~*~
Ostatnią część wysłałam prawie dziewięć dni temu, ale z powodu weny i odrobiny wolnego prezentuje to coś.
Z dedykacją dla Jane, gwiazda forever, carmel i Amorki. Cieszę się, że ktokolwiek jeszcze to czyta.
Dziękuje za komentarze i życzę miłego czytania.
Raisa
~*~
Przekroczyłam granicę cmentarza z duszą na ramieniu. Szybkim krokiem przemierzałam ulice pogrążonego w śnie miasta. Czułam oddech moich pogoni na szyi. W każdym zaułku wypatrywałam grupki wyrostków, którzy mnie gonili, a za każdym drzewem widziałam łowczynię. Obawiałam się również poszukiwań policji. Przecież uciekłam ze szkoły oraz od Willa. Ostrożnie weszłam na dworzec, nieufnie zerkając na cienie kolumn. Na miękkich nogach podeszłam do okienka, przeczesując wzrokiem tablice odjazdów.
-Tak?- Znużony głos, przykuł moją uwagę.
-Słucham?
-Jeśli nie chcesz zakupić biletu, bądź uzyskać o nim informacji, proszona jesteś o opuszczenie budynku- oświadczyła niska kobieta w okularach w okienku.
-Potrzebuje biletu do Nowego Jorku.
Uniosła lekko brew, drapiąc się po drugim podbródku.
-A masz czym zapłacić?
-Tak-odparłam, grzebiąc w plecaku.
-Odjazd za godzinę trzydzieści dwie- dorzuciła oschle, rzucając mi bilet.
Zerknęłam na zegar, wskazujący piątą dwadzieścia osiem.
-Czyli…
-Jeszcze tu jesteś?!- warknęła.
Nasunęłam niżej czapkę i wyszłam. Czułam się obco wśród ludzi, dlatego skierowałam się do parku. Unikając ścieżek wydeptanych ludzką stopą, zaszyłam się wśród zaniedbanych zarośli. Doszłam do małego oczka wodnego. Ostrożnie stanęłam nad taflą wody. Umoczyłam opuszki palców w lodowatej, brudnej wodzie. Obeszłam powolnym krokiem sadzawkę. Delektowałam się tą chwilą spokoju. Przysiadłam na niewielkim kamieniu. Upiłam łyk wody z manierki, ciesząc się delikatnymi promieniami słońca na twarzy. Zdjęłam bluzę, aby świt mógł mnie objąć całą, tak, jak to robił w domu.
Nie wiem, jak długo siedziałam w bezruchu, zanim dotarło do mnie, że spóźnię się na mój transport. Szybkim ruchem zarzuciłam bluzę na ramiona i pobiegłam. Starałam się nie wpaść na kogoś lub nie potrącić spacerowiczów. Nagle przystanęłam, gdy przede mną wyrósł potężny orzech włoski. Z cichym westchnięciem oparłam się o jego pień, gdy w mojej głowie kiełkował pomysł. Rozejrzałam się wokół, ale nie zauważyłam nikogo. Kucnęłam za nim i odkopałam korzenie. Nożem odcięłam kilka, jak zwykł nazywać mój brat, bocznych odrostów oraz trochę kory, które zawinęłam w kawałek materiału i schowałam do plecaka. Nasunęłam niżej czapkę, zanim ruszyłam biegiem na dworzec. Wpadłam do niego trzy minuty przed siódmą i podążyłam na przystanek. Chwilę później mogłam rozsiąść się w fotelu w prawie pustym autobusie. Przezornie zapięłam pasy i rozejrzałam się. Oprócz mnie znajdowało się tu siedem osób. Troje umorusanych, ale dziwnie radosnych nastolatków zasiadło na tyłach pojazdu. Osobiście wolałam nie interesować się nimi dla własnego bezpieczeństwa. W końcu, kto wie skąd się przyszwendali i jakie zioła brali, że tak wyglądają. Oprócz nich przy kierowcy siedziały dwie staruszki dziergające za długi sweter i za krótki na szalik. Nie daleko od nich przysypiał łysiejący, dobrze zakonserwowany staruszek i okularnik w garniturze.
