To już szósta część i jeszcze nie połowa opowiadania. Wasze komentarze motywują mnie do dalszego pisania i mam nadzieję, że dobrniecie do końca.
Dedykację lecą do tych, którym się spodoba!
Alis
[Tu Max Mclain syn Apolla. Właśnie doszliście do tego momentu, gdzie rozpoczęła się nasza niebezpieczna podróż! Mam nadzieję, że jakoś przetrwacie do końca, choć jak na razie my sami nie wiemy jakie będzie zakończenie i czy uda nam się je wam opowiedzieć… A, więc…]
Stałem przy grani wpatrując się w błękitną toń morza. Szum fal rozbrzmiewał w oddali, a wiatr niósł ze sobą lekką bryzę. Nie wiem jak tu się znalazłem. Wiem tylko tyle, że zaraz stanie się coś niedobrego. Zerknąłem w górę; niebo szare, bez koloru zaczęło pękać ukazując żyłki, z których sypały się srebrzyste iskry. Coś potężnego próbowało przebić się przez ochronną barierę planety. Fale stawały się coraz większe, a niebo przysłoniło się burzowymi chmurami. Ziemia zaczęła się trząść wylewając strugi magmy. A ja stałem wpatrując się w to wszystko; w walkę bogów ze stworzycielem. Chciałem coś zrobić, pomóc, ale nie mogłem się ruszyć. Pęknięcia stawały się coraz większe, łamiąc niebo na kawałki. Nieporadny patrzyłem jak wielka szponiasta łapa zanurza się w atmosferze; czarne łuski mieniły się różnymi kolorami, które paliły niczym słońce. Zasłoniłem oczy rażony światłem; czułem woń spalenizny. Wiedziałem, że to już koniec. Nie udało nam się. I nagle wszystko ucichło… jakbym stracił słuch. Podniosłem wzrok i ujrzałem ciemność. Czułem na sobie czyjś wzrok emitujący czystym ogniem.
-Dokąd zmierzasz synu Apolla? – odezwał się starożytny głos. – Jesteś pewien czy misja się uda? A jeśli nie… Jak przez was zaczną ginąć tysiące? Co wtedy zrobisz?
Nie mogłem tego słuchać. Zasłoniłem uszy dłońmi, ale nadal słyszałem to zdanie obijające się w mym umyśle jak echo…
***
Obudziłem się zalany potem, a moje serce biło w szalonym tępię. Próbowałem uspokoić oddech, ale po kilku próbach dałem sobie z tym spokój.
Sny zaczęły nawiedzać nas wszystkich już poprzedniego dnia. Nie wiemy jak Chaos dowiedział się, że coś planujemy, ale przez to jesteśmy bardziej wystawieni na jego celownik. Zerknąłem na zegarek; dochodziła szósta. Postanowiłem wstać i się przejść, i tak bym nie mógł ponownie zasnąć.
Minęło już dwa dni odkąd podjęliśmy się wyprawy, aby zdobyć klucze „mroku”; jak nazwaliśmy je wspólnie z Cass. Jak na razie córka Ateny próbuje zlokalizować nasz pierwszy cel, a my usprawniamy swoją kondycję i walkę. Mam nadzieję, że coś znalazła, bo jak wychodziliśmy z Wielkiego Domu wyglądała na zawiedzioną.
Gdy wyszedłem na zewnątrz od razu ruszyłem na strzelnice. Zawsze był to moje ulubione miejsce, aby się odstresować. A ta chwila była odpowiednia. Rano nikt nie ćwiczył, więc miałem całe pole do manewru. Wziąłem swój łuk i kołczan, i ustawiłem się na linii symbolizującej pięć metrów. Nie było ta daleko, ale po koszmarnych nocach moje ręce trzęsły się, sprawiając, że chybiałem. Wpatrywałem się w tarczę biorąc pod uwagę lekki wiatr i puściłem pocisk, który wbił się powyżej czerwonej kropki symbolizującej środek. Przekląłem pod nosem i spróbowałem raz jeszcze. Drugi strzał był już pewniejszy, a strzała trafiła idealnie w cel. Uśmiechnąłem się wyciągając kolejną. Ręce już mi się nie trzęsły przez co pewniej trzymałem broń. Puściłem kolejną właśnie wtedy, gdy obok zjawił się James.
