~*~
Witam po dłuższej przerwie w Listach Śmierci. Mam nadzieję, że nie pędzę zbytnio w tej części z akcją.
Z dedykacją dla trzech pierwszych komentujących.
~*~
Próbowałam oddychać, ale nie mogłam nabrać powietrza. Z wysiłkiem rozchyliłam suche, spękane wargi, wpuszczając do płuc życiodajny tlen. Nie czułam zapachów. Powieki ciążyły mi, jakby były wykonane z ołowiu. Spróbowałam je otworzyć, ale byłam zbyt słaba. Leżałam chwilę zbierając siły na kolejne wyzwanie. Niestety, nawet palce nie chciały się poruszyć ,zgodnie z moją wolą. Nagle moim ciałem wstrząsnął potężny dreszcz.
-Pomocy!- Jakiś obcy głos zawołał słabym głosem.
Zaczęłam się krztusić. Czułam pianę wypływającą z moich ust. Kolejne fale dreszczy miotały moim słabym ciałem. Ktoś przytrzymywał mnie za ramiona i nogi. Inna osoba unieruchomiła mój spuchnięty język, nie pozwalając go ugryźć. Dopiero po jakimś czasie, który wydawał mi się być wiecznością, zamarłam. Mięśnie rozluźniły się, drżąc lekko z niespodziewanego wysiłku. Puścili mnie i ostrożnie ułożyli na posłaniu. Coś zimnego schłodził moje rozpalone gorączką czoło.
-Nawet ja nie jestem w stanie jej pomóc- Odezwał się powtórnie wołający wcześniej głos. Był słaby i zachrypnięty. Jego posiadacz poruszał się powolnie, ciężko stąpając. – To przekracza nawet moje błogosławieństwo. Nie wiem czy choćby mój ojciec dałby radę ją…
-Rozumiem- mruknął zmęczonym tonem Carl.
-Wybacz przyjacielu, ale nigdy nie spotkałem się z tak silną reakcją na…
Znowu ogarnęło mnie zmęczenie, powtórnie wprowadzając w stan otępienia.
*****
Poczułam ciepłe promienie słońca na skórze. Lekki, chłodny, poranny wiaterek zmierzwił mi włosy. Niesforne pasma wypadły z luźnego koka. Z przyzwyczajenia podniosłam dłoń do czoła, chcąc pozbyć się zbłąkanego kosmyka. Nagle wskoczyło na mnie coś ciężkiego, wyduszając ze mnie powietrze. Ktoś obok mnie poruszył się nerwowo, jak wyrwany ze snu.
-Nie, Chase zejdź!- Carl spróbował złapać go za obroże. Pies kłapnął zębami w powietrzu. Z jego piersi wydobył się upominający warkot. Oczyma wyobraźni widziałam jego zjeżoną na karku sierść i złowieszczo odsłonięte kły.
–Lape– wychrypiałam słabym głosem nie głośniejszym od szumu wiatru.
Pies momentalnie uspokoił się. Położył się przy moim boku, trącając mnie lekko łbem. Cicho skomlał.
-Viv- szepnął Carl.- Aida! Szybko!- krzyknął, sprawiając moim uszom ból.
Przyłożył mi ciepłą dłoń do policzka.
-Zostań ze mną- powtarzał bezustannie szeptem, niczym życiową mantrę.
Zatrzepotał materiał namiotu, gdy do środka wpadła przywódczyni kasty. Spod półprzymkniętych powiek widziałam, że wiatr w biegu mocno potargał jej włosy. Mimo to wydawała się w ogóle nie zmęczona, ani nawet nie oddychała szybciej. Zamknęłam oczy.
-Obudziła się, pies mnie ugryzł… próbował, ale nie, bo skoczył, a ona go uspokoiła…
-Wszystko w porządku- przerwała mu, udając, że zrozumiała jego chaotyczny wywód.- Może najpierw ją zbadam?
-Ja… chyba… wyjdę- stwierdził zmieszany, opuszczając pospiesznie namiot.