Podróż przebiegała spokojnie, więc postanowiłam spróbować dotknąć po raz kolejny książki. Upewniłam się, że kierowca mnie nie widzi, a muzyka zagłusza dźwięki pasażerów, którzy na moje szczęście spali albo czuwali wyglądając przez okno. Ostrożnie wyjęłam książkę, otwierając ją na stronie dziesiątej, czyli pierwszej pustej karcie pamiętnika.
-Raz kozie śmierć- pomyślałam niezrozumiałe powiedzenie Sei i dotknęłam strony.
***
Szłam długim, przyciemnionym korytarzem. Słyszałam dźwięki muzyki za plecami. Czułam ucisk na żebra i opór materiału mojej sukienki trącego o dywan. Zdałam sobie sprawę z tego, że ktoś wziął mnie za rękę i delikatnie masuje kciukiem wnętrze mojej dłoni. Instynktownie wyrwałam ją, rzucając oburzone spojrzenie na przystojnego młodzieńca obok mnie. Miał czarne włosy momentami wpadające w granat i złote tęczówki. Nosił świetnie skrojony strój, a rozpięta pod szyją biała koszula idealnie kontrastowała z ciemniejszym odcieniem jego skóry.
-Nie wychodź z roli- mruknął i delikatnie poprawił coś w mojej fryzurze.- Chodź, kochanie- dodał głośniej, kiedy ktoś wyłonił się z wnęki.
Zachichotałam, wachlując się barwnym wachlarzem. Musnął delikatnie mój policzek dłonią, a obcy umysł zalała fala irytacji. Podążyliśmy dalej zaciemnionym korytarzem. Grube dywany tłumiły nasze kroki. Zeszliśmy o trzy piętra małą klatką schodową. Dalej szliśmy kolejnym nudnym korytarzem. Nagle zatrzymaliśmy się, a mój towarzysz wyjrzał za zakręt.
-No kotku, co teraz?- spytał, przeczesując włosy palcami..
Wyjrzałam. Przed rzeźbionymi w renesansowym stylu drzwiami stało sześciu strażników.
-Czas na zabawę- odparłam, poprawiając koronkowy dekolt sukni.
Kiedy chciałam wyjść, usłyszałam kroki za nami. Nie zważając na etykietę, czy inne bzdury wepchnęłam mojego towarzysza do wnęki. Opadłam na niego, gdyż nie mieliśmy zbyt dużo miejsca. Poczułam jak na mnie napiera.
– Ani mi się waż- syknęłam, rozpinając jego koszulę. Spojrzałam mu w oczy, dostrzegając pożądanie, które mnie przeraziło.- Śpisz- syknęłam z mocą, a on momentalnie zasnął. Uszczypnęłam się w policzki i kącik ust oraz potarłam lekko dłonią dekolt oraz szyję. Zerknęłam na korytarz. Miną mnie za cztery… trzy… dwie… jedną…
Z westchnięciem wyszłam z wnęki, przyciągając spojrzenia strażników i mojego celu.
Miał szczupłą twarz otoczoną blond lokami. Szerokie ramiona wypychały białą koszulę, na którą narzucił luźny surdut. Koronki dodawały strojowi smaku. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, w którym zapłonęło pożądanie.
Taki podatny- pomyślał obcy umysł.
Podszedł do mnie, a ja złożyłam niski ukłon.
-Och, moja droga, nie ma potrzeby- powiedział zmysłowym głosem, podnosząc mnie. Wyraźnie zauważyłam, ze starał się jak najbardziej przedłużyć kontakt z moimi rękami.
-Jak każesz, mój panie.
-Jak ci na imię, dziecko?
-Margarette, mój panie- odparłam, dygając.- Margarette von Baden
-Wasza miłość- Skłonił się nisko z rumieńcem na szyi..
Uśmiechnęłam się z pobłażaniem.
-To nie potrzebne, mój panie. Możesz zwracać się do mnie Margarette, mio signore.
-Zadziwiasz mnie, pani- oświadczył.
-Margarette.
Rozłożył ręce w geście rezygnacji.
-Jak każesz. Co tutaj robisz, Margarette?
Rzuciłam wyraźne spojrzenie do wnęki, nim odpowiedziałam.
-Mój narzeczony… on…- zawahałam się, kiedy zerknął do wnęki i uśmiechnął się tajemniczo.- Wypił troszkę za dużo.
