albo to, czym i pies z kulawą nogą się nie zainteresuje)- całą resztę w ciągu godziny rozkradną lub „przypadkiem” zniszczą. W praktyce oznacza to, że cały mój prywatny dobytek mieści się w średniej wielkości zdezelowanym turystycznym plecaku (któremu jednak wyglądanie jak szmata do podłogi zawieszona na stelażu produkcji żula-złomiarza, mającym w zamyśle twórcy służyć za broń przeciwko hordom usiłujących przejąć władzę nad pobliskim monopolem białych myszek, kompletnie nie przeszkadza w byciu super), a wszystko, co ma jakąkolwiek wartość dla kogokolwiek poza mną, bez problemu wchodzi do kieszeni bojówek.
Większości ubrań, magicznej włóczki, drutów, igieł, szydełek i innych takich już się zostawiać nie boję, bo po tych paru latach mojej obecności w wariatkowie zwanym powszechnie jedenastką Hoodowie i spółka nareszcie zrozumieli, że nawet jak je podwędzą, to i tak nic nie zyskają- znaczę wszystko, co się da: spodnie, bluzę, kurtki, „cywilne” koszulki, a nawet bieliznę (choć to akurat nie do końca zdaje egzamin, gdyż wyszywane pajączki spełniają swoją rolę wtedy i tylko wtedy, gdy są duże i dobrze widoczne nie tylko dla ewentualnego klienta paserów, który zostanie tym sposobem ostrzeżony przed konsekwencjami zakupu, ale i dla mnie, gdyby ktoś jednak zaryzykował i fant założył). Wbrew pozorom, chłopaki mają mózgi zdolne przekalkulować, że nie opłaca się zabierać czegoś, czego nie można ani wpuścić na rynek, ani bezpiecznie użytkować samemu, ani nawet, tu na scenę wkracza kolejna zaleta/wada [niepotrzebne skreślić] naszego lokum, na dłużej ukryć przed kimś, kto mieszkał tu tyle lat co ja.
Z kretesem przegrałam natomiast walkę o drobnicę: długopisy, pastę do zębów, mydło, dezodoranty, skarpetki, obozowe T-shirty, koce i wiele innych. Od mniej-więcej półtora roku nie mam już tych rzeczy na własność- większość nieokreślonych-weteranów i starszych dzieci boga złodziei w którymś momencie przyjmuje zasadę „wszystko należy do wszystkich, jak gdzieś leży i nikt tego aktualnie nie używa ani nie nosi, to można śmiało brać”. System jest w sumie całkiem fajny, wygodny i w ogóle, tylko trzeba pogodzić się z tym, że po powrocie z wieczornej ablucji zastaje się posłanie niemal zupełnie ogołocone, dla niepoznaki przykryte tylko nieco rozwleczonym śpiworem. Ale do takich (i dziwniejszych) akcji akurat naprawdę można się przyzwyczaić- wystarczy dłużej u nas zabawić.
Może właśnie dlatego dzieci Afrodyty zostają uznane tak szybko? Ich „kochana mamusia” nie wyobraża sobie swojego „słodkiego dzieciątka” noszącego niedbale połatane byle czym koszulki w nie swoim rozmiarze i podkradającego stopki nie do pary? A może przeciwnie, wie, że taki heros nie przystosowałby się do jedenastkowych realiów, choćby minęło i sto lat, więc chce oszczędzić potomkom związanego z tym dyskomfortu?
***
-…tu przyszłaś?- głos Sileny przebija się do mojej świadomości z niejakim trudem, ale i tak jestem zdumiona, że udało jej się zwrócić moją uwagę już za pierwszym razem, w dodatku bez prób bicia po twarzy czy machania przed nią niebezpiecznymi przedmiotami. Ona naprawdę coś w sobie ma, jakąś niepojętą władzę, nie taką z gatunku karzących za najdrobniejsze nieposłuszeństwo reżimów, lecz coś, co niematerialnie nagradza za wykonywanie poleceń, będących nie tyle rozkazami co prośbami. Córka bogini miłości potrafi, nie sprawiając bólu, wyciągnąć z człowieka coś, czego istnienia on sam nawet nie podejrzewał. I właśnie dlatego tu jestem.
