~*~
Serdecznie dziękuję za miłe komentarze pod ostatnimi częściami np.: Jane, gwiazda forever, czy carmel. To miło, że ktokolwiek jeszcze czyta moje wypociny. Dlatego ta część jest z dedykacją dla was, _piesek_ oraz dla autora „Hultaja”.
Raisa
~*~
Z cichym jękiem wróciłam do swojego ciała. Rozejrzałam się niepewnie, ale tak, jak zawsze nie minęła nawet minuta, kiedy ja przeżywałam godziny. Oparłam się policzkiem o zimną ścianę, zbierając myśli. Pierwszy raz nic mnie nie wyrwało ze wspomnień, lecz same się skończyły.
Westchnęłam cicho.
Wciąż nie wiedziałam, dlaczego ta książka jest taka ważna, czy choćby, dlaczego nie potrafię jej zostawić lub oddać ścigającym mnie. Przecież z technicznego punktu widzenia nie była niczym ważnym.
Nie była pamiątką.
Nie była prezentem.
Nie była spadkiem.
Nie zawierała w sobie jakiś ważnych treści.
Żadnych rządowych czy wojskowych informacji.
Żadnych nazwisk.
Żadnych miejsc.
Żadnych adresów.
Żadnych manewrów.
Żadnych strategii.
Żadnych idei.
Żadnych pomysłów.
To był po prostu pamiętnik. Co prawda, niezwykły.
Ale czy to czyniło go czymś cennym?
Czy zawierał coś, czego ja nie potrafiłam dostrzec lub docenić w swoim dziecięcym mniemaniu?
Nie.
Nie zawierał nic takiego.
Oplotłam kolana ramionami, opierając na nich brodę.
A jednak nie potrafiłam jej zostawić. Miała w sobie tajemnice, którą chciałam odkryć. Przecież moja krew znaczyła jej okładkę. Własnym zdrowiem płaciłam za jej posiadanie. Z jej powodu straciłam wiele… może nawet za wiele…
Czy to moja wina?
Może byłam próżna lub zbyt dumna, żeby przyznać się do niepowodzenia…
Może.
Ale przecież zdołałam zbiec z domu madame, gdzie nie pilnowali mnie zwykli ludzie, uciekałam przed mitycznymi łowczyniami samej bogini łowów, rozmawiałam ze smokiem, a nawet znalazłam się w Cassa Della Notte.
Wstałam i zaczęłam się przechadzać po pokoju, niczym tygrys w klatce.
Dotarłam do miejsca, które wskazała mi Aida. I jestem wciąż żywa. Będę mogła wrócić do domu…
Zatrzymałam się gwałtownie, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze.
Dom?
Mama.
Matthew.
Carl.
Sea.
Susi.
…
Tata?
Musnęłam opuszkami zimne szkło, nie wierząc własnym oczom. Przygryzłam wargę, przełykając łzy. Usta zalał mi metaliczny smak krwi.
Czy ktokolwiek poznałby mnie tam?
Zmieniłam się. Nawet ja to dostrzegałam, a miałam przecież zmienić się jeszcze bardziej, aby dotrzeć na Long Island. Tam miałam przekazać książkę dla Nico, kimkolwiek on był.
Podeszłam do łóżka i przejrzałam swoje rzeczy. Zabrałam wszystko do łazienki, zostawiając książkę na widoku. Carl często przypominał mi, że rzadko kiedy szukamy czegoś na wierzch. Najpierw wolim przetrzasnąć oczywiste kryjówki. Zajrzałam do łazienki. Na środku pomieszczenia stała wanna, przypominając żółwia na mosiężnych nóżkach. Odkręciłam jedyny kurek. Ze zdobionego kranu wypłynęła przejrzysta woda.
-Przydał by mi się wrzątek- mruknęłam.
Ku mojemu zdziwieniu, kiedy ciecz opadała do żółwia zaczynała wrzeć. Czułam gorącą parę, która unosiła się znad wanny. Uśmiechnęłam się do siebie i szybko pokroiłam na drobno moje znalezisko z parku. Woda nabrała brudnego koloru czarnej herbaty lub czegoś znacznie gorszego. Niestety zapachem również nie zachęcała mnie do kąpieli. Zakręciłam kurek, kiedy wypełniłam w połowie wannę. Zsunęłam z siebie sukienkę i powiesiłam ją na krześle w rogu przestronnej łazienki. Spojrzałam w lustrze nad umywalką na swoje odbicie. Miałam okropne cienie pod oczami, przez co wyglądałam na wycieńczoną. Rozczesałam włosy palcami, rozkoszując się tym. Odkręciłam wodę i zmoczyłam włosy. Odgarnęłam krótsze pasma do tyłu, niepewnie spoglądając na ostrze w pochwie. Uśmiechnęłam się blado, sięgając po nóż. Zawahałam się.
Nie chciałam tego robić, lecz zbytnio rzucałam się w oczy. Ale czy to oznaczało to jedyne wyjście? Przygryzłam wargę, zbierając włosy i ścięłam długie pasma. Rude pukle opadały do umywalki, dopóki na głowie nie pozostała mi krótka czuprynka. Zaczęłam stopniować włosy na wyczucie, gdy lustro pokryło się parą. Zaprzestałam dopiero, kiedy uznałam, że mogłabym uchodzić w nich i za chłopaka i za dziewczynę. Potrząsnęłam głową, rozbryzgują c wodę. Nie chciałam tego widzieć. Pozbierałam włosy z umywalki i wyrzuciłam do kosza. Pociągnęłam nosem, odkręcając ponownie kurek. Tym razem woda wydawała się być zimna. Wysunęłam się z bielizny, zdjęłam opatrunek i ostrożnie weszłam do wanny. Usiadłam. Drżałam, czując, że robie coś, z czego byłby dumny mój ojciec, a z czym moja mama nie mogłaby się na długo pogodzić. Wzięłam głęboki oddech i położyłam się. Poruszyłam krótkimi włosami, żeby i one się zmieniły. Wynurzałam się wielokrotnie, żeby nabrać powietrza, gdy brakowało mi już tchu.
