ROZDZIAŁ 5
Podczas gdy smoki prezentowały swoją siłę i próbowały wystraszyć przeciwnika, słońce całkowicie skryło się za horyzontem. Powoli zapadała ciemność. Smoki na trybunach były podekscytowane zbliżającą się walką. Już raz były na placu nocą, kiedy to ta sama smoczyca zaprezentowała im swoją niezwykłą moc. Teraz jednak miejsca nie oświetlały klejnoty, wręcz przeciwnie, ich blask zanikł całkowicie.
Will całkiem dobrze widział w ciemności. Jego zmysły się wyostrzyły, a on sam schował się w kącie między lożami a drogą. We wnęce, gdzie kiedyś musiał stać jakiś posążek, nie było go prawie widać. Obserwował smoki. Arsonist wydawał się lekko zaniepokojony zapadającą nocą. Cofnął się o kilka kroków i by dodać sobie animuszu, zaryczał donośnie.
Jeden ze smoków na widowni wypuścił strumień ognia. Blask płomieni rozjaśnił na chwilę plac, ale po chwili mrok powrócił ze zdwojoną mocą. Przewodniczący, który widział w ciemnościach, zapytał przymierzające się do starcia smoki:
– Ach, moi drodzy, naprawdę zamierzacie walczyć?
Smoki pewne podjętej decyzji przytaknęły. Przewodniczący tylko pokiwał głową i spytał jeszcze raz. Uzyskawszy tą samą odpowiedź, dodał jeszcze:
– Pamiętajcie, że to walka. Jeśli któreś z was ucierpi … – zawahał się, patrząc na smoczycę – nikt nie poniesie za to odpowiedzialności. Warunkiem zwycięstwa jest… pokonanie przeciwnika. Nie musicie zabijać, wystarczy jak jedno z was będzie niezdolne do walki. Lub się podda. Zrozumiano? A, i każda pomoc, której udzielicie walczącym – tu zwrócił się do zebranych na trybunach – będzie karana. Walka zostanie przerwana, a ten tu młody człowiek – wskazał na Willa, ale smoki nie widziały tego w ciemnościach – zostanie stracony. Na te słowa zebrani zaczęli wyć i zawodzić, okazując sprzeciw.
– No dobrze, rozważymy z radą tę możliwość później. Niech zacznie się starcie.
Gdy zza chmur wyjrzała blada tarcza księżyca, w jego nikłym świetle rozpoczęła się walka.
Arsonist odszedł na drugi koniec dziedzińca i odwróciwszy się do smoczycy rozłożył szeroko swoje pierzaste skrzydła, których końcówki musnęły ziemię. Will dopiero teraz zauważył, że łuski jadowitego smoka przypominały pióra. Nie były bordowe, jak mu się przedtem wydawało, lecz srebrne z zielonymi końcówkami, a przedtem tylko odbijały blask słońca niczym lustro. Teraz nie przypominał „płomiennego smoka”, za którego wziął go przedtem.
Smoczyca – o imieniu Luna, jak usłyszał z trybun – wyciągnęła swoje długie ciało i też rozłożyła skrzydła, których delikatna błona przeświecała między kryształami, a ciemnoniebieski kolor zdawał się mdły w porównaniu z barwą długich, lśniący łusek jej tureckiego przeciwnika.
Will spojrzał na inne smoki. Na trybunach siedziało może ze czterdzieści stworzeń. Te kilka największych, z pewnością wagi ciężkiej, znajdowało się prawie na ich poziomie. Wszystkie były ozdobione taką ilością złota i srebra, że mogłyby zawstydzić każdą księżną.
W pewnym momencie wszystkie smoki jednocześnie zaryczały pełnym głosem i stanęły na tylnych łapach. Zanim ten hałas ucichł, Arsonist wzniósł się w powietrze, a Luna pomknęła za nim.
Ich pierwsze przeloty były zwykłymi popisami. Luna rzuciła się na szybującego przed nią smoka i natychmiast odskoczyła, próbując skusić go do nieostrożnego ataku. Arsonist kłapną tylko paszczą, ale nie starał się zbliżyć do przeciwniczki. Will doszedł do wniosku, że sam plac wytyczał granice obszaru ich walki i że wypadnięcie poza te granice lub oddalenie się od placu było równoznaczne z poddaniem się.