-Może się przejdziemy?- spytał, podając mi ramię.
Skinęłam, udając spłoszenie.
Zaprowadził mnie do pokoju ze strażnikami. Przepuścił w drzwiach i mruknął coś cicho do jednego ze swoich ludzi. W jego gabinecie było dużo ciepłych barw, drewna i miękkich obić zgodnie z epoką. Dopiero teraz dotarło do mnie, że mam na sobie coś naprawdę dziwnego. Czułam mocny ucisk klatki piersiowej, a kiedy się poruszałam brałam delikatne westchnięcia, zamiast oddechu, ale dotąd nie wzbudziło to moich podejrzeń. Ale gdy mijałam lustro, myślałam, że zacznę krzyczeć.
Obce ciało miało na sobie czarną suknie. Jej delikatny materiał był podtrzymywany mnóstwem drutów i halek. Gorset niemożliwie ściskał moje żebra, sprawiając, iż miałam talię osy. Blond włosy z jednym ciemnym pasemkiem miałam upięte w misterny kok, na szyi sznur pereł, opadający na wyeksponowany koronkowy dekolt. Na dodatek szłam w butach na niesamowicie wysokich obcasach. Ostrożnie usiadłam na miękkiej kanapie. Nagle przede mną pojawił się kryształowy kieliszek z winem. Uśmiechnęłam się i przyjęłam go, kiedy usiadł obok mnie. Upiłam łyk. Było słodkie i wyjątkowo mocne.
-Może opowiesz mi coś o sobie, Margarette- zagadnął, bawiąc się winem. Dopiłam swoje jednym haustem, pomimo jego głodnego spojrzenia.
-Nie powinnam. Zanudziłabym cię, mój panie. Wolałabym posłuchać o tobie, panie.
-Dosyć tego pana- powiedział, kładąc dłoń na mojej dłoni.
-Dobrze- zaśmiałam się, udając, że wino na mnie działa.
Przez kilkanaście minut rozmawialiśmy, śmialiśmy się, popijając wino, a na dnie butelki zostało już kilka kropel.
-Ślicznie wyglądasz- szepnął, zagarniając mi za ucho niesforny kosmyk.
Delikatnie przesunął palcem wzdłuż linii mojego policzka do konturu lekko rozchylonych ust. Odebrał mi kieliszek i pocałował w usta. Pachniał owocami i winem, lecz nie był to miły zapach. Pociągnął mnie na kanapę. Opadłam lekko na miękki materiał. Misterny kok rozsypał się po poduszce, a ja objęłam go za szyję, pamiętając o naukach. Całował moją szyję, mrucząc. Przeczesałam palcami jego włosy i delikatnie masowałam jego kark.
Ja i obcy umysł byłyśmy zgodne. Obie chciałyśmy mu przywalić, ale tego nie zrobiłyśmy.
Jego dłoni przesunęły się z bioder wyżej. Palce namacały haftki i tasiemki krępujące moje plecy. Delikatnie musnął miejsce pomiędzy łopatkami. Jego ręce sprawnie odpinały górne haftki, równocześnie głaszcząc moje plecy. Starał się jak najszybciej pozbawić mnie sukni. Aby go powstrzymać naparłam na niego i przewróciłam. Z uśmiechem zdarłam z niego koszulę, patrząc jak pożera mnie wzrokiem.
Leżąc na nim, zaczęłam go szaleńczo całować. Wił się pode mną. Pocałunkami zamknęłam mu oczy i sięgnęłam do ostrza ukrytego w gorsecie. Nagle zadarł dół mojej sukni do góry i jego ręka przesuwała się z łydki co raz wyżej. Naparłam na jego wargi, zamykając mu tym samym usta, kiedy wbiłam cienki sztylet dokładnie w jego serce. Powoli podniosłam się z niego, patrząc ze pogardą. Zadrżałam z obrzydzenia i splunęłam ze wstrętem.
Szybkim spojrzeniem obrzuciłam gabinet. Podeszłam do jednej z gablot, w której dostrzegłam to, po co tu przyszłam i dałam mu się obmacać. Wsunęłam to szybkim ruchem za gorset, zapinając część haftek.
