Nadszedł czas na to, by światło dzienne ukazały się prace pojedynkowe do naszej pierwszej kategorii. Jednocześnie przyznajemy jednogłośne zwycięstwo Kirze, która jako jedyna odważyła się stanąć do Pojedynku Normalnego. Wielkie brawa także dla Jane i jej Dionizosa. Wiemy, że to jest dla was nowa zabawa na blogu i nie zrażamy się brakiem prac. Wierzymy, że z czasem wszyscy poczują tego ducha współzawodnictwa i poczują radość z pisania. Tak więc w środę ogłosimy kolejną kategorię.
W związku z tym, prosimy Kirę, by przesłała na pojedynkowego maila warunki „Chcemy”, a my uzgodnimy odpowiedną kategorię. Jane z kolei przysługuje prawo wybrania kolejnej postaci do Pojedynku Malowanego, więc także prosimy cię o przysłanie maila. Na wiadomość czekamy do wtorku.
Niezmiernie cieszy nasz też fakt, że ogromną popularnością cieszą się Pojedynki Specjalne. Do tej pory otrzymaliśmy zgłoszenia:
- Chione vs hadesik
- Kira vs hadesik
- Annabeth24 vs hadesik
- Inez vs hadesik
Pozostało nam tylko czekać na skrzyżowanie piór.
Przypominamy warunki Pojedynku Normalnego. Chcemy:
*bohaterowie kanoniczni Ricka Riordana
* słów: ,,Bogowie rzymscy/greccy istnieją”
*spektakularnego uznania przez boskiego rodzica
Praca Kiry:
Wspaniale, no po prostu wspaniale! Tylko mieć takie szczęście ja mogłem. Nie żebym narzekał. Tylko, czy ktoś mi wyjaśni, jak to możliwe, że zaraz skończę, jako potrawka dla przerośniętych gołębi o podejrzanie ostrych jak stal szponach? A przecież miał to być kolejny, nudny dzień w moim trzynastoletnim życiu…
Obudziłem się jak zwykle o siódmej trzydzieści, czyli o pół godziny za późno, by zdążyć na czas do szkoły. W pełnym pędzie ubrałem się, wyszorowałem zęby i spróbowałem ogarnąć tę brązowo-szarą strzechę na głowie, którą popularnie nazywa się fryzurą.
Na szczęście, moja mama wyszła już do pracy, więc obyło się bez nagany za późne wstawanie. Na nieszczęście, oznaczało to morderczy bieg na złamanie karku, żeby złapać autobus, który zawiezie mnie do mojej ukochanej szkoły! Chwyciłem plecak, porwałem ze stołu rogalika z czekoladą, po czym wypadłem z mieszkania. Stwierdziłem, że czekanie na windę jest nieopłacalne i zacząłem zeskakiwać po dwa stopnie ze schodów. Potem przypomniało mi się, że mieszkam przecież na dziesiątym piętrze…
Przystanek autobusowy znajdował się kilka przecznic od mojego domu. Musiałem tam dobiec w cztery minuty. Bułka z masłem! Jednakże, oczywiście, tuż za ostatnim zakrętem, musiałem się wypie… przewrócić na pękniętej płytce chodnika i runąć jak długi na ziemię.
– Serio?! – zawołałem, kiedy się już podniosłem. – Ludzie to jest Oakland! Czym sobie zasłużyliśmy na krzywe chodniki, co? I na co, w takim razie, idą nasze podatki?
W tym samym czasie autobus zdążył już odjechać.
Dotarłem do szkoły dwadzieścia minut po dzwonku. Wbiegając na drugie piętro tej jakże cudownej placówki dla kłopotliwej młodzieży, dotarło do mnie, jaką mam teraz lekcję… informatykę! No to zadżemiście…
Zapukałem do drzwi pracowni komputerowej i z krzywym uśmiechem, przylepionym do twarzy, wszedłem do środka.
– Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie – wymamrotałem obowiązkową formułkę.
– O! Zobaczcie, kto nas zaszczycił swoją obecnością. Pan Marcus Thorman! Witamy, witamy!
Ten jakże zabawny facet, nazywał się Brian Simpson i uważał się za nauczyciela informatyki. Był chudy, wysoki oraz jasnowłosy. Golił się raz w tygodniu, garbił się, pochylając głowę do przodu, nosił wciąż tę samą szarą koszulę (od święta granatową), skarpetki z napisem „Pies na baby” i mnie nienawidził, bo byłem mądrzejszy od niego… Do tego przystojniejszy.