Gdybym miała dość sił wybuchłabym śmiechem, chcąc go rozweselić. Zawsze potrafiłam wywołać jego uśmiech. Ile dałabym za to? Wiele… Dla mojego brata.
Aida podeszła do mnie i usiadła na posłaniu.
-Zejdź- mruknęła, jak sądziłam do psa. Ku jej wyraźnemu zaskoczeniu zignorował ją.- Zejdź!- powtórzyła głośniej, bardziej stanowczym głosem.
– Tè- mruknęłam.
Chase natychmiast zeskoczył z posłania. Choć pomimo zamkniętych oczu wiedziałam, że na pewno niezadowolony patrzy wilkiem na Aidę. Wilczak wilkiem?
Jest ze mną co raz gorzej– pomyślałam.
–Vivienne, jak się czujesz?- spytała.
Musiałam przez chwilę zebrać siły, aby odpowiedzieć.
-Słabo- wychrypiałam. W gardle czułam gulę. Język spuchł mi blokując powietrze.
-Zakaszl- poradziła.
Spełniłam jej zalecenie, kończąc zwinięta w ciasny kłębek, z trudem łapiąc oddech. Napad kaszlu porządnie nadwyrężył moje siły. Opadłam zmęczona na posłanie. Przyłożyła mi dłoń do szyi.
-Oddech wrócił do normy… prawie, tętno też, temperatura ciała wciąż za niska- mamrotała cicho do siebie.- Zaraz wrócę- dodała głośniej i wyszła.
Przez czterdzieści trzy oddechy leżałam w bezruchu. Żaden najmniejszy mięsień nie poruszył się bez mojej zgody. Rozluźniłam całe ciało. Powoli uspokoiłam oddech. Otaczające mnie dźwięki dnia codziennego oddaliły się i przycichły. Ogarnęła mnie przyjemna cisza. Moje myśli płynęły spokojnie, stało się mało ważne, odległe i obojętne- mój stan, cygani, rodzina… książka, wszystko. Czułam spokój i wewnętrzne wyciszenie. Miałam wręcz wrażenie, że lekko wewnętrznie się uśmiechałam. Powoli przeniosłam uwagę na swój oddech.
Oddycham lekko, równo i spokojnie.
Powoli przeniosłam uwagę na prawe ramię. Było ciężkie. Wyjątkowo dużo ważyło, tak wiele, że nie mogłam nim poruszyć . Całe moje ramię i ręka były przyjemnie ciężkie i bezwładne.
Oddychałam równo, lekko i spokojnie.
Przeniosłam uwagę na lewe ramię. Było ciężkie. Wyjątkowo dużo ważyło, tak wiele, że nie mogłam nim poruszyć . Całe moje lewe ramię i ręka były przyjemnie ciężkie i bezwładne.
Oddycham równo, lekko i spokojnie.
Tym samym sposobem unieruchomiłam prawą i lewą nogę, głowę, mięśnie twarzy, szyi, barków, pleców, miednicy, klatki piersiowej oraz podbrzusza, kończąc na uczuciu ciężkości obejmującym całkowicie moje ciało jednocześnie. Następnie tym, samym schematem podążyłam z odczuciem ciepła. Powoli odzyskiwałam czucie w kończynach.
Przy czterdziesty czwartym wydechu usiadłam. Dyszałam jak lokomotywa, zmuszając mięśnie do ruchu. Otworzyłam oczy. Nawet słabe światło poranka zmuszało mnie do ich mrużenia. Chase spoglądał na mnie z wyrzutem.
– Mwen regrèt zanmi m ‚ 1– szepnęłam cicho.