Co nie znaczy, że nie będę się wahać. By zamarkować niepewność, kilkakrotnie nerwowo zaplatam i rozplatam palce, zastanawiając się przy okazji, jakim cudem mam więcej żałoby pod paznokciami niż samych paznokci. Patrząc na rzędy lśniących buteleczek z lakierami we wszystkich kolorach tęczy czy tajemniczymi specyfikami w rodzaju „zmiękczaczy do skórek”, „zatwardzaczy [milionpięćsetstodziewięćset] w jednym” i „bazuk pokładowych” (o ile moja kochana dysleksja czegoś nie przekręciła- z nią nigdy nic nie wiadomo) lub pilniczki, nożyczki i inne niezidentyfikowane narzędzia nieznanego przeznaczenia, których pokaźna kolekcja prawdopodobnie wpędziłaby w kompleksy dzieciaki Hefajstosa opiekujące się zbrojownią… Strzelam oczami, aż obraz, z definicji nieostry, zmienia się w rozmazaną plamę, by rozmówczyni odniosła wrażenie, że, no cóż, zaczynam poważnie rozważać ucieczkę przez okno.
Ateno! To, że niespecjalnie cię lubię, nie znaczy, że nie masz u mnie ciasteczek (jeśli, rzecz jasna, dożyję czasów, gdy będę mogła spokojnie piec)- raz na sto lat jakiś mój plan działa- zanim zdążę „podjąć decyzję, której później zapewne bardzo bym żałowała”, od rejterady (ekhem, „odwrotu taktycznego” znaczy), której perspektywa rzekomo wydaje się tak kusząca, powstrzymuje mnie głos Sileny. Nie wiem, co dokładnie powiedziała, ale naraz te wymuszone porównania i sztuczne wątpliwości wydają się trzy razy mniej ważne. Może nie znikają zupełnie, ale przynajmniej przestają moją postać paraliżować.
-Ja…-odzywam się cicho, cichuteńko, ze starannie odmierzona dozą niepewności- ja potrzebuje… pomocy.- Głos mi się rwie, głowa wydaje się nienaturalnie lekka, jakby wyjęto z niej mózg, a w jego miejsce wtłoczono hel, ręce drżą- lecz już nie z mojego polecenia. Gdy bezwiednie podnoszę dłonie do twarzy, okazują się jeszcze zimniejsze niż zwykle, wręcz lodowate… Coś mi tu nie pasuje, przebija przez warstwy harmonijnych doznań zmysłowych jak zapaszek gnojowicy w drogerii, jak fałszywa nuta w nieznanej, lecz niezbyt skomplikowanej i wpadającej w ucho melodii.
A ja nawet wiem, co to: otóż USO przestało być „USO”- zyskało nazwę, a raczej imię. Imię, które brzmi „Arachne”.
Dla tych, którzy się zgubili (czyli również, jeśli nie przede wszystkim, dla pewnej nieokreślonej, w wieku szesnastu i pół roku wybierającej się na pierwszą poważną misję): moje żałosne próby sklecenia odpowiedniego oprogramowania najwyraźniej nie tylko zakończyły się fiaskiem, ale też poczyniły ujawniające się w najgorszym możliwym momencie szkody, których rozmiarów na razie nie jestem nawet w stanie ogarnąć. Super. Po prostu super.
Już mam zacząć nerwowo obgryzać to, co jeszcze zostało z paznokci/wybić szybę, by utorować sobie drogę ewakuacji (tym razem rozważam to zupełnie na poważnie)/zacząć kląć/wszystko na raz [niepotrzebne skreślić], gdy córka Afrodyty ostrożnie odrywa mi ręce od twarzy, delikatnie podtrzymując je własnymi dłońmi.