-Czas odegrać przedstawienie, mój panie- mruknęłam do trupa i rzuciłam na niego lampę oliwną. Z nieskrywaną radością patrzyłam jak płonie i akurat wtedy, gdy krzyknęłam rozdzierająco do środka przez okno wpadł mężczyzna w deszczu szkła. Zaskoczony spojrzał na ciało skapane w płomieniach i na mnie.
Zachwiałam się teatralnie i oparłam o biurko. Mimowolnie zrobił krok do przodu, wyciągając rękę, a mój pozorowany upadek zamienił się w atak. Błysnęłam wydobytym zza gorsetu sztyletem, ledwo się uchylił, kopnęłam mocno, chybiając o włos, i momentalnie, jednym ruchem, uderzyłam otwartą dłonią w oczy. Złapał ją w ostatniej chwili, szarpnął z całej siły, wybijając mnie z rytmu. Podciął, nie zaplątując się w materiały sukni. Musiał mieć wprawę w obalaniu kobiet. Powinnam się przewrócić, ale odbiłam się tylko od biurka i cięłam sztyletem poziomo, trzymając broń w chwycie odwrotnym. Zrobił unik, przerzuciłam broń do drugiej ręki i zadałam pchnięcie, które zawstydziłoby większość tutejszych portowych nożowników. Odskoczył, sięgając do pochwy na przedramieniu po własny nóż. Spojrzał mi w oczy i zawahał się. Zapewne nie wiedział, co było bardziej niepokojące, wprawa, z jaką trzymałam broń, czy zimny spokój w moim wzroku. Nie bałam się. Wiedziałam, jak posługiwać się sztyletem, a na dodatek najwyraźniej oceniłam jego umiejętności na zbyt mizerne, żeby mógł mi zagrozić. Gdyby było inaczej, już dawno wzywałabym na całe gardło pomocy.
-Taniec Motyli- oświadczył, starając się skupić moją uwagę na czymś innym, kiedy zmieniał pozycję, wracając do okna.
-Pan ojciec pilnował, żebym go opanowała- wymyśliłam szybko wyjątkowo wiarygodne kłamstwo.- Nauka walki nożem, lusterkiem, świecznikiem, szpilą do włosów. – Wydęłam wargi w udawanym lekceważeniu.– Zawsze powtarzał, że gdy zawiodą strażnicy i pułapki, zostajesz ty i to, co masz pod ręką. Tylko stara arystokracja kultywuje jeszcze tę sztukę. Reszta napawa się machaniem mieczem…
Jego wargi drgnęły w szczerym uśmiechu.
-I co teraz?- spytał.
Uśmiechnęłam się przebiegle, rzucając pod jego nogi własne ostrze, którym zabiłam.
–Killer! Aiuto! Fuoco! – Zabójca! Pomocy! Pożar!
Zaskoczony moim posunięciem nie ruszył się, dopóki do środka wpadli strażnicy, a ja z krzykiem wybiegłam, zamiatając suknią podłogę. Złapałam za ramię mojego towarzysza, nakazując mu się obudzić. Spojrzał na mnie wpółprzytomnie.
-Chodź- mruknęłam do niego.
Poprawił koszulę, wywlekając się z wnęki.
-Pożar!- krzyknęłam rozdzierająco, biegnąc korytarzem. Ruszył w ślad za mną, zapinając koszulę. Wpadłam do Sali balowej z przerażeniem na twarzy i okrzykiem na ustach.
–Fuoco!- Pożar!
Wśród gości zapanowała panika. Mój towarzysz złapał mnie za ramię.
-Co tam się stało?
-Mam, co chciałam- oświadczyłam gwałtownie zmieniając mimikę twarzy.
-I co teraz? Znikniesz?
-Jak sen- zamruczałam i pocałowałam go w policzek.
Pobiegłam w jeden z opuszczonych korytarzy, zanim zniknęłam.
Rozejrzałam się, nie rozumiejąc, co właśnie się stało. Stałam osamotniona na pięknie tkanym dywanie, a po chwili byłam otoczona książkami i artefaktami.
Znalazłam się w bibliotece Elizabeth- pomyślałam, rozpoznając miejsce ze snu.