– Zapewne uważa pan, panie Thorman – kontynuował Simpson. – Że skoro wygrał pan olimpiady z informatyki i matematyki, to może sobie pan odpuszczać te lekcje, ale niestety! Nie ma tak dobrze! Teraz przeprosi pan swoich kolegów, że przerwał im mój wykład o sposobie zapisywania informacji na różnych nośnikach pamięci.
– Przepraszam za przerwanie wykładu. I… tak właściwie, to wygrałem wszystkie możliwe konkursy z matematyki i informatyki, również te zaawansowane. Nie dopuścili mnie jedynie do „Mathematic revolution 6.0”, ponieważ uznali, że będzie siara jak wygram z profesorami z czterdziestoletnim stażem.
Klasa wybuchnęła śmiechem. Właśnie taką odgrywałem tu rolę. Klasowego dowcipnisia oraz błazna. Jak mamy się śmiać, to najlepiej z Marcusa!
Simpson zmarszczył brwi i palcem kazał mi siadać. Potulnie skierowałem się do swojej ławki. Odchyliłem się na krześle i zacząłem gapić się w sufit. Nie miałem nic lepszego do roboty. Możliwe, że troszkę mi się przysnęło, bo nagle usłyszałem obok siebie huk upuszczanej na blat książki. Zerwałem się gwałtownie do przodu. Simpson stał nade mną z triumfalnym uśmieszkiem na tej jego długiej, końskiej twarzy. Serio, jak on patrzy codziennie w lustro?
– Zostanie pan po lekcji, panie Thorman – powiedział z zadowoleniem.
– Ale przecież nic nie zrobiłem! – zaprotestowałem.
– No właśnie! Jedynka!
Po dzwonku naprawdę zostałem w sali, dostawszy wcześniej szczotkę, zmiotkę i ścierę oraz polecenie posprzątania podłogi.
– Żeby ci się na nudziło – rzucił mi na odchodnym Simpson.
Mogłem mu się odgryźć, ale nic błyskotliwego nie przyszło mi do głowy. Zresztą, bez publiczności to żadna frajda. I wiecie, co? Serio zacząłem sprzątać tę głupią salę!
Akurat zmiatałem papierki po cukierkach spod ławki przy oknie, kiedy na parapecie usiadł pierwszy gołąb. Gołąb jak gołąb… Tłusty, szary, ze świdrującymi oczkami. Potem pojawił się drugi. Następnie trzy kolejne. Kurcze, zebranie stowarzyszenia gołębiastych? Zacząłem się niepokoić przy trzynastym ptaku. Poczułem się nieswojo, aż dreszcz przebiegł mi po plecach. I wtedy zrobiłem najgłupszą rzecz w swoim życiu. Mianowicie, otworzyłem okno, chcąc je przepędzić. Nie przewidziałem, że przez cały czas tym głupim ptaszyskom właśnie o to chodziło… Ledwo pociągnąłem za klamkę, stado wpadło do środka. Jak oszalałe zaczęły krążyć wysoko pod sufitem. Wydały z siebie przerażający, ogłuszający wrzask i spadły na mnie, dziobiąc gdzie popadnie.
– Aaaaa! – zacząłem wrzeszczeć, próbując się od nich odpędzić. Z ran na ramionach, karku i dłoniach pociekła mi krew. W akcie desperacji chwyciłem mocniej miotłę, po czym zamachnąłem się na ptaki. Tylko bardziej je rozwścieczyłem. Waląc na oślep i jednocześnie starając się osłaniać oczy przed wydziobaniem, dotarłem do drzwi. Szarpnąłem za gałkę i wybiegłem na korytarz.
– Kryć się! – krzyczałem. – Gołębie atakują! Apokalipsa! Napad! Rozbój!
Ludzie w pośpiechu i ogólnej panice kryli się gdzie popadnie. Ja z szaleńczym krzykiem, bliski omdlenia ze strachu pobiegłem przed siebie, czyli… prosto do wyjścia. O dziwo, nikt mnie nie zatrzymał. Wypadłem na zewnątrz. Ptaki, które coraz mniej przypominały gołębie z parku, zaatakowały jeszcze zacieklej. Ich ostre dzioby szczypały mnie po łydkach, pazury drapały twarz i plecy.