Nie byłam pewna jak dużo czasu spędziłam w wannie, ale od dłuższego czasu leżałam w już zimnej wodzie, a moja skóra pomarszczyła się jak u starca. Wiedziałam, że zostałabym w niej jeszcze dłużej, jeśli tylko zmęczenie, które powoli brało nade mną górę, nie byłoby takie kuszące. Wyszłam ostrożnie z wanny i wytarłam się do sucha. Szybkimi ruchami względnie osuszyłam włosy. Opatrzyłam się siedząc w bieliźnie na kafelkach. Wsunęłam spodnie i podkoszulek, a dopiero na to sukienkę, którą przepasałam skórzanym paskiem, dodając jej tym samym coś od siebie. Dzięki jej długości nikt nie mógł zobaczyć spodnich warstw mojego ubioru. Spuszczałam wodę z wanny, kiedy ktoś zapukał do moich drzwi. Zamarłam na chwilę z nożem w dłoni. Serce boleśnie obijało się w mojej piersi.
Dlaczego ja się tak boję?- pomyślałam, chowając ostrze do pochwy, którą umieściłam pod sukienką.
Ku mojemu zaskoczeniu komoda nie blokowała już drzwi tylko stała na swoim dawnym miejscu. Uchyliłam drzwi, przywołując na twarz wyuczony uśmiech. Za nimi stał Daniel.
-Może przeszłabyś się ze mną?- spytał.
Wpatrywałam się w niego zamyślona, rozważając propozycję.
-Z przyjemnością- odparłam upodabniając się do jego stylu.- Czy zechciałbyś zaczekać chwilę?
Skinął nieznacznie, zanim wszedł do mojego pokoju. Bez najmniejszej krępacji usiadł na krześle w rogu.
-Potrzebuje dosłownie kilu minut- mruknęłam.
-Nie śpiesz się- odparł, wpatrując się uparcie w jeden punkt.
Spokojnym krokiem wróciłam do łazienki, sprzątając po sobie. Zebrałam swoje rzeczy i przygotowałam je w razie jakbym musiała szybko opuścić to miejsce. Wróciłam do pokoju z plecakiem na reku, który rzuciłam pod łóżko. Rzuciłam ukradkiem spojrzenie na Daniela. Siedział nieruchomy jak posąg, wpatrując się w przestrzeń. Podeszłam do komody i zaczęłam otwierać je szuflady. W pierwszej znajdowały się damskie drobiazgi jak szczotka do włosów czy ozdobne grzebienie, w drugiej odnalazłam różnorodną bieliznę, która sprawiła, że spąsowiała rzuciłam szybkie spojrzenie na Daniela. Kolejna skrywała przybory do mycia takiej jak gąbka lub mydło. Kiedy zrozumiałam, iż sądzili, że podróżowałam taki kawał brudna, o mało nie warknęłam. Zamknęłam szuflady i podeszłam do szafy. Wisiało w niej kilka rzeczy idealnie wyprasowanych- płaszcz z wytrzymałego materiału, strój podróżny, koszula nocna, replika sukienki, którą miałam na sobie i jakaś ciemna rzecz o nieokreślonym kształcie. Zamknęłam szafę i oparłam się o jej drzwi. Przeczesałam palcami krótkie włosy, biorąc głęboki oddech, żeby ukryć irytację.
-Jestem gotowa- oświadczyłam, podwijając nieco rękawy.
-W istocie- mruknął i otworzył drzwi.
Prowadził mnie korytarzem i choć wydawało mi się, że zmierzamy w tym samym kierunku, to jednak on zdawał się nie mieć końca. Kolejne światła zapalały się oraz gasły, jak poprzednio. Skupiłam się na moim przewodniku. Nie był wysoki ani niski, gruby ani przy kości, poruszał się zgrabnie, ale nie jak akrobata czy baletnica. Jego włosy miały nijaki kolor z mojej perspektywy. Był przeciętny, choć emanował jakimś wewnętrznym spokojem jak ktoś kto dużo widział w swoim życiu oraz miał w sobie taki… mrok, choć może bardziej tajemnicę. Nie mogłam uwierzyć, że to on tak dotkliwie ją pobił. Nocny napastnik był szybki i silny, a on wydawał się być… przeciętny, normalny. Niczym się nie wyróżniał, jeśli pominąć lekki garb na plecach.
Choć może to opatrunek- pomyślałam i natychmiast pożałowałam tego, w jaki sposób go potraktowałam.
Nagle Daniel zatrzymał się i spojrzał na mnie.
-Nie spytasz mnie, dokąd idziemy?
-A czy to ważne?- odbiłam pytanie.
– Nie… Ale wszyscy zawsze o to pytają.
-Może nie jestem taka jak wszyscy- zasugerowałam, przyznając się do swojej ignorancji lub odmienności.
-Może- mruknął i ruszył dalej.- Czy wiesz, gdzie się znajdujesz?
-W Cassa Della Notte?