Niestety, kiedy zadałam sobie z tego sprawę, moje ciało poruszyło się wbrew mojej woli. Podeszło do jednej z gablot i z nieskrywanym potępieniem musnęło pasmo rozpuszczonych blond włosów. Delikatnie poruszyło ramionami, przymykając oczy, a ja poczułam mrowienie na karku. Ucisk gorsetu zniknął oraz miałam wrażenie, że suknia jest teraz na mnie za duża. Otworzyłam oczy i ponownie skupiłam wzrok na obrazie na szkle.
Osoba, w której ciele byłam wydawała mi się dziwnie znajoma. Włosy długie, lśniące i kruczoczarne rozlewały się ukrywając dekolt sukni. Skórę miała tak chorobliwie bladą, jak osoby w ostatnim stadium śmierci. Ale największą uwagę przykuły jej oczy. Tak czujne, stalowoszare oczy, patrzące wnikliwie spod długich, ciemnych rzęs, jak u weteranów wojennych. Znałam te spojrzenia. Oni zawsze po wejściu w jakieś miejsce najpierw sprawdzali wszystkie drogi ucieczki, a dopiero potem uśmiechali się, udając szczęśliwych. Ona miała identyczne spojrzenie.
Jednym dotknięciem dłoni otworzyła gablotę. Ku własnemu zdumieniu z dekoltu mojej sukni wyjęłyśmy stożkowy kamień.
-Proszę, proszę, proszę- odezwał się głos za nią… mną… nami.- Czyżby to był Abadir?
Zaśmiała się szczerze z uciechy, odkładając kamień do gabloty.
-Jak najbardziej- odparło moje ciało, odwracając się do…
Niespodziewanie wyrwana ze snu na jawie wróciłam do swojego ciała, kiedy w autobus uderzyło coś ciężkiego. Sapnęłam zaskoczona, uczepiając się siedzenia. Pojazd przekoziołkował prze pół ulicy, zatrzymując się po drugiej stronie drogi na dachu. Czułam krew szumiącą mi w uszach i jej smak w ustach, gdy przygryzłam wargę. Spojrzałam w dół. Mój plecak leżał pode mną. Oplotłam siedzenie nogami i uczepiłam się rączki przy siedzeniu jedną ręką, a drugą odpinając pas. Zawisłam na chwilę, aby opuścić się na dach, względnie aktualną podłogę pojazdu. Zebrałam z podłogi czapkę i plecak. Książkę natychmiast schowałam przy ciele. Rozejrzałam się. Kierowca wisiał na siedzeniu, próbując się wydostać, trzy osoby starsze nie poruszały się, wyglądając jak szmaciane kukiełki, a pan w garniturze starał się wstać z podłogi.
Nagle usłyszałam za sobą odgłos tłuczonego szkła. Spojrzałam w tył, a tam trójka dzieciaków wychodziła na zewnątrz przez wybite okno. Postanowiłam skorzystać z ich wyjścia, gdyż podejrzewałam, że to z mojego powodu mieliśmy wypadek, a wśród nich była rudowłosa dziewczyna, która mogłaby mnie przez jakiś czas udawać. Ostrożnie wyjrzałam i zamarłam. Trójka nastolatków walczyła z użyciem średniowiecznej broni z czymś, co nie powinno istnieć.
Wyglądał groźnie, a zarazem majestatycznie. Był to potężny gad skąpany w lśniącej mgle. Całe ciało pokrywały mu zielono- czarne matowe łuski. Z podstawy tułowia wyrastała błona łącząca się ze szponami przednich łap, tworząc, jak podejrzewałam, skrzydła. Cały grzbiet od masywnej głowy po koniuszek ogona pokrywał szereg szpikulców, choć cześć z nich była ułamana. Przez pół pyska przechodziła długa szrama kończąca się za masywną szczęką. Twardymi i silnymi łapami, wyposażonymi w śmiercionośne szpony, dawał radę zmieść drzewa ze swojej drogi. Dzięki swojemu ubarwieniu czasami traciłam go z oczu, kiedy wtapiał się w barwy lasu. Jednym słowem po tutejszej okolicy grasował, no cóż… SMOK.
Nagle ryknął i zmiótł ogonem część pobliskich drzew. Powoli wyszłam z autobusu i przesunęłam się w stronę lasu.
-Jam jest Delphyne- wysyczał smok.- Jam jest strażniczka, niosąca pożogę, wysłanniczka ziemi. Wskażcie mi moją wyrocznię!