Powinnam milczeć, powinnam się trząść, gorączkowo szukać sposobu, by się wyrwać, by przestać dostrzegać ten kontrast, jej gładką skórę i długie, kształtne palce obok moich (nie moich?), nierównych, pobliźnionych i poranionych, a na domiar złego pokrytych odciskami. To wszystko, owszem przemyka mi (nam?) przez głowę, ale robi to z prędkością torpedy, więc żadna z nas nie ma dość czasu uczepić się któregoś z tych żałosnych pomysłów. Zamiast tego zaczynam mówić, już nie zrywami, wyduszając z siebie każdą sylabę, jak przy jakiejś mentalnej obstrukcji (czyżby buteleczka z tym całym „zatwardzaczem” była nieszczelna, a sam preparat- niezwykle lotny?), ale wolno, pewnie, nie za cicho i nie za głośno, nie zbyt piskliwie, lecz też nie ochryple, z precyzją i pedanterią alkoholika na skraju upojenia- bo wiem, że wystarczy chwila nieuwagi, by moja z trudem balansująca na wąskiej oddzielającej sen od szaleństwa ścieżce świadomość poślizgnęła się na trudniejszym wyrazie i osunęła w lodowatą ciemność kataleptycznego letargu.
-Oszukałam Chejrona. Nagadałam mu niestworzonych rzeczy, żeby wysłał nas na misję tylko we dwoje. Uwierzył mi, pewnie głównie dlatego, że bardzo chciał mieć kogoś do tego zadania, ale jednak uwierzył…-kolejne zgłoski spadają z moich ust jak krople miodu: złociste, idealnie okrągłe i słodkie-… więc teraz jedziemy przez cały kraj, by dorwać tą cholerną łajbę…- przekleństwo wdziera się pomiędzy perfekcyjne tony, burzy strukturę wypowiedzi. Jest jak fałszywa nuta, nie na miejscu do tego stopnia, że aż muszę zakryć usta dłońmi.
I natychmiast coś sobie uświadamiam.
Pająki nie produkują miodu. One tworzą sieci.
Umiem kłamać, owijać w bawełnę, zastawiać pułapki z homonimów i nawiązań.
Ale to? Nie, nie moja bajka. Prędzej odgryzłabym sobie język (po czym, doprawiony bazylią i tymiankiem, rzuciła na pożarcie wściekłym kostkopławom), niż pozwoliłabym mu uformować dźwięki, którymi zamierzał uraczyć stojącą naprzeciwko dziewczynę.
Te słowa, choć na swój sposób piękne, nie były moje. A skoro nie moje, to…
Kurka wodna, łódź podwodna, a do tego chełbia modra!
Afrodyta.
W myślach obdarzam ją takim epitetami, że te wszystkie żenujące starogreckie przydomki powinny ze wstydu wpełznąć na samo dno Tartaru i do końca świata (który, nawiasem mówiąc, może nastąpić w całkiem niedalekiej przyszłości) nie wyściubić stamtąd nawet czubka nosa. Cóż, cała ja- miewam problem z normalną rozmową, ale rzucać mięsem potrafię godzinami, o każdej porze dnia i nocy, bez względu na sytuację polityczną, pogodę czy obiadowe menu.
No, chyba że dorwę się do zrazów mojej babci. Grzechem byłoby używać ich w charakterze pocisków, więc takie pyszności po prostu zjem. Dobra, nie wszystkie. Jak uznam, iż nie zdołam upchnąć do żołądka całej porcji, poczęstuję Allana. I może jego rodzeństwo, marnie ostatnio wyglądają, bo całe dnie kiszą się w obozowym szpitalu. OK, jeszcze dzieciaki Aresa, przecież każdy wie, że głodna Clarisse to zła Clarisse, zła Clarisse natomiast oznacza dużo latających ostrych narzędzi i masę poważnych uszkodzeń ciała, a więc pełną infirmerię. O właśnie! Pacjentom w lazarecie też przydałoby się coś zanieść!
Zapytacie teraz zapewne: co po tylu machinacjach zostanie dla biednej Arachne? Śpieszę z odpowiedzią: NIC. Ale tak chyba już musi być.
Może (nie, na pewno!) jest to trochę (bardzo!) dziwne, ale tego typu niedorzeczne wywody pomagają mi uporać się z resztkami wadliwego oprogramowania- jeśli nie „pozbyć się go”, to przynajmniej „zamieść cholerstwo pod dywan”, wydobywając na powierzchnię to, co we mnie jest naprawdę mną. Albo, nieco dokładniej: co ja myślę, że mną jest.