-Też nie mogłeś spać? – zapytałem, gdy się zbliżył.
-Yhm… Cass, coś znalazła?
– Nie wiem… Dowiemy się wszystkiego o dziewiątej. – po czym znów naciągnąłem łuk celując w tarczę. Strzała poleciała z świstem wbijając się znów w czerwoną kropkę.
– Niezły strzał.
– Dzięki. Chcesz spróbować?
– Jasne.
Podałem Jamesowi łuk.
– Napnij cięciwę aż do twarzy, aby ramię tworzyło linię prostą. – poinstruowałem go.
Zrobił jak kazałem. Widać, że trudno było mu naciągnąć cięciwę aż do końca, ale jakoś sobie poradził. Po czym wyjaśniłem jak idealnie trafić w cel.
– Musisz wziąć pod uwagę wiatr. Za mocny porwie strzałę, dlatego trzeba poczekać, aż się wyrówna lub obrać kurs tak, aby wiatr pomógł ci dosięgnąć celu.
– Nie rozumiem…
– Nie jestem dobry w tłumaczeniu do czego służy łuk wolę strzelać, ale nie martw się nie ty jeden nie możesz mnie zrozumieć.- westchnąłem. – Gotowy?
James kiwnął głową nie spuszczając wzroku z tarczy. Po czym napiął mocniej łuk, zamknął oczy i strzelił… strzała wbiła się powyżej czerwonej kropki.
-Całkiem nieźle jak na pierwszy raz.
– To nie jest mój pierwszy raz. Kiedyś chodziłem z ojcem na łucznictwo. Polowaliśmy na sarny. – wyjaśnił.
-Polowałeś łukiem na sarny? – zapytałem zdziwiony – Twojego ojca nie było stać na kaliber?
– Jest prawnikiem, ale ma zamiłowanie do historii. Kiedyś ją studiował, ale zrezygnował dla większych pieniędzy. W jego gabinecie gdzie nie spojrzysz leżą stare książki, łuki, topory, a nawet miecze. I nie… mój ojciec nie jest żadnym psychopatą. – dodał widząc moją minę.
– Nieźle. Mam nadzieję, że może kiedyś odwiedzę cię i przekonam się na własne oczy. Chętnie poznałbym twojego ojca.
– Trudno go złapać. Prawię ciągle jest zajęty.
-Mój też. – dodałem z uśmiechem. – To co jeszcze raz?
***
Trenowaliśmy naszą celność dobre dwie godziny. Gdy to sobie uświadomiliśmy zaprzestaliśmy ćwiczeń i udaliśmy się pod domek Ateny.
Byłem ciekawy czy Cass udało się dowiedzieć, gdzie leżą kluczę. Przepowiednia była dość zawiła i niezrozumiała, więc martwiłem się czy córka Ateny da radę.
O czym ja myślę! Wiadomo, że da! Inaczej nie byłaby córką Ateny! Ale od dwóch dni nie dawało mi to spokoju. Martwiłem się o nią. Była dla mnie jak młodsza siostra. Nie mógłbym zostawić jej samej, gdy nad światem ciąży niebezpieczeństwo… Właśnie niebezpieczeństwo… Co noc widziałem umierającą Ziemię. Bałem się czy, gdy wyruszymy nie będzie już za późno; choć Chejron mówił nam, że bogowie jak na razie panują nad wszystkim.
Właśnie zbliżaliśmy się do domku numer cztery, gdy nagle coś huknęło. Przerażeni podbiegliśmy bliżej, by ujrzeć Cass, która wyglądała jak żywy trup; włosy potargane, cera blada i te podkrążone oczy. Stała w przejściu rozrzucając książki na wszystkie strony, że aż wypadały na zewnątrz.
-Cass! Co robisz? – zapytałem przerażony jej zachowaniem.
-Szukam! – wrzasnęła.
-Czego?
-Książki!
-Na bogów co się z tobą dzieję?!
– Nie wiem! Nie wiem! I jeszcze raz nie wiem! -zaczęła – szukałam, szukałam i szukałam, aż dowiedziałam się tylko tego, że nie mam potrzebnej książki, aby ustawić kurs!
– I po to ta cała afera? O książkę? – zapytałem nie dowierzając.