-Teraz!- krzyknął chłopak, a rudowłosa dziewczyna ruszyła na potwora z mieczem w dłoni, gdy jej towarzyszka zasypywała gada gradem strzał.
Smok zassał powietrze, rozpościerając skrzydła i zionął ogniem. Zasłoniłam twarz dłońmi, a kiedy ponownie spojrzałam na walczących jedną z dziewczyn przygniatała łapa potwora.
– Το πράσινο τέρας!- Zielona bestio!- krzyknęłam zaskoczona w nieznanym mi języku, wychodząc na ulicę.
Smok śledził mnie wzrokiem, węsząc.
– Μπορείτε αναζήτηση! Εσύ είσαι αληθινός, Duradarsi!- Jesteś poszukiwaną! Tyś prawdą, Duradarsi!
Zabrał łapę z dziewczyny, zupełnie zapominając o nastolatkach. Powoli zbliżał
– Έχουμε την αλήθεια, προφυλακτήρα!- Posiadamy prawdę, strażniku!
– Είμαι Delphyne, ο φύλακας!- Jam jest Delphyne, strażniczka!
– Συγχωρήστε με για τις ατέλειες μου γλώσσα.- Wybacz mi niedoskonałości mego języka.
–Γιατί να τους βοηθήσει, ίσως? Αυτό το βρώμικο κλέφτες. Με πήγαν στο μαντείο μου– Dlaczego im pomagasz, prawdo? To plugawi złodzieje. Odebrali mi moją wyrocznię- oświadczyła, ponownie skupiajac się na nastolatkach.
–Οι κλέφτες? Πώς τόλμησε να σας ληστέψουν των ισχυρών?- Złodzieje? Jakżeby śmieli cię okraść o potężna?- spytałam, ponownie skupiając jej uwagę na sobie.
–Προδότες των πατέρων τους! Με εξαπάτησαν! Αλλά εσύ είσαι διαφορετικός ...- Zdrajcy swych ojców! Oszukali mnie! Lecz ty jesteś inna…
–Δεν είμαι ένας από αυτούς– Nie jestem jedną z nich.
Powoli zbliżała się do mnie pilnie śledząc moje ruch swymi jadeitowymi oczami.
– Θα είναι μαζί μου, ίσως?- Zostaniesz ze mną, prawdo?- spytała, oblizując się długim jęzorem.
– Δεν πρέπει να– Nie wolno mi- odparłam, widząc jak nastoletni pogromcy smoków szykują się do ataku.
Warknęła ostrzegawczo.
– Δεν είμαι άξιος αυτής της τιμής– Nie jestem godna tego zaszczytu- dodałam i złożyłam niski ukłon, zanim rzuciłam się w bok, kiedy zaatakowali.
Powoli wycofałam się i dopiero za linią drzew pozwoliłam sobie na bieg. Czułam wszystkie mięśnie, które pracowały szaleńczo pod wpływem adrenaliny. Nie zważałam na nic, dopóki jakaś gałąź nie drasnęła mojego policzka. Zwolniłam czując ciepłą krew na skórze, ale nie przystanęłam tylko parłam dalej gęstym lasem. Mimo mojej ucieczki, miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Nagle usłyszałam łoskot nade mną i zanim zdążyłam zobaczyć, co go spowodowało, poczułam silne ręce, które mną szarpnęły. Zanim pomyślałam, zadziałała moja podświadomość i strach.
Nastąpiłam napastnikowi na nogę.
Odwróciłam się i uderzyłam.
Twarz.
Brzuch.
Splot słoneczny.
Podcięcie nóg.
Prosta kombinacja wyuczona przez Carla. Dopiero wtedy przyjrzałam się napastnikowi.
-To ty?- wychrypiałam suchym gardłem.
Poznałam go z łatwością, gdyż z trudem przyszłoby mu ukryć swoje wyjątkowe rysy twarzy.
Miał fiołkowo niebieskie jak szkło oczy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, pełne usta, gęste rzęsy i ciemne kręcone włosy. Był wysoki, ale nie barczysty. A w swoim stroju bardziej przypominał bohatera historycznej powieści niż kogoś w moim wieku. Nosił czarną krótką kurtkę na ciemnej koszuli i ciężkie buty, w które miał wsunięte nogawki spodni.