Zadowolony polizał moją dłoń. Zebrałam siły i uklękłam. Powoli wstałam. Wszystko wokół mnie zawirowało. Stałam w miejscu zaciskając zęby, ponownie skupiłam się na oddechu. Wdech. Wydech. Wdech, wydech… Chwiejnym krokiem wyszłam z namiotu, unosząc tylną płachtę. Potrzebowałam chwili odosobnienia. Zagłębiłam się w lesie, kierując się instynktem. Gałęzie drapały moją nieosłoniętą skórę, ale ignorowałam je. Zapach i plusk wody przyciągały mnie magnetyczną siłą. Nagle rozpostarł się przede mną uroczy widok. Dotarłam nad płytki strumień, otoczony wierzbami i wiązami. Trawę zdobiły delikatne błękitne kwiaty. Skropione były rosą, lśniącą na nich niczym maleńkie diamenty. Podeszłam bliżej wody. Delikatna mgiełka orzeźwiła mnie, ale zmęczenie wzięło nade mną górę. Osunęłam się na kolana. Poczułam ciepłą ciecz na skórze. Mgła przysłoniła mi wzrok. Czułam, że słabnę.
Więc umrę samotna. Znajdą mnie nad tym uroczyskiem wśród kwiatów… martwą. Mama będzie pewnie zła na Carla i Chase… Co oni zrobią?
Osunęłam się na ziemie. Przed upadkiem ochroniły mnie silne ręce. Zamknęłam oczy. Ktoś położył mnie na miękkiej trawie. Przez ubranie czułam wilgoć leśnego podłoża. Zadrżałam, gdy podmuch wiatru przeszył mnie milionem lodowatych igieł.
– Η υποστήριξη για τις ιτιές μου! Βοήθησέ με φτελιές αδελφή! – Wesprzyjcie mnie wierzby płaczące! Pomóżcie mi siostry wiązy!
Ciepły głos mojej ratowniczki przebił się przez mgłę. Nie wiem skąd znałam ten język, ale jakaś cząstka moje umysłu przetłumaczyła mi jej słowa. Zaszumiały donośnie drzewa, poprzedzając odgłos stóp.
– Τι κάνουμε αδελφές;- Co uczynimy siostry?
– Ας τον καλέσει!- Wezwijmy go!
Nowy głos wprowadził lekki zamęt. Kobiety zaczęły szemrać między sobą, chichocząc.
– Για την ηγεσία σας!- Za twoim przewodnictwem!- dodała jedna z nich.
Kobiety zaczęły poruszać się wokół mnie w koło, cicho nucąc. Z każdym okrążeniem ich głosy nabierały siły, zdając się wibrować w powietrzu. Nagle na łąkę wybiegła koza… Chase momentalnie wyskoczyła z lasu, rzucając się na to biedne zwierze. Kobiety wzniosły przeraźliwy okrzyk paniki. Pies ujadał zajadle. Ostatnim wysiłkiem podniosłam się, otwierając oczy. Przede mną stał antykwariusz z Chase, przyczajonym u włochatej nogi. Pies szczekał, skacząc wokół niego jak na polowaniu. Piękne długowłose kobiety ubrane w liściaste suknie starały się odgonić go od staruszka.
– Lape Chase, Vin !- wychrypiałam, osuwając się na trawę.
*****
Zamrugałam zdezorientowana. Znajdowałam się na tej samej łące, ale coś się zmieniło. Woda zatrzymała się. Krople unosiły się w powietrzu. Trawa i drzewa były wygięte wiatrem, przypierającym je do ziemi. Spojrzałam w niebo. Nawet chmury stały w miejscu. Wszystko wyglądało, jakby ktoś nacisną przycisk stop na pilocie.
Czas stanął w miejscu.
-Umarłam- szepnęłam zmrożona swoim odkryciem.
-Nie umarłaś- odparł melodyjny, kobiecy głos za mną.
Odwróciłam się. Na głazie przy strumieniu siedziała młoda dziewczyna, może o kilka lat starsza ode mnie. Jej kruczoczarne włosy spływały delikatnymi falami na odsłonięte ramiona. Porcelanowa cera bez skazy kontrastowała z wiśniowo czerwonymi ustami. Długa, trochę za duża brązowa suknia opinała jej ciało, podkreślając beżową szarfą talię.