-Tak. Czy wiesz, co oznacza ta nazwa?
-Nie.
Zawahał się i spojrzał nad ramieniem.
-Casa Della Notte to w wolnym tłumaczeniu Dom Nocy.
-No, co ty Eningu*- żachnęłam się cicho.
-… jak zapewne zauważyłaś- ciągnął- za oknami jest ciemno jak w nocy, choć na zewnątrz wciąż panuje słońce. Nie mamy też tutaj przyciemnianych szyb, czy czegoś podobnego.- Zamilkł na chwilę.- Nie zapytasz, dlaczego?
-Dlaczego?- spytałam.
Zaśmiał się cicho.
-Naprawdę nie jesteś jak inni- powiedział i otworzył drzwi, choć byłam pewna, że przed chwilą ich tam nie było.
Weszłam do prostego salonu. Przed kojąco trzaskającym kominkiem stały dwa fotele. Przed regałem pełnym książek znajdował się mały stolik z jednym krzesłem. Podłogę pokrywał miękki dywan w fantazyjne wzory. Ale nie miałam więcej czasu, żeby dalej oglądać pokój, kiedy Daniel zasiadł w jednym fotelu i wskazał mi drugi.
-Dlaczego?- ponowiłam pytanie.
-Gdyż ten dom nie ma swojego stałego miejsca- odparł.
To nie dopowiedź- pomyślałam.
-Masz rację- odezwał się kobiecy głos za mną.- To nie była odpowiedź.
Natychmiast podniosłam się z fotela. Wolałabym stać podczas rozmowy z nimi. Spojrzałam na nią i Jordana u jej boku. Oboje mieli tak zdziwione miny, że z trudem powstrzymałam się od parsknięcia śmiechem.
-Co ty zrobiłaś?- wykrztusił Jordan.
-Zmieniłam się- odparłam z lekkim uśmiechem, który Edym nazwałby tajemniczym.
-Czyż nie jest niezwykła?- spytał Daniel podchodząc do kobiety.
-Tak- mruknęła, marszcząc lekko brwi.- Czy nie powinieneś już odejść, synu śmierci? Wypełniłeś moje polecenie, a teraz powinieneś wrócić do Ahrimana i służyć jego małżonce.
-Chciałem ją jeszcze sprawdzić- odparł, kompletnie ignorując moją obecność. Jedynie Jordan wpatrywał się we mnie jak na wymarły gatunek.
-Czeka cię tam niedługo zadanie. Nie wolno teangnih pozostać w phteah robsa reatrei- powiedziała, blednąc. Wzory na twarzy zajaśniały i zaczęły się poruszać. Jej oczy rozbłysły jak u osoby w gorączce.- Nie, nie, nie, nie…. – mamrotała, obejmując się ramionami.
-Stój!- krzyknął Daniel.- Zabierz ją!- rzucił do Jordana, łapiąc kobietę za ręce i odpychając pod ścianę.
Ona wygięła plecy w łuk, próbując wyrwać się. Splunęła na Jordana, a on syknął tylko w odpowiedzi. Poczułam jak brutalnie złapał mnie i wyciągnął za drzwi. Usłyszałam jeszcze tylko zwierzęcy krzyk bólu, zanim drzwi zatrzasnęły się za nami i zniknęły. Jordan ciągnął mnie przez niekończący się korytarz, mamrocząc. Nie opierałam się, po prostu biegłam za nim, potykając się o własną sukienkę. Ściany drżały echem krzyku.
-To nie działa- warknął, zatrzymując się na chwilę.
Spojrzałam na niego nic nie rozumiejąc. Dyszał dziko, drżąc. Rzucałam strwożone spojrzenia wokoło, czując, że podłoga zaczyna wibrować.
-Jordan?- Mój głos podskoczył o oktawę wyżej. Przełknęłam głośno ślinę.-Jordan…- Podłoga trzęsła się już razem ze ścianami.-Jordan!- ryknęłam wściekła.
Podniósł na mnie swoje spojrzenie. Zassałam głośno powietrze. W jego oczach dostrzegłam tylko strach.
-Co się dziej?!
-Tylko w swoich pokojach bylibyśmy bezpieczni- krzyczał, próbując przekrzyczeć wibrujący pomruk.- Ale Dom nie chce nas tam zabrać!
-Dom?!
Pokręcił głową.
-Co z tobą?
Jęknął cicho i opadł na kolana. Złapałam go zanim uderzył w ziemię.
-Jordan, jak dotrzeć do pokoi?!- krzyknęłam spanikowana.
-Musisz… poproś…
-Kogo?!- ryknęłam.
-Dom- westchnął i stracił przytomność.
Sprawdziłam jego puls i oddech. Wyczuwałam je, ale serce łoskotało w jego piersi niczym mały koliber. Zmełłam w ustach wiązankę przekleństw. Rozejrzałam się, ale wszystko wciąż drżało, a światło zaczynało szwankować. Złapałam Jordana pod pachy i zaczęłam ciągnąć.
-Proszę, proszę, proszę- mamrotałam jak osoba chora psychicznie, ale było co raz gorzej.- Proszę, Casa Della Notte! Pozwól mi wrócić!
I wtedy przede mną pojawiły się drzwi. Zwykłe. Drewniane. Z mosiężną klamką. Drzwi po środku korytarza. Unoszące się w powietrzu zwykłe drzwi.
Bez wahania otworzyłam je na oścież i wciągnęłam za sobą Jordana. Zamknęły się tuż za nami.