Luna zrobiła pętle ku księżycowi i wzbiła się wysoko z wysuniętymi do przodu srebrnymi pazurami, a Arsonist nie śpieszył się z reakcją.
– O nie, to podstęp… – Will usłyszał za sobą czyiś syk. Odwrócił się i spostrzegł przyczajoną w ciemności Saphirę.
– Hej… – zaczął, ale dziewczyna uciszyła go i wskazała na arenę.
Smoczyca zanurkowała na odsłonięty grzbiet Arsonista i kiedy była już blisko, drugi smok przekręcił swoje ciało niemal na wznak i dzięki temu mógł na nią czekać z odsłoniętymi i już lśniącymi od jadu kłami. Nad trybunami dał się słyszeć cichy syk aprobaty; smoki wyprostowały się, niecierpliwie czekając na dalszy rozwój wypadków. Klejnoty na placu zaczęły emanować niezwykłym blaskiem, a księżyc majaczył nad placem, rozjaśniając go bladym światłem.
Luna jednak nie dała się zwieść. Już zaczęła zmieniać kierunek, odbijając od prostej linii, po której rozpoczęła atak. Niezwykle wyglądała ta tle tarczy księżyca. Minęła Arsonista w odległości tylko nieco większej od zasięgu jego uderzenia. Było to tylko kilka centymetrów, a nie, jak sądził Will, metrów. Potem, zataczając krąg, pomknęła w stronę granicy wyznaczonej przez drugi koniec dziedzińca.
– To był dość ładny manewr. Zauważyłeś, że nawet nie spróbował splunąć na Lunę? Musi mieć bardzo ograniczoną ilość jadu, bo inaczej mógłby spróbować to zrobić albo może ją ugryźć, żeby był jakiś rezultat- szepnęła Saphira.
Will miał już dosyć tej walki. Planował uciec, gdy wszystkie smoki będą zajęte potyczką, ale teraz uniemożliwiała mu to siedząca za nim Saphira. Nie wiedział, czy została tu wysłana by go pilnować, czy przyszła z własnej woli. Nawet ze swojej wnęki czuł jej słodkie perfumy. Siedziała na starych schodach, od dawna nieużywanych przez smoki. Miała na sobie wiśniową sukienkę, która odcinała się na tle złocistej skóry dziewczyny. Włosy zaplotła w prosty warkocz. Wyglądała całkiem ładnie, gdy skupiała się na walce i cicho komentowała posunięcia obu smoków, opowiadała chłopakowi o podstawowych smoczych manewrach. Czy nie jest jej zimno? – Pomyślał czarnowłosy heros i od razu skarcił się w duchu za swoją troskę.
Will oparł się o złotą wnękę. Była tak przyjemnie chłodna… gdy zaczął przysypiać, poczuł na twarzy łaskotanie włosów i po chwili Saphira oparła mu głowę na ramieniu. Popatrzył na nią. Miała długie, czarne rzęsy i piękne złote oczy. Lekko lśniły w ciemności. Chłopak był zdziwiony, że jeszcze się nie sprzeciwił, ale to chyba zmęczenie pozbawiło go zwykłej mu ironii i sarkazmu, nie miał siły nawet zaśpiewać głupiej piosenki o smokach, którą wymyślił jeszcze na statku. No cóż, jeszcze przyjdzie na to czas. Na razie powinien był skupić się na walce.
Arsonist wzbijał się niemal pionowo w górę, wyginając ciało w lewo i prawo oraz odsłaniając kusząco brzuch. Na tę prowokację smoczyca chętnie odpowiedziała. Wystrzeliła do przodu, pokonując dzielącą ich przestrzeń z otwartą szeroko paszczą. Will przez chwilę myślał, że zamierza użyć swojej zdolności, ale zamiast tego znowu skręciła, tym razem w dół, i przemknęła pod tureckim smokiem tak, że jej najeżony kolcami ogon otarł się o brzuch jadowitego smoka. Cios nie był mocny, ale na pewno zdenerwował Arsonista. Dumna smoczyca przerwała na chwilę walkę i przeleciała nad trybunami wyciągając imponująco swoje długie ciało.
Arsonist wykorzystał jej chwilę nieuwagi i wzniósł się wysoko w powietrze. Luna zauważyła swoją niekorzystną pozycję i usiłowała nieporadnie podlecieć wyżej zataczając wynoszące się kręgi i jednocześnie próbując obserwować jadowitego smoka. Była to niewygodna pozycja i po chwili straciła cierpliwość i po prostu zaczęła wzbijać się w górę.