-Kim jesteś?- spytałam.
Podniosła na mnie oczy, ukazując żywo liliowe tęczówki.
-Teraz możesz mi mówić Beth- rzuciło żywe wcielenie Królewny Śnieżki, zeskakując ze skały. Bose stopy delikatnie opadały na trawę. Postać dziewczyny wydawała się płynąć w powietrzu.
-Teraz? To znaczy, że jutro… zmienisz imię?- spytałam zagubiona.
Zaśmiała się melodyjnie. Dźwięki świadczące o jej rozbawieniu były niczym woda spadająca na kryształy. Poczułam, że uśmiecham się mimo woli. Gdy nagle umilkła, świat znów spowszedniał. Poczułam smutek. Na moment zasłona łez przesłonił mi oczy, a potem i ona znikła.
-Mam trzy imiona Dalekowidząca- powiedziała.- Trzy prawdziwe imiona- sprecyzowała.- Gdy spotkasz mnie w samotności możesz używać ich, lecz dla obcych mogę być kimś innym.
-Czemu?- mruknęłam, potrząsając głową.
– A czemu nie.
Uniosłam pytająco brwi.
-Nie licz, że będę się tobie z czegokolwiek tłumaczyć- rzekła z lekkim uśmiechem. – Musisz być silna, dlatego cię uzdrowię Dalekowidziąca, ale nie wolno ci nikomu o mnie wspomnieć. Nikt by ci nie uwierzył.
-Ja…
– Musisz zaufać książce- wtrąciła, stając naprzeciwko mnie.
Zamrugałam zdezorientowana.
-Obudź się- szepnęła, dotykając swoją delikatną dłonią mojego policzka.
Poczułam, że świat wiruje wokół mnie, a ja opadam w ciemność.
-Gemma to ładne imię…- usłyszałam jak cicho mruczy sama do siebie.
*****
Czułam ciepło czyjejś dłoni na policzku.
-Obudź się!
Wzięłam głęboki oddech, zachłystując się powietrzem.
-Nareszcie- odetchnął z ulgą Carl, przeczesując palcami moje włosy.
Z jego pomocą usiadłam. Rozejrzałam się. Byłam w namiocie razem z nim i Aidą.
-Co się stało?- spytałam niepewnie.
-Nie pamiętasz?- odpowiedziała pytaniem na pytanie przywódczyni kasty.
Nikt by ci nie uwierzył.– przypomniałam sobie słowa Beth.
-Nie- odparłam, wytrzymując spojrzenie Aidy.- Jak się tu znalazłam?
-Wyszłaś w gorączce z namiotu- odparł Carl, marszcząc lekko czoło, jakby chciał się upewnić, że nie kłamie.
-Och! Przepraszam- odparłam, spuszczając wzrok.
– Nic się nie stało- zapewnił, otaczając mnie opiekuńczo ramieniem.- Jak się czujesz?
– Dobrze… jestem tylko głodna i spragniona- powiedziałam zgodnie z prawdą.
Aida przez chwilę nie zdążyła ukryć swoich emocji, pozwalając zaskoczeniu wymalować się na swojej twarzy. Podeszła bliżej. Chłodna. Wyniosła. Pani tego miejsca.
– Wstań.
-Ona nie powinna…
-Wstań!- powiedziała z taką siłą, że na pewno wszyscy w promieniu kilometra wstali.
Ostrożnie podniosłam się z ziemi. Odtrąciłam pomocną dłoń Carla, który chciał mnie podtrzymać. Nogi lekko mi drżały, gdy patrzyłam na nią niepewnie, uwiarygodniając moją amnezję. Byłaby ze mnie genialna aktorka.
-Cieszę się- mruknęła, mierząc mnie wzrokiem, który był zupełnym przeciwieństwem jej słów. Odwróciła się i wyszła z namiotu. Opadłam na posłanie.
-Nie przejmuj się- mruknął pocieszająco.- Musisz się przebrać. Zawołaj jak skończysz- dodał, rzucając mi plecak. Wyszedł, zsuwając szczelnie płachtą wejście.