Leżałam dysząc ciężko na zimnej drewnianej podłodze. Czułam serce boleśnie obijające się w mojej piersi. Dźwignęłam się na łokciach i spojrzałam na Jordana. Jego twarz była niezdrowo blada, a wargi siniały. Kucnęłam przy nim. Nie dostrzegłam ruchu jego klatki piersiowej. On nie oddychał. Zaklęłam siarczyście, rozpoczynając uciskanie jego mostka. Drżącymi rękami powtarzałam monotonnie wyuczone ruchy. Wdmuchiwałam powietrze do jego płuc z szaleńczym spojrzeniem. Ciężko dysząc zaprzestałam i wpatrywałam się w niego. Jego usta rozchyliły się delikatnie i wypuścił powietrze z cichym westchnięciem.
Drżąc oparłam się czołem o podłogę.
-Dziękuję- szepnęłam cicho do czegoś, co rządziło tym światem.
Nie byłam w stanie zobaczyć czegokolwiek w ciemności. Poza tym nie miałam już na nic sił. Odciągnęłam Jordana pod ścianę za drzwiami i oparłam się o nią ciężko.
*****
-Viv?- Cichy głos przebił się przez mgłę zmęczenia.- Viv?- Ponowił swoje wołanie i delikatnie musnął moją dłoń.
Adrenalina wystrzeliła w moje żyły. Skoczyłam do przodu, przeturlałam się, wyciągając nóż, gotowa, żeby odeprzeć atak. Omiotłam szybkim spojrzeniem pomieszczenie. Oświetlały je kule światła na ścianach. Nieopodal stała szafka z bronią, a po drugiej stronie znajdowały się tarce w kształcie ludzi. Na środku leżała duża mata, na której stałam teraz ja. Przede mną kucał Daniel. Uniósł ręce w znanym geście- był bezbronny. Obok niego siedział Jordan, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczami.
-Nic ci nie zrobię- powiedział, powoli prostując się.
Zdałam sobie sprawę z tego, że kucam, więc wstałam i schowałam nóż.
-Spokojnie- szepnął, ale efekt był odwrotny. Napięłam mięśnie przygotowując się do kolejnej niespodzianki.
-Jordan, jak się czujesz?- spytałam, uważnie śledząc ruch Daniela.
-Ma się dobrze- odparł za niego Daniel.- Zaskakująco dobrze.
-W co ty pogrywasz?- syknęłam.
-Ja?- spytał.
Dostrzegłam, że lekko drżą kąciki jego ust, jakbym go bawiła.
-Nie oszukasz mnie- warknęłam.- Mów, czego chcesz?!
-Ja? Już niczego. Ale ona- wskazał na kobietę, która widocznie stała za mną- kto wie, czego pragnie?
-Nie chrzań-warknęłam.
Zaskoczony zamarł w pół kroku.
-Kto by pomyślał?- mruknęła kobiet, mijając mnie.- Miałeś rację. Jest niezwykła.
-O czym wy do jasnego groma mówicie?!
: Viv, uspokój się i ich wysłuchaj.
-Dość już mam tych twoich rad- warknęłam.-Ciągle wiesz więcej niż mi mówisz! Mam dość nie wiedzy.
-Nie przypominam sobie, żebym dawał ci jakieś rady- zauważył ostrożnie Daniel.- Ale rozumiem twój gniew, choć nie powinnaś kierować go na mnie. Ja jestem tylko pionkiem.
: Ostrzegałem cię, żebyś nie rozmawiała ze mną na głos, a teraz sama się tłumacz.
: Nie przypominam sobie tego ostrzeżenia.
-Czego ode mnie chcesz?- spytałam, udając, że mój chwilowy wybuch nie miał miejsca.
Kobieta zmierzyła mnie ciekawskim spojrzeniem.
-To był test, prawdo- oznajmiła.- A ty go zdałaś. Dom cię przyjął, a ja jestem mu posłuszna, prawdo. Witam cię, Duradarsi.
: Carl?
: Tak?
: Przepraszam.
: Nie masz za co. Po prostu to dla ciebie trudne.
: Wiesz, co?
: Co?- spytał, a ja wyczułam jego rozbawienie i ogromną troskę, połączoną z czułością.
: Myślałam o tobie…
: I?
: I nie przeszkadza mi to, kim jesteś.
Poczułam falę, nie tsunami radości i ulgi.
: Dziękuję.
Cała nasza rozmowa nie trwała dłużej niż mój oddech.
-Kim jest Duradarsi i dlaczego tak mnie nazwałaś?
-Powinnaś odpocząć- stwierdziła kobieta, mierząc mnie spojrzeniem.- Wróć do swojego pokoju, prawdo. Na pytania przyjdzie jeszcze czas. Tu jesteś bezpieczna. Idź…
: Odpocznij, siostro.
