Już nic nie wiem. Łeb mnie od tego wszystkiego boli. Obóz, który pierwszej nocy po zwycięskim powrocie Clarisse wydawał się azylem, najlepszym i najbezpieczniejszym miejscem na świecie, nagle przeobraził się w więzienie, maleńką klatkę, w której powoli się duszę.
Beckendorf nie pamięta Molly. Domek Hermesa tak samo, przy czym dodatkowo uważają mnie tam teraz za świruskę, bo w końcu przemogłam się, odłożyłam na bok swoją wypielęgnowaną niczym paznokcie dziecka bogini miłości dumę i zapytałam o córkę Hekate prosto z mostu. Spojrzeli się na mnie dziwnie, jakbym co najmniej zaopatrzyła się u Hoodów w różową perukę i zaczęła rapować o pegarożcach palących cygara, tańcząc przy tym kankana w butach do gry w kręgle. Oczywiście, wszyscy jesteśmy z deka walnięci (to taka wada genetyczna herosów) i ja nie stanowię od tej zasady wyjątku, ale nie wprowadziłam się do jedenastki wczoraj, więc większość jej mieszkańców wie już (z grubsza przynajmniej), czego się po mnie spodziewać: nocne wrzaski, dziwne wierszydła, zjawiska paranormalne towarzyszące śpiewom, zamiłowanie do robienia na drutach i pieczenia… to już jest standard. Ale jakaś zmutowana amnezja? Coś nie halo. Sytuacji nie poprawia też fakt, że sprawa z małą to nie jedyny tego typu przypadek.
Mówi mi się, że znam kogoś od początku pobytu na Long Island, a ja tą osobę po raz pierwszy w życiu na oczy widzę.
Wołam pewną córkę Afrodyty po imieniu (a ściślej rzecz biorąc: objeżdżam ją, bo z czymś solidnie przegięła), ale ona się nie odwraca, ba, w ogóle nie reaguje. Dlaczego? Ponieważ nazywa się zupełnie inaczej!
Wyskakuję jak głupia, żeby przybić piątkę dziewczynie, która w zeszłe wakacje przez trzy wieczory z rzędu użyczała mi śpiewnika (po tym, jak mój został zalany kawą i strony posklejały się tak, że nie dało się go nawet otworzyć, o odczytaniu czegokolwiek nie wspominając). A ona się pyta, kim jestem i mówi, że to pomyłka, ponieważ przyjechała na obóz po raz pierwszy!
Przykłady można mnożyć: zapominam, przekręcam i wymyślam rzeczy, ludzi oraz zdarzenia. Albo setka półbogów zmówiła się, by przyprawić mnie o nieustanny ból głowy i totalną dezorientację, albo sprawa jest naprawdę poważna. Oczywiście, swoim zwyczajem udaję, że to nic takiego, że przejdzie w mgnieniu oka, jak katar, że da się to skorygować, jak wadę wzroku albo po prostu się przyzwyczaić i jakoś z tym żyć- tak samo zrobiłam choćby z dysleksją czy moimi uroczymi koszmarkami. By nie myśleć, uciekam w naukę chemii i treningi, zawzięcie ćwicząc technikę walki dwoma ostrzami: Nareau i niewiele dłuższym od dłoni śmiertelniczym nożem, który siedział w kieszeni bojówek jeszcze od czasów pobytu na wyspie i (praktycznie nieużywany) cierpliwe czekał na swoją kolej. Oprócz tego dość dużo biegam i godzinami okupuję równoważnię, drążki i drabinki, by przyzwyczaić się do przesunięcia ciężaru na lewą stronę ciała- niby drobiazg, ale podczas walki coś idzie z tego powodu nie tak O WIELE za często.
To, że po tym zranieniu jestem w stanie w ogóle ruszać ręką, zostało przez rodzeństwo Allana ochrzczone mianem „cudu”- wszyscy (nie wyłączając tego idioty) sądzili, że nerwy w całej kończynie poszły w cholerę i spisali ją (oraz mnie, tak przy okazji) na straty. Na szczęście był to błąd, ale i tak nie jest różowo- choć robię duże postępy, to przy delikatniejszych zadaniach palce dalej mi się trzęsą i boję się, że już nigdy nie będą tak precyzyjne jak kiedyś, lecz to też zamiatam pod dywan i z uporem maniaka dekoruję maleńkie ciasteczka, wyszywam mikroskopijne ornamenty i piszę dziwne pseudowiersze milimetrowymi literkami.