Arsonist natychmiast zanurkował ku niej, wyciągając przed siebie łapy z obnażonymi pazurami. Mknął ku Lunie z zatrważającą szybkością.
– Och, nie!- Wyrwało się Saphirze i nawet Will wiedział, że sytuacja jest naprawdę zła. Domyślał się, że impet uderzenia rzuci ją w dół, na kamienie, gdzie oszołomiona będzie łatwą do odbicia ofiarą. Saphira nie widziała żadnego wyjścia z tej sytuacji oprócz rzucenia się w bok, poza granicami placu.
Gdy Arsonist był już naprawdę blisko, smoczyca przestała unosić się w powietrze naprzeciw jadowitemu smokowi, runęła wraz z nim ku ziemi.
Jego prędkość była większa; w mgnieniu oka znalazł się przy niej i sycząc głośno, uderzył, ale ona szarpnęła głowę w bok i zaatakowała pazurami zmuszając, żeby trzymał się z daleka. Potem oba smoki na powrót się rozdzieliły. Żeby utrzymać się w powietrzu musiały wykonać zwroty, po czym wściekłe dysząc, wzbiły się znowu wyżej.
Odleciał w obie strony, po czym dotarły do przeciwnych końców dziedzińca i zaczęły tam krążyć, żeby trochę odetchnąć i poszukać jakiejś przewagi, kiedy już wyrobiły sobie opinię o przeciwniku.
Arsonist krążył leniwie, machając od czasu do czasu ogonem w sposób sugerujący, że jest gotów robić to jeszcze bardzo długo. Przez cały czas uważnie obserwował Lunę, jego szczęki były lekko rozwarte, lecz nie wykonywał żadnych ruchów świadczących o zamiarze ataku.
– Och, niech go szlag – jęknął Will.
Tym razem nie musiał nawet odsłaniać brzucha, żeby ją zwabić. Smoczyca, która zdążyła zatoczyć kilka kół, była już wyraźnie znudzona bezczynnością i parskała niecierpliwie. W końcu opuściła swoją pozycję, rezygnując z przewagi, jaką jej dawała, i pomknęła w stronę Arsonista. On zakończył swoje koło i wydawało się, że zacznie nowe, z którego wyszedłby akurat na czas, żeby się z nią spotkać, ale kiedy smoczyca się do niego zbliżyła, nagle uderzył z całej siły dwa razy skrzydłami i wystrzelił do przodu z zaskakującą szybkością, otwierając szeroko paszczę. Cofnął głowę, co nadało mu na chwilę wygląd gotowej do uderzenia kobry, i plunął, ale właśnie wtedy, gdy to zrobił, nadlatująca mu na spotkanie Luna rozwarła szeroko szczęki.
Z jej gardła trysnął ogień, który dzielącą oba smoki przestrzeń zmienił we wnętrze rozpalonego pieca. Cienki strumień trucizny trafił w płomienie i spalił się. Uniosła się przy tym chmura czarnego, drażniącego dymu i oba smoki skręciły gwałtownie w przeciwne strony, żeby się od niej oddalić. Arsonist, którego pysk i przednie łapy nosiły czarne ślady poparzeń, jaskrawo kontrastujące z pięknymi barwami łusek, wydawał ciche okrzyki bólu. Luna nie miała litości dla aroganckiego smoka i zatoczywszy krąg, rzuciła się w pogoń. Naciskała go mocno, wysyłając kolejny płomień, przed którym uskoczył w bok, a potem jeszcze jeden, i nagle znowu wszystkie smoki zaryczały, gdyż Arsonist przesunął się poza granice dziedzińca i zanurzył się w wodach Tamizy.
ROZDZIAŁ 6
Przez chwilę się wahał, ale nie miał zbyt dużego wyboru. Nie żałował też swojej decyzji. Niewiele osób miało okazję doświadczyć czegoś takiego. Niewiele osób w ogóle widziało smoka, nie mówiąc już o locie na nim.
Kiedyś zabierał siostrę na konne wycieczki. Razem galopowali po łąkach poza miastem. Cassie pochylała się nad grzbietem swojej srokatej klaczy i zamykała oczy, dawała się ponieść przed siebie Will przylegał do szyi czarnego Blaze’a i pędził wzdłuż rzeki. Teraz czuł się podobnie.