-Jak najbardziej- odparł, gdy odebrał mi plecak i zarzucił go sobie z łatwością na ramiona.- Nie możesz się poddać, po tak spektakularnej ucieczce i poskromieniu legendy.
-Co ty…?
-Jestem twoim dłużnikiem Vivienne i ja o tym nie zapomniałem- odparł, pomagając mi się ruszyć z miejsca.
-Śledziłeś mnie?- spytałam, sunąc za nim w długich susach.
-Oczywiście, Vivienne. Czy może wolisz, Avo?- spytał z uśmiechem.
Prychnęłam, rozluźniając ramiona.
-Nawet mi się nie przedstawiłeś- mruknęłam.
Zatrzymał się gwałtownie.
-Jordan Kyle do usług- oznajmił i ruszył dalej.
-Jordan? Dziwne imię.
– Nie dziwniejsze niż Vivienne- rzucił, wskakując na zwalony pień.
Podał mi rękę. Przyjęłam ją z wdzięcznością. Nareszcie nie byłam sama.
-Dlaczego mi pomagasz?- spytałam, zeskakując.
-Aida- mruknął.
-Czy ona…?
-Żyje- przerwał mi.
-Czyli to ona cię przysłała?- spytałam po długim milczeniu.
-Tak.
-Dlaczego?
Spojrzał mi prosto w oczy.
-Bo znam drogę do Cassa Della Notte- oświadczył cicho.- Czy masz jeszcze jakieś pytania?
-Nie- odparłam, widząc rozbawienie w jego oczach.
Uśmiechnął się nieśmiało i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Do wieczora przeszliśmy spory kawałek, a w przeciągu tych kilku godzin zdążyłam zaskarbić sobie trochę szacunku. Wbrew jego wyobrażeniom potrzebowałam zaledwie jednego postoju przed rozbiciem obozu. W dodatku miał mylne wyobrażenie, że skoro jestem dziewczyną to mama słabszą kondycję i będę łaknęła wody.
Kiedy zajęliśmy się rozbijaniem obozu był nieznośny. Nie pozwolił mi nic zrobić, gdyż jak sądził, potrzebowałam wypoczynku. Dlatego obrażona siedziałam na kamieniu, porządkując swoje rzeczy, kiedy on rozpalał maleńkie ognisko. Gdy pracował, wydawało mi się, że mamrocze coś pod nosem, ale wsłuchując się dokładniej zorientowałam się, że myliłam się.
-Nucisz.
-Nic podobnego- mruknął.
-Jak najbardziej.
-Myślisz się.
-Wątpię.
-Nie- syknął niemiło.
-Co nucisz?- spytałam nieustępliwie.
Przeszył mnie spojrzeniem.
-Ulubioną piosenkę mojej siostry- mruknął.
-Zaśpiewasz mi?
-Nie- rzucił, wracając do pracy.
-Proszę.
-Koniec dyskusji. Musisz odpocząć. Mamy jeszcze długą drogę przed sobą.
Skinęłam i skuliłam się pod jednym z drzew w pobliżu ogniska. Wsunęłam plecak pod głowę.
-A ty?- spytałam cicho.
-Obejmę wartę.
-Obudzisz mnie jak się zmęczysz?
-Nie.
-Potrafię stać na warcie- zaoponowałam.
-Może i tak, ale ja nie uciekałam przed łowczyniami. Nie jestem tak zmęczony jak ty. Śpij już.
-Ale…
-Śpij!
Jeeeej!! Kolejna część. To jest tak dobre, że powinno być kiedyś książką. Uczucia, opisy są takie lekkie i realistyczne. Nic dodać, nic ująć 😉
Dziękuję za dedykację, miło mi
Opowiadanie jest świetne, jeszcze lepsza część. Lubię te czasy, wszystko było naprawdę świetnie napisane. Szybko szybko szybko chcę ciąg dalszy!!!
Mogłabym się roztryniać i strzelać ,,ach”, ,,och”, ale po co, skoro i tak wiadomo, że to jest świetne? 😀
O boże.. mam dedytke od ciebie. Ty jesteś moim .. no.. przykładem. Mam drugą dedytke na tym blogu! Jej no i.. morderstwo i nie.. SMOK. Jestem twoim niewolnikiem po wsze czasy. 😀 Oszaleje z radości.