Generalnie jak coś wyprodukuję, to mam przynajmniej cień pojęcia, o co w tym chodzi. Teraz jednak jest inaczej: pewien utwór nie przestaje mnie męczyć, pojawiając się wciąż i wciąż, ale za żadne skarby nie dając zrozumieć. Opowiada o dziewczynie z zawiązanymi oczami, z zawieszoną na trzymanym w dłoni przeżartym rdzą mieczu zakurzoną wagą balansującej na ustawionej do góry dnem na wzorzystej makacie szklance w kolorze butelkowej zieleni. Jest o włos od przewrócenia się, gdyż powierzchnia wybrzusza się nieregularnie, jakby coś pod nią schowano, ale upadek następuje dopiero, gdy zaimprowizowany trapez z głuchym trzaskiem pęka pod jej stopą na milion ostrych jak igiełki lodu fragmentów, już nie szmaragdowych, lecz czerwonych jak krew. Są wszędzie, w promieniu kilku metrów zaścielają korytarz warstwą grubą i ciągłą jak dobra wykładzina {a nie jakiś badziew w nieokreślonym kolorze, który zawsze leży na podłodze w szkole, choć nawet goły beton wyglądałby lepiej- przy odrobinie zdolności aktorskich można by było przynajmniej udawać, że nie zwraca się uwagi na pokrywające go ryty naskalne i kolonie gum do żucia, barwne niczym pawi ogon, z wolna asocjujące inne, większe śmieci, a w końcowym stadium, tuż przed interwencją sprzątaczki-termiatora, zaczynające wręcz podejmować pierwsze próby samodzielnego poruszania się}. Jest ich stanowczo za dużo, by wszystkie mogły pochodzić z jednego źródła. {To tak, jakby wziąć dziesięć tysięcy opakowań identycznych puzzli, po dziesięć tysięcy elementów w każdym, wysypać i wymieszać, a potem spróbować złożyć choć jeden kompletny obrazek… Chociaż nie, to nie do końca tak: gdyby miało się nieograniczoną ilość czasu, samozaparcia i szczęścia oraz kilku(nastu) wyposażonych w ten sam zestaw darów losu pomocników… W takim układzie przynajmniej nie byłoby to awykonalne. Zebranie tego maku z powrotem do kupy jest- ponieważ moje cienkie jak płatki czerwonej róży, zrobione z piasku puzzle już od dawna do siebie nie pasują. Czyli przypomina to nie dziecięcą zabawkę, lecz raczej grupę znajomych, którzy śpiewali razem, odkąd pamiętali, ale podążyli odmiennymi ścieżkami i gdy spotkali się znów, po roku, okazało się, że ich muzyka rozeszła się w szwach. Każdy ma już inne, właściwe innym kręgom piosenki, przyswoił inne melodie tych znanych, ma inną tonację, inny tembr głosu, inne tempo, inną rolę do odegrania. Poobtłukiwali się o dziesiątki innych szkiełek i przestali tworzyć jedną całość, przylegając ciasno do siebie nawzajem- pojawiły się wolne przestrzenie, szpary, przez które harmonia zaczęła wyciekać, aż wypłynęła cała i nie pozostało już nic, nic poza ludźmi zapominającymi powoli, że kiedykolwiek choćby rozmawiali.
Nie „świat z chaosu”, nie „coś z niczego”, lecz „nic z wszystkiego”. „Nic” albo… „coś”, ale „coś” jeszcze gorsze, straszniejsze, zimniejsze od „niczego”: „coś” rozkruszonego w pył, czego nie da się już reanimować, co tylko pokaleczy cię, gdy będziesz czekać na cud wskrzeszenia, ale z drugiej strony nie pozwoli ci po prostu się zignorować i pójść dalej- będzie nawracać, jak choroba, której nigdy nie da się do końca wyleczyć, lecz która da złudzenie zdrowia na krótki moment, gdy zaśnie niespokojnym snem i wreszcie ucichnie, lecz będzie to nie cisza „i żyli długo i szczęśliwie, koniec”, a cisza przed kolejną burzą. Będzie nękać jak koszmar, o którym po przebudzeniu wiesz tylko tyle, że zmusił cię do płaczu. Odłamek wpadnie gdzieś pod stół i znajdziesz go dwa tygodnie po zbiciu naczynia- w swojej pięcie. Inny przyczai się w rogu pomieszczenia i da się zebrać niczego niepodejrzewającej zmiotce po miesiącu, by przedziurawić worek na śmieci w najmniej odpowiednim momencie. Kolejny zabunkruje się pod progiem, wystawiając tylko koniuszek szpikulca, w nadziei, że idąc na bosaka, potkniesz się o listwę podłogową.