Skinęłam niemrawo czując falę otępienia zalewającą mój umysł. Zapomniałam o moim wybuchu oraz jego przyczynie. Moim jedynym celem stało się łóżko. Miałam wrażenie, że gdzieś po drodze do pokoju zapomniałam na chwilę otworzyć oczy, bo zaliczyłam bolesny upadek, gdy zaplątałam się we własne stopy. Wtedy przede mną pojawiły się drzwi mojego pokoju, przez co miałam wrażenie, że nawet Dom miał niezły ubaw i postanowił się nade mną zlitować. Na wpół przytomna położyłam się. Ale sen uparcie nie przychodził, a zmęczenie i dziwne otępienie zniknęły. Z westchnieniem zwlokłam się z łóżka i postanowiłam się trochę zmęczyć. Zaczęłam od zwykłego rozciągania, kończąc na serii kopnięć kung- fu z ulubionego filmu Matta. Oczywiście, co przyznaje bez bicia, udawałam jedynie ninja Viv-san, a moje akrobacje były zaledwie parodią prawdziwych ciosów. Mimo tego doprowadziło mnie to do łez ze śmiechu. Dławiąc się nimi, musiałam przysiąść na chwilę. Kiedy otarłam słone szlaki z mojej twarzy, zauważyłam, że zmęczenie zniknęło. Przysiadłam przy łóżku i zaczęłam żuć kawałek suszonego mięsa. Nie byłam jakoś specjalnie głodna, ale z nudów robi się różne dziwne rzeczy. Kiedy już pochłonęłam cały plasterek w czasie około półgodziny, odświeżyłam się w łazience. Po raz pierwszy spojrzałam wtedy w lustro. Moja niegdyś alabastrowa skóra, dzięki juglonowi ciemniejszy kolor przybierając złoto-brązowy odcień. Na szczęście zadziałał on również na włosy, odbierając mi ich płomienny kolor. Byłam inna.
Wróciłam do pokoju niepewna, co powinnam zrobić. Wiedziałam, ze nie zasnę, a ćwiczenia nie napawały mnie już taką radością jak przedtem. Usiadłam na łóżku z książką w dłoni. Delikatnie pogładziłam okładkę.
-Może, chociaż ty wiesz, kim jest ta kobieta- mruknęłam i otworzyłam ją na chybił trafił.
Powolna sycząca fala przelewała się przez wzgórza. Widziała je, jako postrzępione, pełzające tuż przy ziemi, mgliste smugi, ciemniejsze na krawędziach niż w środku, niewzruszone, mimo wzmagającego się wiatru. Płynęły w dół w tempie leniwego spaceru, pożerając wszystko na swojej drodze. Suche trawy i krzaczki marszczyły się i rozpadały w szary, lepki pył.
Wrogowie nie potrzebowali więcej konnych, żeby zamknąć pułapkę.
-Zwrot! Lewo!- Usłyszała gwizd, wydający wyraźny rozkaz.
Konie niemal położyły się na ziemi, biorąc ostry zakręt. Pomknęli wzdłuż skażonego magią terenu, po lewej mając zbliżającą się ścianę żelaza. Jeźdźcy postanowili wreszcie zakończyć zabawę. Kolejny gwizd przeszył powietrze, wybijając się ponad tętent koni i świst wiatru.
-Łuki!
Widziała zbliżający się oddział, lance zakończone pętlami, arkany, liny. Nadal chcieli ich brać żywcem. Założyła na cięciwę strzałę. Byli blisko.
-Teraz!
Oddali salwę, potem następną. Strzały leciały płasko i wbijały się w końskie i ludzkie piersi, głowy, szyje. Danset nie wymagał, żeby wszyscy strzelali z absolutnym mistrzostwem, ale kilka takich osób było. Ona miała dobrą rękę i celne oko, co według jej towarzyszy wystarczało.
Pierwszą strzałą zdjęła z siodła jednego, który na swoje nieszczęście zbyt nisko opuścił tarczę. Drugą przestrzeliła gardło jego towarzyszowi. Założyła trzecią strzałę, napięła łuk…
Jej siostra krzyknęła ostrzegawczo, gdy w pełnym pędzie wpadliśmy w mgliste smugi. Czary, do tej pory płynące leniwie nad ziemią, ruszyły nagle z miejsca i w mgnieniu oka owinęły się wokół końskich nóg. Wiało od nich chłodem, lodowatym tchnieniem z najodleglejszych rejonów górskich, z samego dna chłostanego mroźnymi wiatrami piekła.
Wrogowie zaprzestali pościgu, zatrzymując się w odległości jakichś trzydziestu jardów, tuż przed granicą pokrywających ziemię czarów. Już nie byli potrzebni.
Konie zareagowały dzikim, wyzywającym rżeniem i pomknęły przed siebie. Potrzeba było kilku długich chwil, zanim ten chłód przegryzie się przez żywe ciało, zamrozi mięśnie i ścięgna, kości i krew, zanim zmieni nogi wierzchowców w kawałki martwej tkanki, pękające jak szkło. Jeszcze mogli się wyrwać. Wiedziała o tym, lepiej niż inni. Czary podążały za nimi niczym przywiązane do końskich pęcin, a ktokolwiek nimi kierował, był prawdziwym mistrzem i trzymał ich w garści.
Gwizdek Danseta wybił się ponad tętent kopyt.
-Stać!!!
Zatrzymali się, szarpiąc wodze, aż niektóre konie przysiadły na zadach.
Odruchowo sięgnęła do wiszącej przy siodle torby i wyjęła garść kolorowych kamyków. Wzięła mocny zamach i rozrzuciła je wokół szerokim, gospodarskim gestem, jak chłop siejący zboże. Szare opary połknęły żwir i przez chwilę nic się nie działo. Potem, z miejsc gdzie upadły kamyki, uniosły się smugi pary, rozległ się odgłos pękających w żarze kasztanów i pojawiły się niewielkie wiry. I zupełnie tak, jakby każdy z nich eksplodował, coś rozepchnęło szare pasma, wymiotło je z gruntu, jakby od dołu powiał wiatr, i nagle znaleźliśmy się w wolnej przestrzeni, w kręgu, do którego wrogie czary nie miały dostępu.