– A żebyś wiedział! – krzyknęła załamana klęcząc na ziemi.
– O jaką książkę chodzi? – zapytał James.
– „Miasta zachodu”
Podszedłem do niej i ją przytuliłem. Zawszę tak robiłem, gdy się załamywała. Od razu dodawało to jej wigoru i zapału do pracy.
-Cass spokojnie – wyszeptałem – zrób najpierw coś ze sobą, a potem poszukamy tej książki. Jak na razie wyglądasz na potwora, który przekroczył barierę ochronną.
Dziewczyna spojrzała na mnie swoimi burzowymi oczami.
– Dajcie mi minutkę – po czym zniknęła w wnętrzu.
Zerknąłem na Jamesa, który nad czymś intensywnie myślał.
– Co jest? – zapytałem.
– Nie nic… ale… chyba widziałem tą książkę w domu.
Wpatrywałem się w niego nie dowierzając.
– Że co?
– Zanim dowiedziałem się o tym świecie; bogach i tak dalej… Miałem zadanie z historii, aby wyszukać książkę o Starożytnym Rzymie, więc przeszukałem pułki i natrafiłem na tą książkę.
– Nie wierze… czytałeś ją?
– Skąd… tylko przeglądałem… nie wiesz jaki to kloc…
-Zaraz, zaraz coś ty powiedział? – rozległ się głos Cass.
– Że mam w domu tą książkę? – zaczął powoli obawiając się jej reakcji.
Nie dziwię mu się. Po bezsennych nocach, próbach zinterpretowania przepowiedni staje się cud!
– Musimy iść do Chejrona… idźcie po resztę. – po czym zniknęła w swoim pokoju.
***
Dobrę pół godziny szukaliśmy Connora i Alis. Od niektórych obozowiczów dowiedzieliśmy się, że Connor jest na plaży, więc ruszyliśmy najpierw po niego. Znaleźliśmy go ze swoim rodzeństwem bijących się z chłopakami od Posjedona. Westchnąłem w duchu… Od czasu, gdy Percy Jackson stał się wrogiem Aresa to jego dzieci stale się pastwią nad dziećmi Posejdona lub tak jak teraz biją.
-Connor! – krzyknąłem zbliżając się do nich. – Connor!
Nie dawało to żadnego efektu. Chłopacy nawet nie podnieśli głowy tylko trwali w bitewnym szale.
-Przestańcie!- Rozległ się wrzask Jamesa; tak donośny, że ptaki zerwały się z drzew w popłochu. Od razu wszyscy zwrócili na niego wzrok. Muszę przyznać James ma płuca.
– Connor! Zebranie w Wielkim Domu! – krzyknęliśmy obaj.
Dostrzegliśmy bursztynowe włosy i rękę machającą na znak, że zrozumiał po czym ruszyliśmy w poszukiwaniu Alis. Z nią był problem. Była nowa i większość jej nie znała, więc zajęło nam dobre dwadzieścia minut, kiedy na nią natrafiliśmy.
– Cześć chłopaki. Co tam?
– Szukamy cię! – zaczął James – gdzie się szlajasz?
– A co cię to obchodzi „Szczurze”! Mam prawo chodzić gdzie chcę.
Widziałem jak zaciskają ręce w pięść. Wyglądali jak dwie tykające bomby gotowe rozerwać się na strzępy. Atmosfera była dość napięta, więc wkroczyłem do akcji.
– Musimy iść do Wielkiego Domu. Reszta już na nas czeka.
-Racja, chodźmy – powiedział James ruszając przodem.
Alis zamruczała coś pod nosem i ruszyła za nim.
***
– Chejronie musimy tam iść! – trwała przy swoim Cass.
Minęły już dobre dwie godziny odkąd postanowiliśmy ruszyć do domu Jamesa po książkę.
– Tyle zachodu o jakąś głupią książkę. – odezwał się Connor podrzucając sztylet.
-A żebyś wiedział Worens! Jak chcesz to sam szukaj kluczy i zobaczymy czy uda ci się coś osiągnąć!