Czy da się w ogóle znaleźć kogoś, kto jeszcze zachował swój pierwotny kształt? Kto będzie pasował, nawet po latach rozłąki, tułaczki, stania po przeciwnych stronach barykady? A może istnieje szkło kuloodporne, które może pęknąć, lecz się nie rozleci?
I czy można w ogóle rozbić coś, nie musząc potem pławić się w kłujących okruchach przeszłości przez następne kilka lat?
Mamo/Tato [niepotrzebne skreślić], gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest, chodź i odpowiedz, w końcu to dla Ciebie pestka, wiesz to i wszystko inne, jesteś bogiem, prawda?
Ja czekam. Siedzę i czekam, a zimny wiatr czasu wysysa ze mnie ciepło. Dłonie kostnieją, skóra pęka, szron maluje usta, oczy stają się szkliste, jak u lalki. Czuję coraz mniej i mniej, ciało przestaje słuchać, zamienia się w lód, w błękitny, nieprzeźroczysty kamień…
A Ty wciąż nie przychodzisz.
Ciekawe, dlaczego mnie to nie dziwi?}
Wtem znikąd pojawia się wysoki chłopak o twarzy ukrytej w cieniu {a czego- pojęcia nie mam, tak po prostu wyszło} i oferuje jej pomoc mówiąc, że, w przeciwieństwie do niej, zauważy odłamki zanim się zatnie. Jednak gdy postępuje krok do przodu, okazuje się, że jedno z jego oczu ukryte jest pod czarną opaską, drugie zaś- pod przydługimi ciemnymi kosmykami {postrzępionymi jak po obcięciu przez niewprawną rękę uzbrojoną w tępe nożyczki do paznokci}. Dziewczyna jednak nie widzi tego- nie może. Czuje jednak ukłucia w całym ciele, gdy resztki zniszczonego naczynia sypią się na nią niczym drobny, zmrożony śnieg oraz podmuch powietrza, gdy nieznajomy strzepuje śmieci z dywanu wprost na nią, a wszystko, co dotąd było ukryte pod makatą, wyłazi i zaczyna powoli wspinać się po jej ubraniu, wplątywać we włosy i wciskać do ust. Małe, robakowate stworki o niewyraźnych, jakby zamazanych, a jednocześnie niezaprzeczalnie ludzkich twarzach zwieszają się z jej rzęs, czepiają paska, wypełniają szalki wagi, którą ich ofiara nadal trzyma na wyciągniętym mieczu. Do czasu. Bowiem gdy jedna miska jest już dużo cięższa od drugiej, żelastwo z łomotem ześlizguje się z ostrza i uderza o kamienną posadzkę, krzesząc chłodne, niebieskie jak lód na głębokim jeziorze iskry, od których pełzające paskudztwa zajmują się błękitnym ogniem. Dziewczyna czuje gorąco płomieni na skórze i rozpaczliwie wzywa pomocy, lecz chłopak-cyklop tylko uśmiecha się smutno, choć wie, że ona tego widzieć nie może i usuwa się w cień. Małe potworki z wrzaskiem zamieniają się w popiół, ale płacząca ze strachu postać pozostaje nietknięta, za wyjątkiem jednego szczegółu: opaskę zasłaniająca jej oczy pochłonął z zawrotną prędkością rozprzestrzeniający się po korytarzu pożar. Dziewczyna obraca się i wystawia twarz do nagle przebijającego się niczym lanca przez pancerz dymu i niespodziewanie zalewającego przestrzeń swym blaskiem słońca.