Wyciągnęłam z plecaka zapasowe ubrania. Zrzuciłam z siebie stare, przepocone, brudne rzeczy i zwinęłam je w rulon, ukrywając w innej kieszeni. Zauważyłam przy okazji, że ktoś mnie umył, pewnie gdy leżałam w delirium. Wsunęłam się w dopasowane spodnie. Zarzuciłam na siebie luźną tunikę wiązaną w pasie rzemykiem. Wstałam, kierując się do wyjścia, gdy powstrzymał mnie wzburzony głos Aidy.
-Jej pies omal nie zabija Xaviusa, sama się uzdrawia, a w dodatku matka ostrzega przed kontaktem z nią. Jak sądzisz co powinnam zrobić?
-Zaufać mi!
-Ufam ci, ale nie jej!
-Posłuchaj, ja…
-Zadurzyłeś się w niej czy co?
-Nie! Zamierzam się oświadczyć innej dziewczynie.
-Naprawdę?- Na chwilę opanowuje wzburzenie.
-Tak- mruknął.- Aido. Znam cię od dawna. Jako jedyny z nas znam twój sekret. Zaufałaś mi wtedy. Zaufaj i teraz.
-Nie wiem czy potrafię.
-Spróbuj ją poznać. Zabierz ją do lasu, porozmawiaj, cokolwiek!
-Dobrze, ale tylko ze względu na naszą przyjaźń- zastrzegła.
Musiałam się ruszyć. Zaraz wykryją, że ich podsłuchiwałam. Wzięłam głęboki oddech.
-Carl?- zawołałam, wychodząc na zewnątrz.
Natychmiast pojawił się u mojego boku. Uśmiechnął się promiennie.
-Już?
Szybkim ruchem rozpuściłam włosy. Długie, miedziane sprężynki opadły kaskadą na moje plecy. Tańczyły wokół mnie, wirując z wiatrem, nie mogąc się zdecydować, w którą stronę mają lecieć. Kilka kosmyków opadło mi na czoło. Delikatnie odgarnęłam je.
-Jak widzisz.
-Aida chciałaby ci coś powiedzieć- stwierdził, wymownie spoglądając na przywódczynię kasty. Jak gdyby nigdy nic spojrzałam na nią zaciekawiona.
-Może poszłabyś ze mną do lasu?- spytała z obojętnym wyrazem twarzy.
-Bardzo chętnie, ale najpierw chciałabym sprawdzić co u Chase i Esene.
Jej źrenice zwęziły się gwałtownie.
-Oczywiście. Zaprowadzę cię- odparła pogodnie.
Carl na pożegnanie uśmiechnął się pokrzepiająco, ale to jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło. Aida powiodła mnie pomiędzy namiotami i ogniskami do zagrody dla koni. Kilku chłopców pilnowało całego stada. Jeden z nich podbiegł do nas. Skinął przed Aidą, obrzucając mnie jednocześnie ciekawskim spojrzeniem.
-Zabierz ją do jej konia- powiedziała.- Czekam na skraju lasu- dodała i odeszła.
Chłopak od razu odwrócił się i wręcz biegł do stada.
-Zaczekaj!- zawołałam. Odwrócił się zaskoczony.-Jestem jeszcze słaba- powiedziałam, teatralnie kładąc dłoń na piersi.
Zaczerwienił się, rozglądając niespokojnie na boki.
-Wybacz, nie pomyślałem- szybko się usprawiedliwił.
-Nic się nie stało, ale nie mogę jeszcze biegać.- Mimo to wciąż był niespokojny. Pochyliłam się do niego.- Zostanie to naszą mała tajemnicą.
Uśmiechnął się szeroko i złapał mnie za rękę.
-Jestem Marik.
– Viv.
-Masz wspaniałą klacz. Nikomu nie pozwoliła się tknąć. Nie mogliśmy jej oporządzić ani nawet pogłaskać.