I tak to przeważnie wyglądało; kłótnie, minuty ciszy, zbiorowe załamywanie. Miałem już tego dość! Serio… mój mózg marzył o ciepłym łóżku i odrobinie snu. Choć dochodziła dwunasta oczy same mi się zamykały. W końcu wybawił nas wszystkich Pan D., który przysnął na swoim fotelu i teraz rozbudzony krzykami Cass powiedział:
– Chejronie puść ich… niech se idą nawet na koniec świata tylko jak najdalej ode mnie!
Chejron westchnął. Widać było, że i jego to wszystko męczy.
– No dobrze możecie iść. Zawiadomię Argusa żeby was odwiózł.
-Chwała bogom! – rzucił Connor wznosząc ręce ku górze.
-A i jeszcze jedno – odezwał się centaur zatrzymując nas w miejscu– wasza misja jest tajemnicą. Nikomu ani słowa… nie chcę kolejnej fali paniki w obozie.
Kiwnęliśmy głową na znak, że zrozumieliśmy po czym z westchnieniem ulgi opuściliśmy Wielki Dom.
– No dobrze. James, gdzie dokładniej mieszkasz? – zapytała Cass, gdy szliśmy w stronę domków.
-Na Brooklynie ulica Bedford Ave.
– Dobrze idźcie się spakować. Widzimy się za pół godziny pod sosną Thali.
***
Pakowanie przebiegło szybko. Wziąłem najpotrzebniejsze rzeczy: zapalniczkę, ciepłe koce; na wypadek, gdy będziemy ruszać w dalszą podróż, samo rozkładane namioty; nowy wynalazek od dzieci Hefajstosa, zapasowe strzały, sztylet, line, bandaże, zapas ambrozji, środki dezynfekujące, dolary i złote drachmy oraz parę puszek coli; na bezsenne noce.
Oparty o sosnę czekałem na pozostałych. Zjawili się dobre piętnaście minut po mnie. James i Alis wzięli swoje szkolne plecaki; pewnie wypróżnione z książek, a zapełnione wynalazkami dzieciaków Hermesa. U boku Jamesa wisiał miecz, który podczas ćwiczeń wybrał mu Connor; Alis miała krótki sztylet, a jasne włosy spięła w koński ogon. Potem pojawił się syn Aresa, który ubrał na siebie koszulkę moro i workowate spodnie w podobnym odcieniu co ziemia. Na jednym ramieniu niósł plecak, a drugą ręką zapinał miecz. Ostatnia przybiegła Cass z plecakiem wyładowanym po brzegi.
Nie chciałem się czepiać, ale na bogów co ona tam spakowała?! – pomyślałem widząc jej bagaż.
Gdy już wszyscy się zebrali ruszyliśmy przez las w stronę jezdni.
Nie mogłem w to uwierzyć. Właśnie opuszczaliśmy obóz ruszając na samobójczą misję, aby powstrzymać Chaos przez zniszczeniem Ziemi. Byłem podekscytowany jak zresztą wszyscy.
Argus; nasz szef ochrony stał na poboczu przy białym samochodzie dostawczym z napisem „Truskawki na każdą porę”. Podeszliśmy do niego, a James i Alis stanęli jak słup wpatrując się w naszego szofera jak zaklęci.
-Halo ruszamy – odezwałem się.
– On…on… – zaczęła Alis.
Spojrzałem na Argusa. Mężczyzna, blond włosy w białym krótkim rękawku i czarnych szortach o stu oczach… o co im chodziło? Wygląda tak jak zawsze normalnie.
– Nie rozumiem wszystko gra… – zwróciłem się do nich z uśmiechem.
Cass westchnęła:
– To jest Argus nasz szef ochrony. Wsiadajmy już mamy mało czasu.
-Ale…ale… on ma… – zaczęli.
– Tak wiem. Taki się urodziłem nic na to nie poradzę – odezwał się Argus mrugając do nich dwudziestoma oczami na szyi, rękach i nogach.
Szkoda, że nie mogliście zobaczyć ich min. Prawie by nam zeszli na zawał, ale jakoś upchnęliśmy ich na tylne siedzenia i ruszyliśmy.