Lot nie był straszny. Przywodził na myśl siedzenie na krawędzi klifu w wietrzny dzień, kiedy pod nogami szumią fale przyboju. Przez cały czas Willowi towarzyszyło wrażenie, że kiedyś już to robił. Czuł pęd powietrza na twarzy, wiatr rozwiewał mu czarne włosy. Śmiał się, i chociaż nie widział jej pyska, miał wrażenie, że smoczyca się uśmiecha.
Widok zapierał dech w piersiach. Nie było jeszcze jasno, ale słońce powoli wspinało się na horyzont. Tamiza wiła się niczym strużka wody spływająca z gałęzi drzewa po deszczu, błyszczała jak kryształ w blasku światła. Londyn wydawał się być odległym królestwem pełnym kamienic i kolorowych plamek – rozłożonych do lotu skrzydeł. Raz po raz w powietrze wzbijały się kolejne smoki, inne opadały na brukowane ulice, by po chwili zniknąć w jakimś budynku lub wejść w podziemia gdzie mieszkały te większe. Londyn otaczały pola i zagrody pełne bydła, do których podlatywały smoki by kupić sobie krowę na obiad.
Po kilku minutach krążenia nad miastem smoczyca skierowała się w stronę wybrzeża. Najpierw leciała bardzo szybko w górę. Wzniosła się między chmury. Will zaniemówił. Ależ tam było pięknie! Nad nimi wznosiło się jeszcze ciemne niebo, białe obłoki przewijały się pod smoczycą. Wschodzące słońce zarumieniło je od spodu, jego promienie przebijały się przez chmury.
Nagle smoczyca złożyła skrzydła i opuściła głowę. William z przerażeniem w oczach złapał się grubego łańcucha wiszącego na jej szyi. Zaczęła nurkować pionowo w dół, a po chwili pikowała tak z niebywałą prędkością. Przebiła się przez chmury. Byli nad oceanem, a lśniąca tafla wody była coraz bliżej… Will był przekonany, że rozbiją się na jej powierzchni, ale tuż nad nią smoczyca rozłożyła skrzydła i wyrównała lot. Fale muskały jej brzuch, kiedy sunęła powoli nad morzem. Nagle w myślach ukazał mu się obraz, wspomnienie:
Po kilkunastu minutach doleciała do jej domu. Tego Will się nie spodziewał. Jego domu z czasów dzieciństwa. Smoczyca wylądowała na wzgórzu. Już wiedział, dlaczego willa wydała się być tak wielka. Została powiększona dla smoczycy. Wszedł do domu i zamarł.
Wyglądał dokładnie tak, jak go sobie zapamiętał. Białe ściany, wiszące wszędzie muszelki na sznureczkach, białe meble i elegancki wystrój. Nic się nie zmieniło. Smoczyca włożyła do środka przez taras głowę na długiej szyi i przednie łapy. Nawet po złożeniu jej skrzydła wystawały ponad framugę. Will spojrzał na nią zdziwiony i już miał o coś spytać, gdy to ona się odezwała:
– Williamie… jestem ci winna wyjaśnienia. Mam na imię Bianca Luna, ale samo Bianca wystarczy.
– Biały Księżyc…Bianco… to mój stary dom, prawda? Och, mam tyle pytań…
– Kiedy zamieszkali w tym domu, twoi rodzice otrzymali niezwykle cenny i rzadki dar – smocze jajo. Tylko w niektórych krajach świata smoki udomowiono, w innych, jak Anglia, żyły dzikie osobniki. To było chińskie jajo jednej z najbardziej cenionych i poważanych ras. Jakiś czas później ty się urodziłeś. Z jaja wykluła się smoczyca.
– Ty, Bianco? Dlaczego Cię nie pamiętam?
– Zaraz się dowiesz. Byłam niewielka, mieszkałam tutaj. Wychowano mnie na chińską modłę, nauczyło mnie czytać książki, jeść gotowany ryż i warzywa, a mięso tylko upieczone. Było cudownie. Ty podrosłeś, spędzaliśmy wiele czasu wspólnie. Urodziła się twoja siostra. Potem jednak coś się stało. Kiedy miałeś 8 lat wybuchła wojna. Dzikie smoki z okolic zaatakowały Londyn. Przedtem już zdarzały się takie przypadki, jak na przykład wielki pożar Londynu. Tym razem podburzono te nieliczne, udomowione gatunki przeciwko ludziom. Niektórzy z nich uciekli statkami do Ameryki…
– Jak moi rodzice… – szepnął Will, polerując jednocześnie swój mały sztylecik ulubioną chusteczką do nosa, błękitną, wyszywaną w białe chmury.