Szczerze mówiąc, najbardziej przypomina mi to zapis jakiejś wyjątkowo… kchem… kopniętej [jeeej, wielbcie mnie za nieprzeklinanie] wizji i gdybym nie miała aż tyle na głowie, na bank zaczęłabym się poważnie zastanawiać, co miałaby ona oznaczać. Ale w obecnej sytuacji, przy stanie psychicznym zmuszającym do dziwnych przemyśleń… po prostu wolę nie próbować, {albo raczej wstawiać wszelkie niedorzeczne analizy w nawias, oddzielać od reszty umysłu grubą krechą, zza której nic się nie wydostanie, ale też- za którą nie dotrze. Tak oto okrajam swoje „ja”, kawałek po kawałku, zmniejszając je coraz bardziej i bardziej, aż… nie zostanie już nic? Stracę spójność, opadnę bezwładnie, jak lalka, a potem co? Czy, niczym rozdeptana szklanka, rozpadnę się na milion raniących odłamków? Czy utkną one w czyichś sercach, czy też trafią w próżnię i znikną, a ostatnie wspomnienie o mnie wraz z nimi?
Jeju, mam dziwne wrażenie, że to też zaraz ocenzuruję. Komuna normalnie! Ale jeśli tak, to czerwień powinna się w którymś momencie przelać, a moja głowa- eksplodować. Mam nadzieję, że do tego czasu wymyślę coś, co nie będzie zakładało udekorowania połowy obozu istotą białą.}.
Niektórych rzeczy po prostu lepiej nie wiedzieć.
To moja taktyka obronna, wypracowana już dawno, dawno temu: jeśli coś jest zbyt trudne do zaakceptowania, udaję, że nie widzę, nie słyszę i nie czuję, a jeśli nawet coś zauważę, to i tak tego nie analizuję i w rezultacie nie rozumiem. Problemu nie ma. Uśmiecham się. Żartuję. Nazywam Allana „idiotą” i wciągam go do jeziora. Dziergam frotki.
Tylko że po jakimś czasie zorientowałam się, iż już nie muszę udawać: moje życie naprawdę przestaje mnie obchodzić.
I… jeśli rzeczywiście możemy niedługo mieć wojnę, to chyba dobrze, prawda? PRAWDA?!
Ale „niedługo” to nie to samo co „teraz”, więc, w ramach zapychania sobie każdej chwili, żeby mojemu mózgowi nie zachciało się przypadkiem używać zakazanego słowa „dlaczego”, staram się bawić i szaleć ile wlezie. Mam czternaście lat! Dalej jestem dzieckiem i coś mi się, do cholery, z tego tytułu należy! Chociaż jedne prawdziwe wakacje!
***
Wrzaski Clarisse są tak głośne, że słychać je chyba w sąsiednim stanie. Co ona wykrzykuje… a może ja lepiej tego cytować nie będę? Żeby nawet MI, osobie, dla której wulgaryzmy są naj(nie)normalniejszą normą, więdły uszy i cierpła skóra, słowa muszą być naprawdę wybitne. Jedyne, co powinniście ewentualnie wiedzieć, by sobie owe anielskie pienia wyobrazić, jest fakt, iż groźby „oskalpowania nożem do masła”, „nabicia na obozowy maszt” i „nadziania naszych gałek ocznych na miecze i smażenia ich na ognisku z kart Dionizosa” zaliczały się do bardziej humanitarnych pomysłów (choć i z nich przed zaprezentowaniem szerszej publiczności musiałam niektóre wyrazy usunąć, żeby żaden czytelnik nie zszedł mi przypadkiem na zawał). Dobrze, że przynajmniej Molly tego nie słyszy…
Molly. Na myśl o niej czuję kłujący ból, promieniujący ze środka czaszki i ściskający wszystko, co jest w środku (czyli, jak nie omieszkał się kiedyś wyzłośliwić się Allan, nie za wiele). To coś jak kolka, tylko wyżej. Ciężko mi się oddycha, ale pomimo tego (albo i dlatego) powtarzam kilka (nieparlamentarnych) słów za coraz bardziej wpiekloną córką Aresa. Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć!
Wynurzająca się zza domku Hefajstosa wściekle różowa plama bardzo ułatwia mi sprawę: całkowicie skupiam się na spierniczaniu przed nią, gdzie pieprz rośnie albo dalej i dzięki temu wszystko inne jakoś samo ulatnia się z mojej czaszki (jak zgaduję- wychodząc przez uszy w postaci czarnego dymu). I gdy tak biegnę, przeskakując kolejno przerdzewiały i dążący do spotkania z ziemią z determinacją rasowego menela płot, strumień i kilka niemal leżących na ziemi drzew, słysząc za sobą dyszącą żądzą mordu Clarisse, która przeklina głośno i wymyślnie, kiedy zdobiący jej głowę fluorescencyjny owoc półgodzinnej pracy mojej i Hoodów (którzy jednak zmyli się daleko poza zasięg córki boga wojny i zaszyli kij wie gdzie, zostawiając mnie na pastwę dziewczyny, przy której piekielny ogar jest jak ratlerek przy dobermanie) zahacza o niskie gałęzie… sama nie umiem tego wyjaśnić. Chyba mi odbija/już odbiło/odbije w najbliższej przyszłości [niepotrzebne skreślić], bo gdy tak pędzę, śmiertelnie przerażona i przebita szpilą kolki, dochodzę do wniosku, że gdybym mogła wtłoczyć do płuc choćby minimalną ilość powietrza, to zaczęłabym się śmiać. Ze szczęścia.