***
Podróż przebiegła nam bez żadnych komplikacji, choć trwała dobre trzy godziny. Argus wjechał na Bedfort Ave, a James wskazał mu gdzie można łatwo wykręcić. (okazało się, że Argus tylko nas podwiezie na miejsce, a resztą sami mamy się martwić) Wysiedliśmy i podziękowaliśmy naszemu wielookiemu przyjacielowi. Staliśmy na chodniku z plecakami. Wzdłuż i wszerz ciągnęły się całkiem podobne jednorodzinne domy i nic poza tym.
-Dobrze gdzie jest twój dom? – zapytała go Cass rozglądając się niecierpliwie.
-Chodźcie za mną.
Wzięliśmy torby na ramię i ruszyliśmy za Jamsem. Poprowadził nas pod biały, piętrowy dom z małym balkonem i szpiczastym dachem oznaczony jako numer 123. Przed domem stały przystrzyżone krzaki w spirale i kule. James pierwszy wszedł po marmurowych schodkach i nacisnął dzwonek.
– Dobra teraz tak. Niczego nie ruszajcie i uważajcie na tą starą jędze. Szukamy książki i… – nie dokończył, bo drzwi się otworzyły, a w nich pojawiła się starsza kobieta o czarnych, siwiejących już włosach. Jej twarz była wąska, pokryta zmarszczkami, nie wspominając o szpiczastym nosie i podbródku. Na sobie miała długą sięgającą ziemi spódnicę oraz bluzkę z roli surowej pani. W skrócie można by powiedzieć, że wyglądała jak żmija.
-Witaj ciociu. – odezwał się James z przyklejonym do ust uśmiechem. – przyprowadziłem znajomych.
– Ja ci dam ciociu… gdzieś się szlajał przez cały miesiąc?!
-Ja… – zaczął James.
-Wiesz co by się stało gdyby twój ojciec się dowiedział? Właśnie, że nie wiesz! A teraz jazda do środka! Znajomym już podziękujemy.
– Co nie! Oni tylko na chwile…
– Nie obchodzi mnie to! Odejdź Sticke. – zwróciła się do czarnego kota.
-Masz kota? – szepnęła do niego Alis.
-To jędzy. – odszepnął. – Nie mamy czasu na życiowe mądrości. Wchodzimy i wychodzimy w czym problem?
– Jak ty się do mnie odzywasz?!
-Boże! Chodźcie…
Przepchnęliśmy się do wnętrza nie zwracając uwagi na protesty starszej pani.
Sticke gruby, owłosiony kocur prychnął na nas, kiedy znaleźliśmy się na jasnym korytarzu. James zaprowadził nas po schodach na piętro i wszedł do czegoś co powinno nazwać muzeum. Pokój zajmował prawie cały poziom. Na szafkach stały zabytkowe wazy i rzeźby, a na ścianach wisiały przeróżne łuki, miecze i topory. Wpatrywaliśmy się w to wszystko z otwartymi, szeroko ustami. Connor chodził od ściany do ściany zafascynowany bronią; Cass od ceramicznych waz po marmurowe posągi, a Alis cóż… można by powiedzieć, że jako jedyna przeszukiwała ogromne tomiska na półkach. James stał na środku najwyraźniej zadowolony naszą reakcją.
– Fajne co nie?
– Stary nie wiesz jak… – wyszeptał oszołomiony Connor. – mógłbyś niektóre z nich wziąć na misję. Widzę tu parę całkiem niezłych ze spiżu. Co to jest?! – wykrzyknął podbiegając do kamiennego kominka. – Na bogów! Twój stary ma stygijskie żelazo!
-Co?
– Patrz – to powiedziawszy wspiął się na kominek i ściągnął ciemny miecz. – tnie potwory jak masło. Tylko dzieci boga umarłych mają taki.
– Chłopacy i ich zabawki lepiej spójrzcie na te wazony. Wyglądają na autentyki. – powiedziała oczarowana Cass.
-To są autentyki.
-Serio? To jest warte miliony czemu twój stary tego nie sprzeda? – Dodał Connor.
– A bo ja wiem…
– Przepraszam, że przerwę, ale chyba po coś tutaj przyszliśmy. – przerwała im Alis.
-Racja. – powiedziałem odkładając dziwnie zgięty łuk i zacząłem przeglądać półki.
***
Wyciągałem raz za razem kolejne książki i oczarowany dotykałem ich postrzępionych grzbietów, pięknych zawiłych liter oraz pożółkłych stron wyglądających na parę wieków. Ale poza tym nigdzie nie mogłem dostrzec tego po co przyszliśmy.