– Nie, Williamie. Mieszkaliśmy daleko od portu, a twoja siostra miała tylko 5 lat. Byłam już dużych rozmiarów, więc wzięłam was na grzbiet i poleciałam. Nie zdołałam zabrać wiele bagażu, jedynie trochę ubrań, jedzenia, drobiazgów i jak najwięcej pieniędzy. W łapach niosłam krowy…
– Ale po co ci były krowy?! – Spytał zdezorientowany Will, a już po chwili doczekał się odpowiedzi:
– No wiesz, też musiałam coś jeść – odparła z wyrzutem Bianca, ale już po chwili kontynuowała niezrażona:
– Kiedy lecieliśmy nad morzem, złapałam ogon – widząc niezrozumienie na twarzy chłopaka, dodała:
– No wiesz, ktoś nas ścigał. Usiłowałam go zgubić – jestem bardzo szybka, o czym chyba się przekonałeś – ale nie dawał za wygraną. Nagle spomiędzy chmur wyłoniło się kilkanaście małych smoków przenoszących wiadomości i zaatakowało mnie. Wystarczyła chwila zwłoki, by mnie dogoniono. To było straszne. Nie zaatakowali mnie, lecz was. Musiałam zaryzykować. Zanurkowałam w dół i schowałam wśród fal. Zyskałam chwilę na ucieczkę, ale za jaką cenę – w oczach Luny pojawiły się łzy – to była zasadzka. Mały smok, może wielkości konia… – głos jej się załamał, ale dokończyła – poranił mnie okrutnie pazurami i prawie zrzucił do morza. Musiałam przekręcić się w locie do góry brzuchem by się go pozbyć, a wtedy… – umilkła.
W głowie Willa pojawiły się przebłyski wspomnień, bardzo niewyraźne, ale każde z nich raniło jak nóż. Widział swoją matkę trzymającą małą Cass za rękę, uciekającą w pośpiechu z płonącego domu, goniące ich smoki, a wreszcie szybko przybliżające się morze, jakby zaraz miał się o nie rozbić, Biance Lunę. Przewróciło mu się w głowie, gdy w umyśle zaświtało jedno żywe wspomnienie, realistyczne bardziej nawet niż jego koszmary, jakby znów stał się ośmioletnim chłopcem:
„Siedzi na grzbiecie Bianci Luny. Za rękę trzyma swoją siostrzyczkę, Cassie, jest całkowicie bezpieczny. Tak powiedział mu tata, ale czy to prawda? Co chwilę jego smoczą przyjaciółkę atakują złe smoki, a ona próbuje uciec. Och, gdyby mógł jej pomóc! Nagle dzieje się coś dziwnego. Bianca krzyczy z bólu, gdy obok przelatuje straszny potwór. Wygląda jak płomień ognia, a na grzbiecie Luny, tuż obok niego zostawia okropne zadrapania swoimi wielkimi pazurami. Jest mały, ale niebezpieczny. Cassandra tuli się do chłopca i płacze cicho. Też chciałby tak zrobić, wtulić się w ramiona mamy i czekać, aż znowu pojawią się w domu. A jednak tego nie robi.