Moja siostra poklepała swego ogiera po spoconej szyi i wykrzywiła się do mnie.
– Plemienna magia, co? Musisz mnie kiedyś poznać z tą swoją babką.
Uśmiechnęła się dziko, nie po raz pierwszy słysząc te pytanie w swoich podróżach.
– Nie ma sprawy, siostro. Ona zawsze jest ze mną. – Wyciągnęła spod skórzanego pancerza mały woreczek i potrząsnęłam. W środku coś zagrzechotało. – Biała Strzało, to moja babka. Babciu, poznaj Białą Strzałę. Nieźle strzela z łuku jak na kogoś z jej ludu.
Wszyscy w milczeniu gapili się na woreczek.
Duch przodka. Zaklęta w kilku kościach, opiekująca się potomkami dusza, która nie wybrała się w drogę do Podziemi, czy jak je tu nazywano Domu Wiecznego Snu. Zgodnie z tutejszymi wierzeniami byłam pod ochroną, której nikt, kto o tym wiedział, nie śmiał naruszać.
Ktoś z tyłu chrząknął.
– Hm… Patrząc na ciebie, spodziewałem się, że twoja babka będzie, hm… ciut wyższa.
Zapadła cisza.
A potem wybuchnęliśmy śmiechem, jak jeden mąż. Ryczeliśmy, parskaliśmy i chichotaliśmy jak szaleńcy. Ktoś wtulił twarz w końską grzywę, ktoś inny dławił się i charczał, ledwo mogąc złapać dech. Czerwony niczym mak mój brat ryczał tak, że aż łzy spływały mu po policzkach, znacząc szlak w pokrywającym je stepowym kurzu. Według nich dzięki jakimś plemiennym, na wpół szamańskim czarom znaleźliśmy się w kręgu wydartym zabójczej magii. Od wrogów dzieliło nas zaledwie kilkadziesiąt jardów, a zaśmiewaliśmy się pod niebiosa. I z tym śmiechem wszystko z nas spływało, strach, zmęczenie, otępienie i podszyta poczuciem beznadziei rozpacz moich towarzyszy. Nawet koniom udzielił się nastrój, bo zaczęły potrząsać łbami, zadzierać ogony i niecierpliwie dreptać w miejscu.
Jeźdźcy stali oddzieleni od nich magią, której nie śmieli przekroczyć, i gapili się w milczeniu na zanoszące się śmiechem niedoszłe ofiary. I nawet najgłupszy z nich rozumiał, że ścigany oddział nie jest już grupką zdesperowanych uciekinierów na zagonionych niemal na śmierć koniach.
Znów jest czymś, przed czym żony ostrzegały mężów oraz czym straszono małe dzieci odkąd ich zebrałam.
Danset pierwszy się uspokoił. Odczekał chwilę, aż ucichną śmiechy, i włożył gwizdek do ust.
-Klin. Równaj.
Zajęliśmy pozycje jak na paradzie, w kilka chwil formując klin. To też był pokaz dla jeźdźców. Wyzywający i arogancki.
– Dasz radę otworzyć nam przejście? – Danset wskazał na szczyt wzgórza.
Schowała woreczek pod pancerz i stanęła w strzemionach, żeby lepiej ocenić odległość. – Dam. Ktoś się domyśla, jak daleko to coś sięga z drugiej strony? – spytałam, wypróbowując najnowszego członka.
– Dwadzieścia stóp – mruknęła Lea. – Nie więcej.
– A ten, który rzucił te czary?
Dziewczyna rozejrzała się po wszystkich. Westchnęła ciężko, rzucając mi zirytowane spojrzenie i zeskoczyła z siodła. Uklękła na oba kolana, wbiła obie dłonie w pokrytą szarym pyłem ziemię i głośno, jakby właśnie wypłynęła z głębiny, nabrała powietrza.
– Milę za wzgórzem. Dwóch niedorostków bez szkolenia – wyrzucała z siebie zdania, jakby zmagała się z jakimś ciężarem. – Setka zbrojnych do ochrony. Może więcej. Ten, który rzucił czar, nie wie, co się dzieje. Co podziurawiło mu zaklęcie. Jest przerażony i zdezorientowany. Czuję, jak wali mu serce. Czuję… zbiera siły, zaraz uderzy znów…
Wyrwała dłonie z szarego pyłu i jednym susem znalazła się w siodle.
– Uciekajmy stąd- poprosiła, spoglądając na mnie błagalnie.
Danset skinął dłonią i ja rzuciłam przed siebie garść kamyków. Lecz zanim wszystkie zniknęły w szarawych oparach, coś się zmieniło. Poczułam się znacznie lżej. Aż zakręciło się mi w głowie, jakbym nagle zaczęła spadać z dużej wysokości.
– Cofnął czar! Zaraz uderzy znowu! Cwaaaał!!!
Jak zauważyła, potrafiła nieźle krzyczeć, jeśli była zirytowana. Zmemłała w ustach wiązankę przekleństw na bęcwała, który usiłuje coś mi zrobić. Poderwaliśmy się i runęliśmy naprzód. Niemal w tej samej chwili jeźdźcy za nami spięli konie i pomknęli.
Tylko że teraz zasady się zmieniły. Tym razem w chwili startu oba oddziały dzieliło ledwie kilkadziesiąt jardów, dosłownie dobry rzut kamieniem. Jedni i drudzy mieli już bardzo zmęczone konie, lecz jeźdźców wciąż wspierało tych dwóch wyrostków, a gdyby nawet połowa ich wierzchowców miała paść, reszta wystarczyła do pokonania uciekających.