Tak powinny wyglądać prawdziwe wakacje!
A jednak gdzieś w tle trzeszczy szklanka. Tylko że ja nadal nie widzę.
***
Oddycham ciężko, na drżących ramionach dźwigając się z jeziora na pomost, mniej-wiecej w połowie jego długości. Lewa ręka jest wyraźnie cięższa i przy delfinie ciągle o tym przypomina, najczęściej rozdzierający bólem mięśni i zsiniałym barkiem. Ale działa. To się teraz liczy najbardziej.
Przemierzam molo (slalomem godnym żula z dwudziestoletnim stażem, ale nie ważcie mi się śmiać- po przepłynięciu czterech kilometrów chodzilibyście tak samo, jeśli w ogóle) w poszukiwaniu Allana: sprawdzam na plaży, w wodzie, w cieniu pod drzewami… Ani śladu. Facet polazł gdzieś, a razem z nim moja cudowna, ukochana, bezcenna mrożona kawa waniliowa w rzadko spotykanej półlitrowej puszce.
Żeby zdobyć taki rarytas, przehandlowałam trzy blachy ciasteczek z podwójną czekoladą oraz wyszywany w czerwone i srebrne róże worek na buty (reinkarnację podartych i popalonych kwasem męskich dżinsów, ale córka Afrodyty, której go opyliłam, nie musi koniecznie o tym wiedzieć). Taa. Ceny Hoodów są zaporowe, ale dzieci Hermesa siłą rzeczy mają na przemycanie do Obozu zakazanych towarów prawie całkowity monopol, więc ma się do wyboru albo płacić, albo zacisnąć zęby i obejść się smakiem, albo czekać, aż jakiś bliższy znajomy będzie odwiedzać świat śmiertelników (w ramach misji lub spotkania z rodzinką, wszystko jedno) i może łaskawie zapamięta, że bezkofeinowa to ZUO.
Wychlał- zabiję! Tylko najpierw muszę tego idiotę namierzyć… A jakoś średnio mi to idzie. Dwa razy prawie się wywaliłam i winę za to ponosi nie tylko błędnik na urlopie zdrowotnym, ale też woda, oblepiająca okulary lustrami kropel i ściekająca z warkocza wzdłuż kręgosłupa, po pożartych przez komary (niech je [REKLAMA]!!!) nogach i dalej, na trawę, która dzięki temu robi się cudownie śliska niczym tafla świeżo wypolerowanego lodowiska… Po prostu super. Zachełbiście normalnie…
Przetrząsam nadbrzeżne krzaki, bardziej dla porządku niż w nadziei, że rzeczywiście tego dziada znajdę. Podobnie podchodzę do skanowania powierzchni jeziora z końca pomostu, bo raczej nie podejrzewam go o to, że z własnej woli wsiadł na rower wodny czy kajak i krąży gdzieś bez celu (z moim ssskarbem!).
A jednak, o dziwo, ta skrupulatność się opłaca.
Allan zaległ na rozgrzanych deskach mola i śpi w najlepsze: ręce i nogi ma rozrzucone, buty i skarpetki walają się w nieładzie metr dalej, zdjęte, a złożona na pół koszulka zasłania twarz tak, że widać tylko otwarte usta i czubek nosa. Oraz, niestety, blizny: jedną okrągłą i ciemną na brodzie- pozostałość po tym, jak za szybko uniosłam tarczę, dwie jasne, przebiegające równolegle do obojczyka- pamiątkę po pazurach piekielnego ogara… oraz dziesiątki, jeśli nie setki innych, których pochodzenia nie pamiętam lub nie znam. Są bledsze od moich i wiem, że znikną szybciej, ale świadomość, że nazbierał aż tyle tego cholerstwa w ciągu kilku krótkich tygodni nadal jest przytłaczająca…
Do chrzanu z tym!