-Mam! – oznajmił James położywszy na stoliku ogromne tomisko. Na okładce jaśniał pozłacany napis „Miasta zachodu”. Cass wyciągnęła notes i zaczęła czytać. Przyglądaliśmy się jej w milczeniu jak marszczy czoło i przygryza dolną wargę kartkując tom. Znudzeni usiedliśmy na podłodze i czekaliśmy.
Mijały kolejne minuty, a Cass coś zapisywała, coś zmazywała, a po ciotce Jamesa nie było śladu. Myślałem, że wpadnie za nami do gabinetu i każe się wynosić, a tak się nie stało. Myślałem właśnie nad tym, gdy Cass wykrzyknęła:
– Czemu na to prędzej nie wpadłam!
-Co jest? – zapytałem podchodząc do niej.
– Miasta zachodu to inaczej miasta zachodniej Europy. Pewnie przez te bezsenne noce nie zorientowałam się w czym rzecz… Teraz tylko obrać odpowiedni kurs… – powiedziała wyciągając mapę. – „Klucze w wielkich miastach, państw zachodu znajdziecie”. Więc tak… pięć kluczy, pięć wielkich miast zachodu. Mamy Francję, Niemcy, Anglię, Hiszpanie, Portugalię, Holandię, Irlandię, Belgię i Szwajcarię. Dziewięć państw na pięć kluczy… Będę potrzebowała jeszcze tej książki. James? – zapytała.
-Jasne możemy ją wziąć jeśli to uratuje świat.
– Dobra to ustalone – powiedziała zamykając księgę. – Musimy iść na lotnisko i… – nie dokończyła, bo w drzwiach stanęła ciotka Jamesa.
– Nigdzie nie pojedziecie – powiedziała krzykliwym głosem.
James spojrzał na nią i już otwierał usta w proteście, gdy nagle stał się blady i oparty o ścianę kręcił głową mrucząc: „To nie dzieję się naprawdę.”
Przyjrzeliśmy się starszej pani, która już nie była tą starszą panią, która otworzyła nam drzwi. Jej skóra pozieleniała a włosy zaczęły się poruszać wydając ciche syczenie. Tam gdzie powinna mieć nogi był ogromny ogon węża. Chwyciłem sztylet; łuk nie przydałby się w pokoju pełnym bezcennych zabytków. Zauważyłem, że reszta już stoi gotowa do walki. W ręce potwora zmaterializował się bicz, którym zaczęła wymachiwać nad naszymi głowami.
Wszyscy byliśmy w szoku (szczególnie James). Nie spodziewaliśmy się, aż tak szybko spotkać potwora, który próbowałby nas zabić. Mieliśmy nadzieję spotkać je dopiero w dalszej podróży, a tu taka niespodzianka. Ciotka drakaina… współczułem Jamesowi, że musiał żyć z nią przez te lata. Przecież mogła mu ukręcić kark w każdej chwili. Aż bać się spać, gdy kręciła się w pobliżu. Nic dziwnego, że James jej tak nie lubił.
Podkradłem się do niej, gdy zajęta była walką z Connorem, który obwinął sobie jej bicz wokół ramienia i z całych siły ciągnął próbując go wyrwać. Jednak broń zaczęła coraz mocniej ściskać jego rękę, że aż widziałem kapiącą z niej krew. Connor nie wytrzymał i puścił bicz przez co został posłany na półkę z wazami, które spadły tłukąc się na drobny mak. Przerażony patrzałem jak wojownik pada nieprzytomny. Wkurzony skoczyłem w stronę potwora i już miałem wbić sztylet w jej ramie, gdy zamachnęła się na mnie łokciem i poleciałem na ścianę z głośnym brzdęk. W tym czasie James wywrócił stół i osłonił się z dziewczynami przed kolejnymi atakami bicza. Gdy się otrząsnąłem z szoku podpełzłem do nich unikając kolejnej próby pozbawienia mojej głowy i zapytałem:
-Gdzie Connor?
– Wpadł na wazy tak samo jak ty! Boże ojciec mnie zabije… To pamiątki rodzinne! – powiedział z wyrzutem James. – Ej ciociu może omówimy to na spokojnie?! Bez przemocy?! – zawołał do drakainy, która zasyczała złowrogo i posłała kolejną salwę uderzeń.