Lekko się uśmiechnęłam zadowolona z siebie.
-Ale najciekawsze było to, że inne konie czekały, aż pierwsza się napije z wodopoju- dodał ciszej z wyraźnym podziwem w głosie.- Nawet przewodnik stada schodzi jej z drogi.
-Jest dzika- mruknęłam, zbywając jego natarczywe spojrzenie.
-Niczym równinne mustangi.
Dostrzegłam ją z daleka. Grupka chłopców próbowała na zmianę do niej podejść i jej dosiąść. Zacisnęłam usta w jedną linię, przyspieszając kroku. Ciemnowłosy młodzieniec zbliżył się do Esene. Przemawiał do niej monotonnym, spokojnym głosem. Z mojej perspektywy plótł trzy po trzy, mówiąc bez sensu, ale może to był jego sposób zaklinania zwierząt. Gdy podszedł do niej na dwa metry nagle spięła się, rozdymając chrapy. Mimo to chłopak szedł dalej. Byłam zaledwie osiem metrów od nich, gdy klacz potrząsnęła gniewnie grzywą i ruszyła na niego. Przerażony chłopak zastygł w bezruchu.
– Kanpe!2– krzyknęłam ile sił w płucach.
Klacz zamarła kilka kroków przed chłopakiem. Wyglądali jak dwa posągi. Esene podniosła na mnie oczy. Podeszłam do niej z Marikiem schowanym za plecami. Wyminęłam chłopaka, delikatnie go odtrącając. Zachwiał się i ukrył za mną.
–Lape- szepnęłam gładząc jej szyję.
Delikatnie trąciła mnie łbem. Odwróciłam się gwałtownie do chłopców.
– Czy wam na mózg padło? Zwariowaliście?- powiedziałam spokojnym tonem, ale każde słowo przecinało powietrze, niczym bicz.
Dziwnym trafem nagle wszyscy zainteresowali się swoimi butami.
-My… nie…
Podniosłam dłoń.
-Oszczędźcie sobie i mnie- powiedziałam.- Macie odpowiedzieć tylko na jedno moje pytanie.
Skinęli głowami.
-Gdzie jest mój pies?
Powiodłam wzrokiem po całym zgromadzeniu. Jeden z chłopców niepewnie wystąpił naprzód.
-Ja wiem- wymamrotał chłopak, próbujący przed chwilą okiełznać Esene.
Podeszłam do niego wolnym, płynnym krokiem. Pod moim spojrzeniem cofnął się o krok, choć był ode mnie wyższy. Uśmiechnęłam się tajemniczo, przytulając go. Zaskoczony zamarł. Zbliżyłam swoje usta do jego ucha, ukrywając twarz we włosach.
-Czekaj na mnie o północy przy rzece- szepnęłam.
Odwróciłam się od niego, podchodząc do klaczy. Zaczęłam ją oporządzać. Grupa chłopaków postanowiła dyskretnie się wycofać.
-Jak rozumiem, nie macie ochoty dzielić się z kimś waszą porażką?- spytałam cicho, nie przerywając pracy.
Popatrzyli na mnie jak na muzealny posąg.
-Nie mają- odparł za nich Marik.
-Ani ja- mruknęłam, zdejmując siodło.
Wysoki chłopak podszedł do mnie i zabrał mi ciężar z rąk.
-Wracajcie do pracy- rzucił do swoich towarzyszy, którzy pobiegli do obozowiska z Marikiem.
Zdjęłam z Esene derkę, którą wytarłam ją do sucha. Odwróciłam się, a chłopak nadal stał za mną. Uniosłam wymownie brew.
-Jestem twoim dłużnikiem Vivienne- powiedziała, skłaniając głowę.
-Wystarczy, że nie zapomnisz.
Pokręcił głową.
-Mylisz się- odparł i odszedł.
-Co jest z tymi Cyganami- żachnęłam się.