Odległość między ścigającymi a nami zaczęła się szybko zmniejszać. Konie jeźdźców rwały takim cwałem, jakby biegły w najważniejszej gonitwie swojego życia. Przejeżdżając szczyt wzgórza, rzuciłam okiem za siebie, w samą porę, by zobaczyć, jak co najmniej dwa z nich po prostu przewracają się na ziemię.
Wiedziała, że nasze konie, mimo chwilowego odpoczynku, nie miały już sił. Dyszały ciężko, rzężącymi haustami zasysając powietrze, a mokra sierść lepiła im się do boków. Och, żadne inne zwierzęta na całych przeklętych stepach nie dokonałyby tego, co one, nie dałyby rady tyle godzin umykać kilku oddziałom konnych, dosiadających doborowych wierzchowców i wspieranych przez czary. Żadne. Ale nawet one znalazły się wreszcie u kresu swoich możliwości.
A za wzgórzem… Lekki stok prowadził wprost na dno olbrzymiej niecki, szerokiej przynajmniej na milę. Na jej drugim krańcu błyszczały zbroje i lance ostatniego oddziału, tego, który jeszcze nie brał udziału w zabawie, osłaniając dwóch chłopaków, a właściwie jednego chłopaka, który pilnował swojego więźnia, jej cel. Oddział właśnie rozkładał skrzydła, szykując się do szarży. Za główną linią pozostawiono tylko kilkunastu konnych. Nie byli już potrzebni i mogli spokojnie, jak z teatralnej loży, obserwować ostatni akt dramatu.
Bo nie mieliśmy żadnych szans. Tu nie było wzgórza, za którego grzbietem mogli się schować, a każdy ich manewr był widoczny jak na dłoni. Nie zdołalibyśmy się ukryć, żeby zmienić kierunek ucieczki lub znienacka uderzyć. Ci z nadjeżdżającego oddziału nawet nie przeszli jeszcze w galop, zapewne mieli tylko wyłapywać ewentualnych uciekinierów.
Mimo to Danset spróbował. Gwizdek zaświszczał komendę i zaczęli skręcać w lewo. Za wolno, konie ścigających ich były już jakieś trzydzieści jardów za nimi i zaczęliśmy się nieuchronnie zbliżać się do skrzydła pogoni. Jeźdźcy z ostatniego oddziału ruszyli, skracając dystans.
Bez żadnego rozkazu moja siostra odwróciła się i posłała dwie strzały za siebie. Jeden jeździec spadł z konia, jakiś wierzchowiec zarył chrapami w ziemię, gdy ciężka strzała utkwiła mu do połowy drzewca w piersi. Wyrwa, która pojawiła się w ścianie konnych, znikła, zanim zdążyła mrugnąć, a chwila, gdy strzelała, trwające dwa uderzenia serca zakłócenie rytmu, kosztowało ją kolejne pięć jardów. Była pewna, że dosłownie czuła oddech ścigających na karku.
Gwizdek Danseta przywołał ją do porządku.
-Nie strzelać! Przygotować się!
Uśmiechnęła się rozbawiona, kiedy z nieba, niczym szara błyskawica, runął ptak. Stepowy jastrząb, zabójca i postrach kuropatw i wędrownych gołębi. Drapieżnik, w locie nurkowym szybszy niż bełt z kuszy, spadł prosto na głowę konia prowadzącego lewe skrzydło pościgu. Czasem wydawało jej się, że nawet w tętencie kopyt, w pomruku chrapliwych końskich oddechów słyszała zgrzyt pazurów o czaszkę i mokre mlaśnięcie, z jakim pękło trafione dziobem oko. Wierzchowiec zawył. Nie zarżał, tylko zawył i jej ludzie pierwszy raz w życiu słyszeli taki odgłos wydobywający się z końskiego gardła. Ptak, rzecz jasna, zginął na miejscu, lecz raniony koń, wciąż wydając to przerażające, niesamowite wycie, rzucił się w bok i wpadł na sąsiada z linii. Dwa wierzchowce runęły na ziemię, podcinając nogi trzeciemu.
Świst i przenikliwy, świdrujący uszy krzyk kolejnego ptaka zlały się w jedno. Druga szara błyskawica uderzyła w łeb następnego konia, natychmiast eksplodowała kłębem pokrwawionych piór, lecz trafiony wierzchowiec potknął się, a jego jeździec wyleciał z siodła.
Z nieba spadł trzeci ptak, potem czwarty i piąty.
W kilka chwil całe lewe skrzydło tworzącego pościg półksiężyca przestało istnieć. Konie mimo ponagleń zwalniały, boczyły się i nie chciały dalej biec. Były bojowymi ogierami, mogły wytrzymać strzały, miecze i szable, mogły przejść przez ogień i wodę, ale coś takiego okazało się ponad ich siły.
A oni mieli przed sobą lukę.
Jej siostra rozejrzała się. Zerknęła na nią, lecz ona skinęła tylko głową na swojego wiecznego towarzysza i dzisiejszego brata.
I wtedy on, cwałujący obok, spojrzał jej w oczy. Jego przeraźliwie obnażony ból uderzył ją jak obuch.
-Wybacz- wyszeptałam, poruszając ustami.
Uniósł głowę pod kapturem, rzucającym niebezpieczne cienie na jego twarz i uśmiechnął się blado. Mrugnął i była pewna, że dopiero teraz jej siostra dostrzegła jego żółte tęczówki. Żółte jak oczy sokoła.
Za nimi kolejny ptak runął w dół.