– Odwalcie się! – zawołałem jeszcze raz, uderzając w łeb jednego z moich napastników. Przebiegłem już spory kawał drogi, zbliżając się do niewielkiego placu z fontanną, placem zabaw dla dzieci i sprzętem rekreacyjnym. Akurat trwały tam zajęcia z aerobiku i jogi dla seniorów. Cudownie! Zginę przy dźwiękach muzyki z lat młodości mojej babci i w otoczeniu pań, również w wieku mojej babci, ubranych w jaskrawe dresy. Najchętniej zapłakałbym nad swoim losem, ale akurat walczyłem o przetrwanie! Wskoczyłem na karuzelę i wymachując miotłą, darłem się na całe gardło:
– Żywcem mnie nie weźmiecie!
Wtedy zdarzyły się dwie rzeczy: muzyka z głośników staruszek rozbrzmiała pięć razy głośniej, wręcz miażdżąc potęgą głosu Elvisa Presleya, i ptaki z dzikim wrzaskiem zaczęły uciekać w popłochu, wpadając na siebie, czy koziołkując w powietrzu. Zrobił się z tego harmider, że nie zauważyłem jak z nieba leci, prosto na mnie, największe ptaszysko. Zorientowałem się za późno. Zdążyłem uciec tylko kila kroków, gdy ptak chwycił mnie w swoje szpony, po czym uniósł wysoko w górę.
– O mamusiu! Błagam nie zjadaj mnie! Nie chcę umierać! – spojrzałem w dół, na ziemię pod moimi nogami i delikatnie mnie zamroczyło. – Obiecuję, że już nie będę wykradać drobniaków z automatu… I nie będę zamieniać bitej śmietany na piankę do golenia… I już nigdy więcej nie podłożę Simpsonowi pinezki na krzesło… No dobra, tego nie obiecuję…, Ale…!
– Mógłbyś się już przymknąć, z łaski swojej? Bo zacznę rozważać zostawienie cię ptakom stymfalijskim!
Zaskoczony, zadarłem głowę do góry. Ku mojemu zdziwieniu, trzymał mnie ogromny, piękny, majestatyczny orzeł, nadnaturalnych wielkości, a na jego grzbiecie siedziała śliczna dziewczyna o brązowych oczach i krótkich do brody, gęstych, ciemnobrązowych włosach. Była chyba mniej-więcej w moim wieku.
Nieznajoma uniosła brew.
– Coś nie tak?
– Eeee… właśnie uniknąłem śmierci, lecę sobie w powietrzu porwany przez olbrzymiego orła, nie wiem, co się dzieje, zwiałem ze szkoły… Nie no, co ty, wszystko okay!
Dziewczyna uniosła się pod nosem i powiedziała, jakby do siebie:
– Teraz to się dopiero zacznie.
– Że słucham?!
Brunetka spojrzała na mnie z szerokim uśmiechem.
– Jestem Gwen. Nie martw się, nie mam zamiaru cię zabijać, przynajmniej na razie.
Myślałem, że się przesłyszałem, ale Gwen zdawała się mówić poważnie.
– A ty? Jak ci na imię?
– Ma-Marcus – wyjąkałem. – Hej, serio muszę tak wisieć, nie żeby coś, ale…
– Wytrzymasz. To niedaleko.
– CO jest niedaleko?
– Obóz. Obóz Jupiter. Jedyne bezpieczne miejsce dla takich jak ty, czy ja.
– A dokładniej? Bo jakoś nie rozumiem.
Gwen westchnęła.
– Może zacznijmy od podstaw – spojrzała na mnie uważnie i powiedziała powoli: – Bogowie rzymscy istnieją. A my jesteśmy ich śmiertelnymi dziećmi, czyli herosami. Półbogami, jak wolisz. Szkolimy się w Obozie Jupiter, by móc przeżyć, walczyć z potworami, radzić sobie w zwyczajnym świecie. Nadążasz?