Esene potrząsnęła długą grzywą. Pogładziłam jej szyję. Odwróciłam się w stronę lasu. Wzięłam głęboki oddech i wkroczyłam w cienie drzew. Nagle u mojego boku pojawiła się Aida. Podskoczyłam na jej widok.
-Chodź.
Przedzierałam się za nią przez zarośla. Gałęzie pochylały się nade mną zaczepiając o włosy. Zirytowana schowałam sprężynki za kołnierzem tuniki. Stopniowo zagłębiałyśmy się w nieznane mi dotąd części lasu. Musiałam prawie biec, aby nadążyć za Aidą. Nagle na mojej drodze stanęło powalone ogromne drzewo. Spojrzałam wyżej, szukając wzrokiem Aidy. Na drzewie mignęła mi jej nogawka. Z westchnieniem rozpoczęłam wspinaczkę. W pniu o średnicy sześciu metrów odnajdywałam zagłębienia i ułamane gałęzie. Dysząc, dotarłam na szczyt podrapana. Wtedy tuż obok mnie pojawiła się Aida. Siedziała na jednym z konarów pobliskiego drzewa.
-Powiem w Prost. Nie ufam ci. Carl natomiast tak. Powiedział, żeby cię poznała, a zmienię zdanie. Dlatego cię tu ściągnęłam. Opowiesz mi o sobie.
Nie miałam obiekcji, że to nie była prośba.
– Nazywam się Vivienne Shepard, ale częściej używam zdrobnienia Viv. Moja mama pracuje dla burmistrza, mój ojciec jest pułkownikiem i aktualnie znajduje się na zagranicznej misji. Mam młodszego brata. Chodzę do szkoły dla panien z internatem oddalonej od mojego domu o kilkaset kilometrów. Za dwa dni wracam tam po przerwie. Tam uczę się tych wszystkich bzdur, takich jak picie herbaty, uprzejma konwersacja, śpiew i taniec. Nienawidzę grać na pianinie, skrzypcach oraz flecie, choć doskonale opanowałam tę umiejętność. Wolę gitarę klasyczną. Ćwiczę gimnastykę artystyczną. Znam cztery języki- angielski, fiński, francuski i japoński. Jak tylko wracam do domu z tej przeklętej szkoły, odklejam sztuczny, wymuszony uśmiech z twarzy, zakładam wygodne ubranie i włóczę się po lesie, gotuję, jeżdżę konno…
Spojrzałam na Aidę. Słuchała mnie w wielkim skupieniu.
-Przed deszczem boli mnie potylica, a przed śnieżycą kręci mnie w lewym kolanie. Potwornie boje się kotów. Wiem, wiem. Dziwne, ale prawdziwe, dlatego wyszkoliłam Chase, aby je odganiał. Lubię prace. Pozwala mi zapomnieć o wszystkim, więc tresuję konie i psa, dużo czytam. W wolnym czasie poznaję las i zioła. Potrafię tropić, a także w razie potrzeby upoluję coś przez założenie sideł lub użycie innych metod. Strzelam z broni palnej, choć preferuje łuk. Mało dziewczęce zajęcie jak na dobrze wychowaną pannę, co?
Uśmiech zamajaczył na jej twarzy.
-A Carl to mój najlepszy przyjaciel- dodałam.
Jej mina stężała, gdy napięła mięśnie jakby szykując się do skoku.
-Znam go od czwartego roku życia- ciągnęłam.- Gdy mnie nie ma opiekuje się moim bratem. Pilnuje, aby nie wpadł w tarapaty. Wiem, kiedy kłamie, czy jest smutny. Umiem go rozbawić, ale… Jest jeszcze jedno. Nie znam wszystkich jego tajemnic. Zdaje sobie sprawę z tego, że wiele przede mną ukrywa. To co ci jest znane. Szanuję jego prywatność. Będę cierpliwie czekać, a jeśli kiedyś zechce się nimi ze mną podzielić to wysłucham go.
-Mimo to mu ufasz?- Przeszyła mnie lodowatym wzrokiem.