A oni pędzili już przed siebie, kolejny raz wyrwali się z pułapki, znów mieli cień szansy. Skotłowane, przerażone lewe skrzydło pościgu praktycznie stanęło, środek musiał je wyminąć, skrzydło prawe było ponad dwieście jardów za nimi, nadciągający z przeciwka oddział dopiero zaczynał galopować, usiłując odciąć im drogę, ale był stanowczo za daleko. Mogli znów uciec.
Jakieś pół mili przed nimi, na samym skraju niecki, z trawy uniosły się szare smugi. Zakłębiły się, zatańczyły wbrew wiatrowi wiejącemu od wschodu i okrzepły. A potem ruszyły ku nim, leniwie, powoli, zostawiając za sobą szerokie pasmo szarego pyłu.
Mimo łomotu kopyt walących o step, słyszeli, jak przed nimi pęka ziemia, w mgnieniu oka zamieniając się w wieczną zmarzlinę. Szare kłęby nie snuły się już przy gruncie, lecz miały dobre dziesięć stóp wysokości, dość, by przykryć konia z jeźdźcem. Trawy przed nimi pokryły się szronem. Tym razem chłopak zakuty w kajdany, któremu przyłożono ostrze do gardła, użył całej swojej mocy. Powiodła spojrzeniem po towarzyszach, dostrzegając determinację i spokój w obliczu śmieci.
Lecz cwałowali przed siebie, posłuszni gwizdkowi Danseta, który nawoływał: Naprzód! Naprzód! Naprzód!
Więc moi bracia i siostry skulili się w siodłach i rwali wprost na sunące leniwie szare kłęby.
-Jedność- szepnęłam, śmiejąc się z wiatrem.- Wygrałam!
~*~
Ening- [„N”; nieznany; nikt] – nawiązanie do kapitana Nemo z powieści J. Verne „20 000 mil podmorskiej żeglugi”
Twoje opko mnie wprost WCIĄGNĘŁO.
Uwielbiam.
Dziękuję za dedykację, czuje się zaszczycona <3
Twoje opko jest świetne. Są jakieś błędy, ale zapomniałam w trakcie czytania, wciągnęło mnie. Długość jest idealna, niektórzy mogą się znudzić, ale nie przy takim opku 😀
Zazdroszczę Ci płynności w pisaniu, przekonałam się na własnej skórze, że ciężko o coś takiego, wystarczy spojrzeć na taką Jane.
Trochę się we wszystkim gubię i tracę wątek, nieogarniam fabuły. Ile jeszcze będzie części?
Dzięki za fajne opko ^*^
Ile będzie części?
Hmm… Trudne pytanie, które prześladuje mnie od 10 części, kiedy to zawsze kończyłam opowiadanie.
Nie jestem w stanie określić tego dokładnie, ale nie sądzę, żebym przekroczyła 30. To by było wręcz nierealne. Jak na razie myślę o około 5 częściach do przodu, ale nie wiem czy zdołam umieścić w nich wszystko.
Podoba mi się i to bardzo. Mam aż ochotę jeszcze raz przeczytać wszystkie części <333
Okej. Miałam nadrobić jakieś pół roku temu, nadrobiłam dzisiaj. Nie będę się tłumaczyć, bo to nie ma sensu, ważne, że w końcu dokończyłam. Dziesięć długich części w jeden dzień. Nie mam pojęcia kto komu do jemu i co jemu do komu, ale to nic, bo może kiedyś ogarnę. Dwa pytania do Autorki: Czy w tym opku występują postacie z innych Twoich dzieł? I jeśli tak, to z jakich? (A jeśli nie, to co jeszcze napisałaś?)
Poza migrującymi przecinkami i nielicznymi innego typu błędami, to opowiadanie to cud, miód i orzeszki. Malinki, papucie, cokolwiek. Kawał dobrej literatury blogowej. I to duży kawał, więc jestem przeszczęśliwa.
Przede wszystkim podziwiam Twoją erudycję – albo przygotowanie merytoryczne, nazywaj jak chcesz. Zwracam szczególną uwagę na nieścisłości występujące w opowiadaniach, a u Ciebie jakoś niczego nie wyłapałam. I nawet nie chciało mi się sprawdzać, co to za baletowe nie-do-końca-wiadomo-co. Albo (najprawdopodobniej) doskonale wiesz o czym piszesz, albo świetnie udajesz, że wiesz.
Natomiast walka… Podziwiam. Jeszcze nie widziałam na tym blogu tak dobrze, tak ładnie i tak poprawnie opisanej walki bronią białą. Mam pewne pojęcie o machaniu mieczem i jak widzę, co ludzie potrafią napisać… U Ciebie się to trzyma kupy.
Wstawki w innych językach? Rewelacja. Nie na tyle częste, żeby się gubić, ale dodają klimatu jak nic.
Ano właśnie, klimat. Świetnie utrzymany, nic tylko komplementować. Zwłaszcza ta elegancja w początkowych rozdziałach… Cudo. Opisywałaś cały ten arystokratyczny świat z niezwykłą gracją, a potem umiałaś to odrzucić na rzecz bitewnej pożogi dziewczyny od dziennika (ona ma imię..?) i spontanicznej ucieczki Viv.
Wnerwia mnie to, że gubię się w wydarzeniach i mam wrażenie, że coś pominęłam… Oby się to wszystko na końcu wyjaśniło… Oby.
Także ten, masz kolejną nieanonimową czytelniczkę, która czeka na kolejne części. Tak tylko wspominam.