Nie nadążałem. Totalnie nie nadążałem. Ale pokiwałem głową. Gwen nadal coś mówiła, ale nie słuchałem. Właściwie to nie pamiętam dalszej drogi. Ocknąłem się dopiero przy lądowaniu. Orzeł postawił mnie na ziemi, a Gwen zgrabnie zeskoczyła z jego grzbietu. Ptak odfrunął i Gwen obróciła się do mnie z zagadkowym wyrazem twarzy, chyba czekając na moją reakcję. Rozglądałem się dookoła, otwierając szeroko oczy. Widziałem najpiękniejsze miejsce na ziemi. Cudowne wzgórza, wspaniałe budowle, pełno złota, świątynie, nawet bunkry wydały mi się niezwykłe.
– Niesamowicie, co?
– Tak. Niesamowicie – zgodziłem się.
– Gwen! Kto to jest?
Ku nam zbliżała się dziewczyna, na pierwszy rzut oka starszą, ale chyba tylko o rok, o długich czarnych włosach i czarnych oczach. Biła z niej niesamowita, silna aura władcy. Ubrana była w fioletową koszulkę i brązowe krótkie spodenki.
– Cześć Reyno! Znalazłam tego biedaka koło placu Lincolna. Uciekał przed Aves Stymphalides.
Reyna skrzywiła się nieznacznie.
– Okropne ptaszyska. Masz szczęście, że Gwen była w pobliżu – zwróciła się do mnie. – I witamy w Obozie.
– Dzięki… Chyba.
Gwen roześmiała się i pociągnęła mnie za rękę.
– Chodź muszę ci wszystko pokazać!
Przez resztę dnia kręciliśmy się po całym Nowym Rzymie i Obozie. Z każdą chwilą zaczynałem wierzyć, że to nie jest sen, lecz jawa. Że to jest prawdziwe!
Pod wieczór Gwen przedstawiła mnie pretorom. Mieli po siedemnaście lat i wyglądali na bardzo, bardzo poważnych. Aż chciało się rzucić jakiś kawał na rozluźnienie atmosfery. Mimo wszystko powstrzymałem się…
– Mówisz, że nie odbyłeś szkolenia w Wilczym Domu? – spytał jeszcze raz Paul, wysoki szatyn o zielonych oczach. Jak się później okazałem, syn Ceres.
– Niestety. Nie mam pojęcia, o czym mowa.
– Trudno. Mamy tu kilka podobnych przypadków. Legiony! Powitajcie nowego Rzymianina! Członka Piątej Kohorty!
Rozległy się głośne uderzenia tarcz o ziemię oraz okrzyk: „Benedictum fructum ventris tui, Romam!”
Gwen puściła mi oczko z pierwszego rzędu. Poczułem, że oblewam się rumieńcem. Paul zawiesił mi na szyi tabliczkę z imieniem, nazwiskiem i napisem probatio.
Nagle poczułem coś dziwnego, a konkretnie… swędzenie w głowę. Kiedy podniosłem rękę, żeby się podrapać, herosi wydali z siebie zduszone okrzyki zaskoczenia. Opuściłem dłoń, ale oni nadal się na mnie gapili!
Wtedy zrozumiałem, dlaczego. Kilka centymetrów nad moją czupryną, unosił się hologram, czy co to tam było, przedstawiający prymitywną wagę z pieniędzmi na obu szalkach i skrzydełkami przy nóżce.
– Ceremonia uznania! – zawołała Miranda, druga pretorka, przerywając ciszę. – Witaj, Marcusie Thorman. Synu Merkurego, boga handlu, kupiectwa, złodziei i posłańca bogów.
Wszyscy lekko się skłonili.
– Jejciu.
I tak trafiłem do mojego nowego domu. Obozu Jupiter. Benedictum fructum ventris tui, Romam, ludzie!
A na deser Pan D. by Jane 😉
Do napisania w następnych kategoriach! Przybywajcie licznie!
Izzy & Carmel
Kurde blaszka, ten cały hadesik musi mieć masę roboty!
Właśnie pomyślałam to samo… :> xD
Nie wiem czy ten Dionizos miałby jakiekolwiek szanse gdyby nie to, że jest jedyny xD
Muszę coś wymyślić, coś fajnego… Tylko co?…
Bardzo fajna praca! Podobało mi sie 😀
Jane
Hahaha 😀 No cóż… em… nie wiem, co powinnam napisać! Dziękuję?
ale cieszę się, że Wam się podoba.