Plan C częściowo wziął w łeb (Ateno, ofiara w zawiasach na razie), ale z racji tego, że trochę już na tym świecie żyję i miałam okazję przekonać się, jak dzikie akcje potrafi odstawiać *** zwane popularnie „szczęściem herosa”, postanowiłam zawczasu przygotować się na każdą ewentualność (oprócz deszczu napędzanych przez biegające w kółkach treningowych chomiki krwiożerczych mikrofalówek, co zapewne nie omieszka odbić mi się czkawką) i podczas pośpiesznego pakowania oraz sortowania maneli ułożyłam cały alfabet kolejnych, mniej lub bardziej awaryjnych algorytmów postępowania. Z prędkością Diona pędzącego do sklepu monopolowego przeglądam w myślach długą listę, wybieram kilka pozycji, które następnie syntezuję, naginam do okoliczności, przerabiam, wymuszając myślowe crossing-over, by na koniec wszczepić ów niepodobny do niczego twór w dziwny, wciąż słabo zbadany organizm zwany życiem.
***
Zmiana nie zachodzi w ułamku sekundy, jest bardziej rozciągnięta w czasie, raczej jak niemal niewyczuwalne ruchy tektoniczne niż ostry, gwałtowny poryw wiatru. A jednak się dokonuje.
Stopy, jakby same z siebie, przemieszczają się powoli po gładkiej podłodze, by w końcu rozsunąć się na szerokość bioder i ukazać światu liczne ślady długiego i intensywnego użytkowania znaczące połatane szarą taśmą czy innym butaprenem glany. Lewa ręka odnajduje pasek szybciej niż satyr meksykańską knajpę, kciuk sam wsuwa się w szlufkę, a pozostałe palce niezdarnie moszczą w fałdach lekko zrolowanej na plecach obozowej koszulki, podczas gdy prawa dłoń do połowy nurkuje w kieszeni, witając się z mieszkańcami powstałego tam alternatywnego wszechświata. Szyja automatycznie ustawia głowę pod takim kątem, że zdrowsze oko niemal w pełni przejmuje obowiązki słabszego, a przypominający giętkiego, czarnego węża warkocz spada do tyłu, by przez chwilę wachlować jak ogon zaniepokojonego kota, przy okazji czego ciężar ciała przenosi się nieznacznie na stronę zakroczną aby, na wypadek, gdybym była zmuszona uderzyć, dać mi możliwość wyprowadzenia ciosu nie z łokcia, a z pleców i bioder, co pozwoliłoby zmaksymalizować szanse na posłanie idioty/potwora/przypadkowego przechodnia, z którego bardzo nie chciałam zrobić sobie wroga, ale z niewiadomych przyczyn nie wyszło [niepotrzebne skreślić] na glebę tudzież głębiej, do Tartaru.
Na tę myśl mięśnie twarzy reagują ożywieniem- tworząc rysy i pęknięcia w niematerialnej woskowej masce (chwilę wcześniej pokrywającej całą powierzchnię skóry, a teraz topiącej się i spływającej lub odłażącej płatami), odnajdują właściwe pozycje, rozciągając usta w firmowym uśmiechu, bez skrępowania eksponującym ukruszoną dolną dwójkę i pokaźną przerwę miedzy górnymi siekaczami.
Ja sprzed pół minuty i ja obecna nie wyglądamy może jak obce osoby, ale podejrzewam, iż gdyby widziano nas pojedynczo (a nie jedną po drugiej, wraz z formami przejściowymi i momentem, gdy kokon nieśmiałej osobowości pęka, uwalniając tą bardziej otwartą), to byłybyśmy w stanie z powodzeniem udawać jednojajowe bliźniaczki- identyczne opakowanie, różna zawartość. Zmieniło się wszystko: postawa, wrażenie, jakie wywieram, a nawet głos, który stał się niższy, może także nieco ochrypły.
Tylko sprawa wciąż pozostaje ta sama.