Przypomina sobie, jak w zeszłym roku co dzień o świcie i wieczorem siadał na brzegu rzeki i obserwował latające w oddali smoki. Pewnego dnia naszła go do głowy głupia myśl: a może by tu skoczyć, polecieć jak one, jak Bianca Luna! Pamięta swój strach, bał się, ale zrobił to. Nie leciał jednak lecz spadał jak kamień, gdy smocza przyjaciółka zanurkowała w powietrzu i złapała go swoimi łapami. Uratowała go, bo jej zaufał. Tym razem jest inaczej, ale jednak ponownie. To ona potrzebuje pomocy, ale tym razem William nie potrafi jej pomóc. Robi więc jedyną rzecz, jaka przychodzi mu do głowy. Bierze długi kawałek sznurka, przywiązuje do paska w swoich spodenkach i do szelek małej Cass. Potem przywiązuje go bardzo mocno do łańcucha na szyi Bianci. Dostała go od niego w prezencie na swoje trzecie urodziny. Kiedy kończy, łapie się łańcucha. Nagle cały świat wywraca się na drugą stronę, słyszy głos swojej matki i przeraźliwy wrzask Cassie. Luna coś krzyczy. Potem robi mu się ciemno przed oczami”
– Williamie, co się stało? Zemdlałeś. – Głos Bianci Luny przywrócił Willa do rzeczywistości, jakby budził się z okropnego snu. Jego pamięć na powrót wypełniły wspomnienia, wspomnienia z dzieciństwa. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą smoczycę, a tak właściwie jej głowę. Nagle poczuł się strasznie senny. Nie spał przecież prawie całą noc. Wstał i cicho zapytał Lunę:
– Czy mógłbym iść spaaaaać? – ziewnął, a przejęta Bianca wskazała mu drogę na taras, gdzie stały miękkie, wiklinowe fotele z mnóstwem poduszek. Położył się na jednym z nich, a obok niego położyła się Luna. Znad morza wiał lodowaty wiatr, w wilgotnym powietrzu czuć było sól. Teraz jednak Will na nic nie zwracał uwagi. Chciał zapomnieć o wszystkim, o strachu przed smokami spowodowanym strasznymi przeżyciami w dzieciństwie, o swoich rodzicach, o wspomnieniach. Był pewny, że już nie nawiedzą go koszmary z ognistymi potworami. Otulił się puchową kołdrą, i już na granicy snu i jawy poprosił Biancę Lunę:
– Obudź mnie …wcześnie rano. Muszę popłynąć po moją siostrę, Cass…
– O to się nie martw. Będziesz w domu szybciej, niż się spodziewasz…
***
Obudził się z niejasnym przeczuciem, że coś jest nie tak. Zasnął na tarasie wpatrzony w gładkie jak lustro morze. Gdzie był? W Londynie, no tak. Nie otwierał oczu. Zagrzebał się pod kołdrę, rozchylił delikatnie oczy i spojrzał w ciemność. Przez pierzynę widział nikłą, złoto – czerwoną poświatę, to pewnie wschód słońca. Powoli zdjął z głowy kołdrę, jak dziecko obudzone w środku nocy przez buszującego w kuchni kota. Widział cienie, błądziły wkoło zgubione, szukały swoich przedmiotów. William wbił wzrok w źródło świata, sprawcę tańczących światłocieni.
Skupił wzrok na nikłym płomieniu świecy stojącej na jego biurku. Przez zasłony widział słońce, wędrowało po nieboskłonie. Wstał i podszedł do biurka. Zgasił świecę, wykąpał się w małej łazience i poszedł się przebrać. Oprócz standardowego kompletu ubrań (biała koszula, czarne spodnie) wziął swoją ulubioną kurtkę. Dawno jej na sobie nie miał. Ze zdziwieniem zauważył, że jest cała w pyle i piasku, a na dodatek pachnie solą. Pewnie zapomniał jej uprać po ostatniej wizycie w porcie, gdzie kupował ryby. Opróżnił kieszenie – w środku jednej z nich znalazł jakiś świstek papieru, w drugiej chustkę do nosa i sztylecik. Wyjął to wszystko i odłożył do szuflady. Obudził Cassie i razem poszli do szkoły. Dzień jak co dzień.
Kiedy wrócił do domu, na biurku leżała karteczka, a na niej tylko dwa zdania, oba napisane czarnym piórem matki Willa z podobizną Bianci Luny, Białego Księżyca, ostatniego Onyksowego Smoka.
Dragons are for Real.
Yes, Sure.
Przepraszam was bardzo, moja poczta musiała uciąć wstęp O.o
Dedykacja jest dla Inez, Suchej, Izzy, Raisy i Cass, również dla mojej kochanej Chio
To już ostatnia część, jeśli chcecie Epilog, to napiszcie w komentarzach. <3
Jane
Po pierwsze: dzięki za dedykację.
Po drugie: opko jest super, i uważam, że ten rozdział jest najlepszy, jestem ciekawa jak oni powrócili z powrotem do domu i gdzie podziała się Bianca.
Po trzecie:chcę epilog!!
Po czwarte:mam lenia i komentarz nie jest jakiś super. Sorry!
Zgodzę się z Inez, ta część jest najlepsza ze wszystkich. Ogółem opko bardzo fajne.
Ps. Ja też chcę epilog.