Kira… z.a.b.i.j.e. „Pies na baby” ? Nie zrobiłaś tego!!! hahah 😉 😉 Praca super xD
TAK! Zrobiłam to! 😀 😀 😀 Taka nostalgiczna wstawka dla wtajemniczonych xD
Powiem tak… Opko jak zawsze swietne xD 😀 ale jak przeczytalam opis pana od infy to mnie zamurowalo nie mowiac juz o tych pamietnych skarpetkach xD 😛 czyzbys stesknila sie za naszym dawnym nauczycielem ? ;P
Kira? Mam takie małe pytanko. *niewinna minka* Czy czasami rzymscy herosi nie trafiali najpierw do Lupy, wilków, wiesz, te sprawy? Czy nie było tak, że przeżywali morderczy trening, uczyli się kontrolować swoje zmysły, stawali się brutalni jak wilki?
Niestety, kanon w ataku. XDD
Poza tym… Trochę szybko. Naprawdę szybko. To znaczy, to była praca na konkurs i w dodatku w roku szkolnym, więc na pewno nie mogłaś odwalić epopei dłuższej od Krwi Olimpu, ale… Odczułem to jako takie: Budzę się! BUM! Zrywam się! BUM! Biegnę! BUM! Nauczyciel jest debilem! BUM! Ptaki! BUM! Biegam po obozie w pełnej chwale! BUM! I do tego: Gweeeeeen… XD
Tak, mam głupawkę.
I poza tym trochę Ci się pomieszały chyba obozy, bo:
a) Rzymianie to zUe kreatury, u których nie powinno być serdecznie i życzliwie.
b) Rzymianie są podejrzliwi, więc procedury po przyniesieniu Marcusa to przesłuchanie, czy aby nie jest szpiegiem, Grekiem albo czymś jeszcze gorszym…
c) ogólnie, raczej kazaliby mu w zadośćuczynienie za uratowanie życia wyszczotkować stado jednorożców.
d) a co z listami polecającymi, ręczeniem za niego i tą całą biurokratyzacją?
Ha, i to by było na tyle z błędów, XD. Wiesz, fanboy ma swoje obowiązki.
😀
Ale… Who cares? Bo kiedy ma się taki styl jak Ty, to wszelkie błędy stają się osłonięte Mgłą. Kiedy się tak kreuje bohaterów, kiedy potrafi się wepchnąć w atmosferę tonę ciepła i naturalności. Kiedy…
Wiesz, o co mi chodzi.
To by było na tyle.
PS: A w ogóle, czuj się zaszczycona, bo mnie na tej stronie raczej nie uświadczysz, a tu BUM! Komentarz!
Kurde, aż sobie przeczytam to opowiadanie.
Ha! Wiedziałam, że będzie na ten temat dyskusja! 😀
Otóż, w trakcie pisania tego opka zorientowałam się, że zapomniałam o wspomnianej „inicjacji” w rzymskim obozie. Ponieważ całkowicie zepsułoby mi to koncepcję, zaczęłam grzebać w ciemnych otchłaniach internetu i szukać informacji, czy szkolenie przez Lupę było obowiązkowe. Nie znalazłam nigdzie czegoś takiego, wręcz na odwrót, właśnie, że nie wszyscy rzymscy herosi przeszli przez Wilczy Dom. Jeśli to bardzo razi, przepraszam. Musiałam jakoś wybrnąć z tej sytuacji. 😛
Że za milusio? Faktycznie pisałam na szybko, praktycznie na ostatnią chwilę i nie wyrobiłam się żeby to dopracować… Stąd też pęd akcji. Jeszcze raz przepraszam, mogło być lepiej.
PS. Baaaardzo dziękuję za komentarz 😀
Jeeej, Kira napisała opko w 1osobowej narracji :3 ale i tak genialne, nosz kurcze, nie ma czego się czepnąć :/ bardzo lubię twój styl pisania, choć popieram przedmówcę co do sposobu trafiania do obozu Jupiter 😀 Ale to szczegół, nic więcej mnie nie razi
Pan D. boski 😀 super praca
Pf, a mi tam się bardzo podobała praca Kiry! Z resztą, jak zawsze, nie ukrywajmy…Pan D też superowy. Czekam na te pojedynki!
Mi się obie prace bardzo podobają – laski, świetna robota 😀
Wysyłajcie pojedynki, z tego naprawde może się zrobić fajna zabawa 😉