– Ten stół zbyt długo nie wytrzyma. – zauważyła Alis.
Miała rację. Niegdyś gładki ciemny stół stał się śmieciem pozbawionym dwóch nóg i kawałka boku.
Syczenie się nasiliło i zaczęło dochodzić z każdej strony. Wyjrzałem znad schronienia i zobaczyłem stado węży pełzających w naszą stronę. Wrzasnąłem, gdy dostałem po głowę i szybko schowałem się przed kolejnym uderzeniem.
– Musimy coś zrobić. Nasyła na nas węże! – warknąłem czując krew na włosach.
– Dobra. Alis, choć ze mną odwrócimy jej uwagę. Max, strzelaj do węży i uważaj na siebie, a James, wbij jej ten spiż w brzuch. – powiedziała Cass wychodząc wraz z Alis z ukrycia.
– Wbić jej w brzuch? Łatwo jej mówić. To nie jej ciotka!
– Będę cię osłaniać – powiedziałem, a James spojrzał na mnie jak na idiotę. – no idź już. – dodałem słysząc bojowe okrzyki dziewczyn.
Gdy ruszył powoli w stronę drakainy wyciągnąłem łuk i zacząłem strzelać do grubych węży, które rozsypywały się, kiedy strzała dosięgła ich skóry. W tym gwarzę z syków, uderzeń bicza i tłuczonych arcydzieł widziałem jak James rzuca się na swoją ciotkę, która w mgnieniu oka łapię go za ramię i rzuca na kominek.
– James wszystko dobrze? – zapytałem, gdy wylądował z donośnym uderzeniem za mną.
– Yhm… Chyba zaraz zwymiotuję…
– Tylko nie tutaj! Weź ten miecz. – powiedziałem widząc ciemny kształt wśród sterty postrzępionych i rozerwanych książek. – Jeśli naprawdę jest ze stygijskiego żelaza to wyprowadzisz ją z równowagi i zadasz śmiertelny cios. – dodałem ponawiając ostrzał na gady, które zaczęły owijać się wokół dziewczyn.
James chwycił miecz i ruszył raz jeszcze w stronę potwora. Osłaniałem go i dziewczyny jak mogłem, ale zdawałem sobie sprawę, że zostało mi tylko już dziesięć strzałów w tym dwie ogniste. Miałem szczerą nadzieję ich nie aktywować w domu przyjaciela gdzie ogień strawiłby i tak już rozwalony pokój, a może i dom. Strzały kurczyły się w zastraszającym tępię. Chciałem już posłać wybuchową strzałę, gdy nagle węże zaczęły znikać. Zerknąłem w stronę gdzie stała drakaina. Nie było po niej śladu jak zresztą też po Jamesie. Wyszedłem zza zrujnowanego stołu i podszedłem do Connora, który przegapił całą walkę.
-Connor żyjesz? – zapytałem.
Odpowiedziało mi ciche stęknięcie i syn Aresa otworzył oczy.
-Załatwiłem ją? – zapytał słabo.
– Boże twoja ręka! – krzyknęła Cass podchodząc do Connora i podając mu ambrozję.
– Aż tak źle? – zapytał.
Obejrzałem jego rany. Było kilka stłuczeń, lekkich zadrapań, ale najbardziej niepokoiło mnie jego ramię, które całe sine tryskało krwią.
– Masz bandaż? – zwróciłem się do Cass.
– Ja mam. – powiedziała Alis podając mi białą tkaninę.
Zacząłem oczyszczać i owijać rękę przyjaciela bandażem, który szybko zabarwił się na czerwono.
– Widzieliście Jamesa? – odparł po chwili.
Alis skoczyła na nogi i zaczęła rozglądać się po zrujnowanym pokoju.
– Gdzieś tu był… O Boże! – zawołała i wybiegła na zewnątrz.
-Dasz radę iść? – zapytałem Connora, który kiwnął głową i powoli się podniósł.
Wzięliśmy go pod ramiona i skierowaliśmy się w stronę wyjścia opuszczając zniszczony pokój. Gdy wyszliśmy na popołudniowe słońce dostrzegłem coś okropnego. Puściłem Connora, który uczepił się Cass i podbiegłem w stronę dwóch sylwetek.