-Słuchaj, Silena, mam do ciebie prośbę.- mówię dość szybko, ale bez zająknięcia, a gdy widzę, że pełne usta córki Afrodyty zaciskają się w wąską, sinawą (a mimo to zapewne uroczą) linię, natychmiast dorzucam:
-Albo biznes, jak wolisz.- podczas pakowania ekwipunku na misję, przewidując taką opcję, zgarnęłam wszystko, co mogłoby spodobać się dzieciom bogini miłości: puchate frotki, miniaturowe dżinsowe sakiewki (wyszywane w kwiaty, gwiazdki i co Wam jeszcze do głowy przyjdzie), które można przypiąć do paska, jeśli spodnie nie mają kieszeni, a nawet własnoręcznie wykonane gumki do włosów, dociążone drewnianymi koralikami oraz wyszlifowanymi płytkami niebiańskiego spiżu i wiele, wiele innych. Tak, dobrze słyszeliście: w tym sezonie nawet tu panuje moda na przydatne w walce gadżety. Problem w tym, że stojąca naprzeciwko dziewczyna najwyraźniej jeszcze nie miała okazji przeczytać najnowszego egzemplarza „Olimpijskiej Mody” czy innego „Boskiego Stylu”, gdzie zagadnienie to zostało najprawdopodobniej szczegółowo opisane- zwyczajnie o tym nie wie. Nie wysypuje towaru na najbliższą płaską powierzchnię i nie zaczyna gorączkowo przebierać w stosie różności, by upolować co smaczniejsze kąski zanim robi to nieistniejąca konkurencja, tylko patrzy na mnie wzrokiem tak zimnym, że niech się Alaskański styczeń schowa.
-Cóż, zamieniam się w słuch.- niemal widzę zwieszające się z jej słów drobne sopelki lodu. OK., wiem, lato mamy (wychodzisz na dwór, a tam- ukrop, chowasz się do środka- piekarnik i tak przez całą dobę, może z dwu- czy trzygodzinną przerwą nad ranem) i chłód rzeczywiście jest w tych okolicznościach przyrody czymś pożądanym, ale nie taki. I nie dla mnie. I bez tego znów mam dłonie jak mrożonki.
-Powiedzmy,- zaczynam, dość ostrożnie, by z powodu nieodpowiedniego doboru słów nie nastawić rozmówczyni jeszcze gorzej- że z pewnych względów chciałabym przez pewien krótki okres czasu wyglądać trochę lepiej niż zwykle.- idealne brwi Sileny znikają pod zasłoną jej grzywki, unosząc się w niewypowiedzianym pytaniu „Ona? Serio?”, więc szybko dorzucam doprecyzowanie:
-Oczywiście, nie chodzi o zamienienie tego- wskazuję palcami kolejno na, cytując pewnego pozbawionego instynktu samozachowawczego syna Apolla, „wiecznie rozdęte, jakbym bezustannie napychała się kanapkami nafaszerowanymi petardami” policzki, na nieistniejącą talię, ściśniętą wysłużonym męskim paskiem z wyprzedaży garażowej, a wreszcie na świeżą, różowawo-siną bliznę, przecinającą lewą łydkę od kolana aż do miejsca, od którego jej dalszego przebiegu nie można już śledzić, gdyż niknie pod poprzecieraną i (jejku, dopiero w tym momencie to zauważam!) założoną na lewą stronę czarną męską skarpetą- w Miss Świata czy inną Barbie. Po prostu raz na kiedy fajnie byłoby przypominać trochę bardziej dziewczynę, a trochę mniej worek treningowy dla potworów.- czy mi się wydaje, czy wyraz jej twarzy nieco złagodniał? Nie jestem pewna, jeszcze przed przybyciem do Obozu słabo sobie radziłam z interpretowaniem mimiki, a od kiedy tu jestem wzrok, zapewne z powodu braku wizyt u specjalisty, popsuł mi się tak dramatycznie, że teraz z odległości dwóch metrów z ledwością dostrzegam niewyraźne zarysy nosa i brwi, w ciemnych plamach pomiędzy nimi muszę dopatrywać się oczu, a za usta biorę czerwoną lub popielatą kreskę kilka centymetrów nad podbródkiem. Zabawa zaczyna się, gdy ktoś, Allan przykładowo, ma w tym miejscu szramę w podobnym kolorze.