Przepędzam z głowy dziwne myśli. Są wakacje, tak? Kawa, kawa, skoncentruj się na kawie… Problem w tym, że nigdzie jej nie widzę.
A jak Arachne nie ma na czym się skupić, to do głowy przychodzą jej dziwne pomysły. Tak jest także teraz.
Przekładam włosy do przodu, pochylam się i… wyciskam. Zimna, śmierdząca zgnilizną struga rozpryskuje się na brzuchu chłopaka. Wrzask. Wycofywanie się rakiem. But, w panice kopnięty do wody. Samotna skarpetka dryfująca po powierzchni. I puszka. Moje cudowne, doskonałe, bezcenne latte, strącone wraz z T-shirtem, pod którym było ukryte dla ochrony przed słońcem, teraz opadające na dno, jakieś cztery metry niżej.
-Pogrzało cię?!- wpiekla się, jak z resztą każdy, kto zostaje obudzony w tak brutalny sposób, ale w tym momencie może mi skoczyć.
-MOJA KAWA!!!- ryczę w tym samym momencie i rzucam się na niego. A z racji chwilowego zawieszenia systemu operacyjnego (czy co tam w moim mózgu urzęduje) robię to tak niezdarnie, że oboje z wielkim pluskiem wpadamy do jeziora. Mocujemy się pod wodą przez prawie minutę, włażąc sobie na plecy, wykręcając ręce, chlapiąc i kopiąc. Cud, że okulary nie dołączają do puszki. W każdym razie w którymś momencie zostaję pchnięta w dół z taką siłą, że tyłem głowy i łopatkami uderzam o dno, dość mocno nawet, podczas gdy Allan przebija powierzchnię i rozpaczliwie macha nogami, by utrzymać ponad nią usta i nos. Uszy bolą mnie jak piorun, płuca dwa razy bardziej, a ohyda rozpuszczona w syfiastej jeziorzance, której, celem oszukania strajkującego układu oddechowego, połknęłam pokaźny haust, drażni mi kubki smakowe, więc już mam obrócić się i odbić od piasku, gdy moje ramię trafia na coś chłodnego i gładkiego. Czy to może być..? Zaciskam palce na przedmiocie, napinam mięśnie, ledwo łapiąc od gruntu jakikolwiek rozpęd, bo ciśnienie już chwilę wcześniej zaczęło wypychać mnie ku światu. Pomagam mu, falując ciałem i w rezultacie przebijam taflę niczym rakieta, wynurzając się niemal do kolan. W wyrzuconej w górę dłoni, niczym symbol zwycięstwa, dzierżę najwspanialszy, najcudowniejszy i najbardziej wartościowy wytwór cywilizacji: KAWĘ.
-Co cię napadło, idiotko?- pyta syn Apolla (z niejakim wyrzutem), podczas gdy ja kładę się i pozwalam unosić maleńkim, niemal niedostrzegalnym falom, by móc faszerować na wpół uduszone komórki tlenem: trochę za wcześniej, trochę na teraz i jeszcze trochę na zapas. Mija dobra chwila, zanim jestem w stanie uruchomić struny głosowe.
-Zemsta.- dyszę- Utopiłeś mój ssskarb.
-I to jest powód, dla którego Gollum próbował utopić mnie? Niedobry Gollum!- chłopak śmieje się i kiwa mi palcem przed nosem, jednocześnie szaleńczo pracując nogami, by na powrót nie pogrążyć się w cuchnących odmętach.
-Ty sobie, idioto, uważaj, bo następnym razem nie będzie próbował, tylko naprawdę to zrobi!- odgryzam się i ciskam w niego jego własnym butem, który właśnie tu (podeszwą do góry) przydryfował. Koszulka też zażywa kąpieli całkiem niedaleko, wydymając się jak wielka, pomarańczowa meduza. Tylko skarpetki nigdzie ani śladu.