-Szybko… – wołała Alis klęcząca nad Jamesem.
Rzuciłem plecak i zacząłem szukać ambrozji. James wyglądał dość kiepsko… choć nie doznał zbytniego uszczerbku na zdrowiu. Bolała go trochę głowa, ramię pulsowało, ale to wszystko przeszło po zażyciu ambrozji. Obwinąłem mu tylko głowę bandażem tamując rozcięcie na czole. Zerknąłem w górę na rozbite okno. No tak musiał akurat wylecieć przez okno… Chłopak miał szczęście, że nie roztrzaskał kości.
– Będzie żył. Ma tylko wstrząśnienie mózgu. – oznajmiłem im, gdy Cass położyła Connora na trawię i ruszyła w naszą stronę.
– To dobrze. Panie doktorze może teraz ciebie obejrzy lekarz? – zwróciła się do mnie córka Ateny.
Czułem się dobrze, więc nie wiedziałem o co jej chodzi póki nie przypomniałem sobie, że wszyscy jesteśmy umazani krwią, pyłem i śluzem węży. Na dodatek staliśmy przed domem z wybitym oknem, po południu wystawieni na zainteresowanie gapiów. Miałem nadzieję, że Mgła wszystko zasłoniła i śmiertelnicy nie widzą piątki nastolatków o poszarpanych i zakrwawionych ubraniach.
– Eh… no dobrze.
Cass owinęła mi głowę i rękę bandażem, i podała ambrozji. Gdy już wszystkich opatrzeliśmy i znaleźliśmy (na całe szczęście) nieuszkodzoną książkę, ruszyliśmy przed siebie w poszukiwaniu przestanku autobusowego.
Nie uszliśmy nawet parę metrów, gdy rozległo się wołanie:
-Alis? Alis! Co ty tu robisz?!
Zwróciliśmy się w stronę głosu. W naszą stronę zbliżał się wysoki, blond włosy mężczyzna, ciemnowłosa kobieta i chłopiec. Alis zobaczywszy tą parę prawie wypuściła Jamesa, który ledwo szedł oparty o jej ramię.
-Mama? Tata? Jake? Co wy tu robicie?
Spojrzeliśmy po sobie. Każdy myślał pewnie o tym samym… Modliłem się w duchu do mojego ojca, aby to nie były kolejne potwory. Jak na razie miałem ich serdecznie dość…
Koniec przekazu.
Ta część mi się baaardzo podobała Udało Ci się uchwycić naturalność swoich bohaterów i za to masz ode mnie duże brawa 😀 😀 Och co tu dużo mówić, po prostu uwielbiam twój styl i rzadko kiedy tak dobrze mi się czyta czyjeś opowiadania jak twoje^^ Ale za tą końcówkę mam Cię ochotę udusić 😉
*Na samym początku zamiast wiem – wiedziałem i te słowo powtarzasz, ale to przeżyję
*Plus za ładny opis
*Minus za powtórzenie ,,fale”
*Dowiemy się wszystkiego o dziewiątej. – po czym znów naciągnąłem łuk celując w tarczę. Strzała poleciała z świstem wbijając się znów w czerwoną kropkę. — o dziewiątej. – Po czym (…) — zapis dialogów gdy po myślniku pojawia się coś o mowie np powiedział, westchnął z małej; kiedy jest normalne zdanie z dużej 😉
A teraz powiem Ci, że mi się całkiem podobało. Nie czytało się tego jak jakieś rewelacyjnej mega książki, ale jest dobrze. Opisy są, przemyślenia też, akcja jest – nie za szybka, ale coś się dzieje. Dobrze 😀
Natomiast za końcówkę uduszę Ciebie razem z Iris :*
Mhm… z każdym rozdziałem jest coraz lepiej i ciekawiej 😀 Widać postępy. Masz przyjemny styl, dosyć łatwo się czyta twoje prace. Jestem pewna, że gdy nabierzesz jeszcze większej w prawy, wszystko będzie idealnie
Końcówka… UGH!!! Szykuj się! Razem z iriską i carmel znajdziemy Cię, a potem… już ty dobrze wiesz 😉