Ale, może właśnie dlatego, jeśli już uda mi się poprawnie wypełnić jedną z tych skomplikowanych, zbudowanych z mięśni, ścięgien i kości krzyżówek, mam wrażenie, że oglądam którąś ze starych pozowanych fotografii, do których ustawialiśmy się co roku za świątecznym stołem, ściśnięci między zastawionym roślinkami doniczkowymi parapetem a szafą rodziców, żeby tata mógł umieścić aparat na statywie, pomajstrować przy nim przez kwadrans (czas odczuwany) i popędzić do nas, niemal zwalając potrawy z blatu, by także znaleźć się na zdjęciu. Niby bez sensu, ale babcia zawsze trzymała odbitki w jednej kopercie, żeby można je było przejrzeć, biorąc jedną po drugiej, po kolei, tak, by stworzyły prymitywny film dokumentalny, pokazujący, jak tapety powoli szarzały, a na lakierowanych meblach przybywało rys i odprysków, jak ja rosłam, a dorośli kurczyli się i zapadali w sobie, jak mi wypadały mleczne zęby, a w ich włosach pojawiały się pierwsze siwe pasma… jak pewnego dnia w środku grupki pojawiło się puste miejsce, którego już nikt nigdy nie miał wypełnić.
Czegoś podobnego doświadczam teraz, gdy nakładam na siebie kolejne ujęcia przedstawiające twarz któregoś ze znajomych obozowiczów: jednocześnie widzę tę osobę miesiąc, kwartał, dwa czy niemal cztery lata temu, automatycznie porównując i wyłapując różnice. Nie żeby takie zestawienia napawały optymizmem- z wieloma kumplami, z różnych (mniej lub bardziej przygnębiających i wkurzających) powodów, nie miałam kontaktu od tygodni, a ci, z którymi stykam się regularnie, zachowują się coraz bardziej nerwowo, nieswojo, jakby grali w sztuce, której scenariusza nikt im wcześniej nie udostępnił.
O ile jeszcze rok temu, przed Bitwą w Labiryncie, zdarzało się nam żartować z potworów, by komuś zaimponować, zabłysnąć w towarzystwie czy zyskać aprobatę współlokatorów, o tyle ostatnio zauważyłam, że herosi wprawdzie natrząsają się z niebezpieczeństwa dużo częściej niż wcześniej, lecz robią to niemal wyłącznie dla siebie.
Śmieją się śmierci w twarz, jak na świrów przystało, bo w tym świecie… no cóż, taki mamy aktualnie klimat, wiecie, Armagedon, te sprawy… w tych warunkach, przepraszam za rzucanie chemicznymi tekstami, ciśnienia i temperatury, jedyny sposób, by zupełnie nie oszaleć, to troszeczkę zwariować.
I właśnie dlatego tu jestem.
I właśnie dlatego gram kartą, której wykorzystanie nie powinno w ogóle wchodzić w rachubę, bo pokonanie córki Afrodyty na jej własnym gruncie graniczy z cudem. Ale znowu: jako herosi nauczyliśmy się, że nie wolno nam liczyć na cuda, ale, jako że mieścimy się w jednostce systematycznej „obłąkani”, nikt nam jak na razie nie zabronił wierzenia w nie.
-Beckendorf.- wyrzucam z siebie, zanim znów zacznę się wahać- Nasza misja jest związana z zadaniem Beckendorfa.- zarówno oczy, jak i usta Sileny są niemal idealnie okrągłe, co właściwie powinno być na poły dziwne, na poły śmieszne, może również z deka obrzydliwe, a jednak… Pomimo tego dziewczynę wciąż można opisać tylko jednym słowem: „piękna”. Zastanawiam się, czy dzieciom bogini miłości kiedykolwiek zdarza mieć gorszy dzień albo wyglądać fatalnie? Jeśli przeżyjemy, będę musiała sprawdzić to doświadczalnie.