Po skończonej bitwie na nasiąknięte śmierdzącą wodą części garderoby Allana leżymy na pomoście, oboje totalnie wykończeni (do tego stopnia, że nie chce się nam nawet sobie wzajemnie docinać), a puszka boskiego napoju krąży między nami. Fakt, w tej pozycji chałowo się pije, ale jest mi zbyt leniwie, po prostu za dobrze, by się ruszyć i coś z tym zrobić. Podobnie podchodzę do faktu, że słońce naprawdę poważnie szykuje się do zanurkowania w falach, płosząc ostatnich (w miarę) normalnych plażowiczów chłodem i watahami ogromnych, wygłodniałych komarów, patrolujących skraj lasu i okolice wody niczym eskadry myśliwców i gotowych rzucić się na posiłek w ułamek sekundy po jego namierzeniu. Syn Apolla prawdopodobnie nie powinien o tej porze nawet myśleć o czymś, co zawiera kofeinę, bo ADHD mu na tryb turbo przejdzie i przez pół nocy będzie po ścianach biegał. Ja… to inna sprawa. Wyrobiłam sobie taką tolerancję, że nie działa na mnie nawet tak, jak na normalnego śmiertelnika. Ot, po prostu, picie jak picie. Tylko cudowne jak cholera. Właśnie dlatego nic mu nie mówię.
Allan odwraca twarz w moją stronę, podając przy tym puszkę z resztką boskiej zawartości. Gdy pociągam łyk, starając się nie uronić ani kropli, mówi ze złośliwym uśmiechem na ustach:
-Właśnie tam naplułem, wiesz?- nie odpowiadam od razu, tylko zwracam mu naczynie z ostatnim łykiem niebiańskiego napoju. A gdy z niejakim trudem wlewa sobie płyn do ust, rzucam małą bombę:
-Ja też.- chichoczę niczym czarny charakter z dennego filmu- Jakieś cztery kolejki temu.- na te słowa chłopak zaczyna krztusić się i parskać, co jest dość zabawne: pieniste beżowe kropelki wylatują mu nie tylko spomiędzy warg, które desperacko próbuje zacisnąć, ale też nosem… I, gdy staram się poklepać go po plecach (co jest totalną kpiną, ponieważ na nich leży), spadają wprost na moje okulary i ozdabiając je gustownymi kropkami w kolorze… no, kawy z mlekiem. Dobra, cofam „zabawne”. Ale syna Apolla chyba właśnie ciapkowane szkła śmieszą najbardziej, bo chichra się tak, że z oczu aż ciekną mu łzy.
Niewiele myśląc, wpycham go do jeziora i tak samo bez zastanowienia podrywam się z desek, po czym skaczę na bombę w ślad za nim.
Chlapiąc się, wywołujemy mały tajfun, a słowa typu „debilka”, „idiota”, „świrnięty Gollum”, „bezmózg” i „brat Clarisse” latają często i gęsto, dopóki mogą (bo jak zaczynamy się wzajemnie opluwać fontannami tej śmierdzącej wody, to wyklinanie się już nie za bardzo nam wychodzi: cokolwiek się powie, brzmi jak „gul-bul-bul-pffft”, a to średnia obelga) i generalnie chyba (na pewno) trochę (bardzo) nam odbiło.
Ale tak powinny wyglądać prawdziwe wakacje!
Jednak gdzieś w tle wciąż trzeszczy szklanka. A ja nadal nie widzę.
Gollum <333 Opko jak zwykle świetne, czytało się doskonale 😀 Po prostu nic dodać, nic ująć.
To jest cudowne. I nieważne, że gdzieniegdzie musiałam czytać zdania po dwa, trzy razy, żeby ogarnąć o co chodzi, bo właśnie za ciekawe wtrącenia i niezwykle barwne porównania kocham to opowiadanie. Swoją drogą, owe metafory przywodzą mi na myśl twórczość Hallgrimura Helgasona, który też potrafił powalić na kolana celnym porównaniem.
Jednak z drugiej strony jest taka nieznana groza w postaci trzeszczącej szklanki… Coś się sypnie, ale co? Co tym razem?
Nawet nie próbuję się domyślać, bo tu może się stać wszystko.
Świetnie rozplanowałaś tą część – mam na myśli to, że na początku jest trochę mrocznie, tak tajemniczo i po prostu niefajnie (w sensie: niefajne rzeczy się dzieją), a potem jest tak dobrze, świat nabiera jaśniejszych barw, a słońce znów świeci.
Tylko czy Ty naprawdę musisz publikować to raz na kwartał..? Dobrze, że w ogóle. Już nie narzekam. Cierpliwie czekam na kontynuację.
Przemieżam molo (slalomem godnym żula z dwudziesto letnim starzem)…. Padłam i nie wstane. 😀