Ale najpierw wypadałoby zadbać o zapewnienie sobie takiej szansy. Zanim moja rozmówczyni zdąży zbombardować mnie milionem pytań, z których każde miałoby bez wątpienia siłę rażenia porównywalną z głowicą atomową, dopowiadam:
-Nie wolno mi zdradzić nic więcej- dlaczego ta twarz, nawet wykrzywiona w grymasie doprawionego bólem zawodu, nie sprawia wrażenia odpychającej?- ale nasza akcja to przygotowanie gruntu dla niego. Wiem, że nie chcesz, żeby się narażał, lecz ja prędzej skisnę niż przepuszczę taką szansę, ale przecież ty też coś z tego mieć musisz.- konstrukcja zdania pozostawia wiele do życzenia, a stojąca przede mną dziewczyna nie jest córką Ateny, ale i tak niemal słyszę, jak skomplikowane układy śrub i trybów w jej głowie przetwarzają uzyskane informacje, podstawiając do równania kolejne dane. Gdy w jej źrenicach błyska zrozumienie, wypowiadam na głos to, o czym obie myślimy, a podczas gdy krtań opuszczają kolejne sylaby, ja, kawałek po kawałku, opuszczam samą siebie- słowa, ton, jakim są wypowiadane, a nawet drżenie rąk i wrzące pod powiekami łzy powoli przestają być moje, ale może tak właśnie powinno być? Może dla własnego dobra nie powinnam rozumieć tych kilku zdań, które sprawiają, że grupowa domku Afrodyty na przemian blednie, rozpromienia się i marszczy brwi. Co sekundę pokazuje mi inną twarz, a wszystkie one są równie piękne, choć każda ma własne sposoby na wywołanie tego efektu.
– Silena, ja proszę tylko o kilka dni, podczas których poczuje się jak dziewczyna, a nie jej odróbka made in China, nic więcej.- wznowienie przez mózg przetwarzania sekwencji pozornie niepowiązanych ze sobą dźwięków na spójne (choć może nie do końca logiczne) informacje jest raczej niemiłe, gdyż nadal nie odzyskuję kontroli nad własnym językiem, a co za tym idzie nie mogę wpływać na treść przekazu- Jedynie o to, by, jak już mnie zasieką i zjedzą na obiadek, powieszą za nogi na latarni czy co tam jeszcze te cholerstwa planują, móc zabrać na dół- wbrew woli wykonuję znaczący ruch kciukiem- wspomnienia czegoś innego niż śmierć i walka. Nie widzisz, że błagam? Jeśli nie, to mogę i uklęknąć, wszystko mi jedno.- nie wiem, w którym momencie złapałam ją za szczupłe, nieskazitelne ramię, ale to teraz nieistotne. Od momentu, gdy opadam na upstrzoną pojedynczymi ziarnkami piasku, którego sama naniosłam, podłogę, liczą się już tylko deklaracje, spływające z moich ust jak krystalicznie czyste potoki z górskich szczytów. Albo jak skażona cuchnącą ropą krew z głębokiej, zainfekowanej rany. Co kto woli.
-To wymiana. Transakcja. Jesteś jedyną osobą, która ma szansę mi pomóc. Jeśli się zgodzisz…- w gardle stworzyła mi się pokaźna gula, niemal uniemożliwiająca oddychanie, jednak pozbycie się jej nie figuruje aktualnie na liście moich priorytetów, zmuszam więc płuca do rozpaczliwego wysiłku, z suchym świstem zasysając haust powietrza, by być w stanie kontynuować.
ASDFGHJKL;’.
Przepraszam, nie czytałam wcześniejszych części, a ta mnie definitywnie przerosła i pewnie zrozumiałam tylko połowę, ale po prostu muszę powiedzieć, że sposób w jaki piszesz jest zachwycający. Ten natłok informacji przegrzał mi mózg, ale to okazało się być strasznie przyjemne 😀
Autor się nawet nie podpisał, więc ja nawet nie przeczytam :c
Ja też nie czytałam wcześniejszych części i mam takie same odczucia co Caitlyn. Poza tym moglabys rozbić te dlugasne zdania, które tworzą całe akapit na o wiele krótsze. W połowie zdania zapomina co było na początku. ;> Ten natłok tych opisów, porównań…Przerasta xd.
O to właśnie chodzi w budowaniu zdań wielokrotnie złożonych.
*się
O BOŻE, O BOŻE, O BOŻE! ARACHNE! ALE ZACIESZ! Zaraz lecę czytać 😀