-Pozwoliłam mu zaprowadzić się w środku noc do obozowiska Cyganów i wypiłam jego krew.
-Ufasz?
-Powierzyłabym mu swoje życie i za wszelką cenę chroniłabym jego.
Podeszła do mnie z zagadkowym wyrazem twarzy i wyciągnęła przed siebie dłoń.
-Na imię mi Aida- powiedziała, gdy ujęłam jej rękę.
-Vivienne?
-Miło mi cię poznać, Viv. Carl wiele mi o tobie opowiadał.- Skinęła głową i zeskoczyła z drzewa.
Co ja mam z tymi Cyganami?- pomyślałam.
*****
Zatopiłam się w mrokach nocy. Skórzana kurtka zapewniała mi dość ciepła, abym nie szczękała zębami. Długi warkocz schowałam pod nią, żeby nie zaczepiać nim o niskie gałęzie. Lodowaty wiatr przeszywał mnie do szpiku kości, niosąc ze sobą zapach wody. Podążając za nim dotarłam nad strumień. Gęsta mgła unosiła się nad nim, niczym trujące opary. Podeszłam do wody i zanurzyłam w niej dłonie. W świetle księżyca wydawało mi się, że zatopiłam ręce w płynnym srebrze. Ochlapałam twarz, aby ochłodzić rumieńce. Podeszłam do głazu, na którym ostatnio siedziała Beth. Rozejrzałam się ostrożnie, nasłuchując. Jedynie sowa siedząca na wierzbie, spoglądała na mnie świdrującym spojrzeniem. Otarłam rękawem zimną strużkę wody, spływającą mi po szyi. Usiadłam na wilgotnej trawie, opierając się plecami o kamień. Wyciągnęłam zza pazuchy książkę i nóż otrzymany w czasie rytuału.
-Czas zaryzykować- mruknęłam sama do siebie dla otuchy.
Nakłułam opuszek wskazującego palca. Szkarłatne krople krwi opadły na okładkę książki. Ku mojemu zaskoczeniu, wsiąknęły w nią niczym w wyschniętą ziemię. Usłyszałam ciche kliknięcie. Podekscytowana delikatnie wysunęłam z zamknięcia zdobioną szpilkę do włosów. Aby jej nie zgubić, wpięłam ją we włosy. Ciekawość paliła mnie od środka niczym gorączka. Drżącą dłonią otworzyłam z namaszczeniem książkę. Na pierwszej stronie było napisane zielonym atramentem:
Kim jest ta, która jawi się z wysoka jak jutrzenka.
Piękna jak księżyc.
Świetlista jak słońce.
Groźna jak wojsko uszykowane do boju.
Pieśń nad pieśniami
Przewróciłam kartkę. Autor pisał dalej zielonym atramentem:
Jam jest przeklęta.
Dziecię słońca i pieśni.
Wychowanka Chaosu.
Samotnie stąpająca w mroku.
Bratobójczyni.
Łaknąca ichoru.
Pani nocy.
Niszczycielka.
Łowczyni śmierci.
Nieuchwytna złodziejka.
Anioł bez twarzy.
Oszukana.
Zniewolona.
Zdradzona.
Przedstaw się szukający!
Wpatrywałam się w napisane słowa jak otumaniona. Właśnie dowiedziałam się nowych, intrygujących wiadomości o autorze, a raczej autorce tej książki. Delikatnie pogładziłam zielony atrament, aby ułaskawić karty. Pragnęłam przewrócić kartkę i zagłębić się w jej wyznaniach. Słowa zalśniły srebrem. Poniżej w lewym dolnym rogu dostrzegłam nowo powstały dopisek.
Stracony heros.
~*~
1) mwen regret zanmi m ‚– wybacz przyjacielu
2) Kanpe!– stój
Jak zwykle świetne. Super opisałaś jak się czuła, końcówka tekstu jest genialna. Baaardzo mi się podoba, nie mam się do czego przyczepić.
Czemu tak uwielbiam to opowiadanie?
Jestes cholernie tajemnicza. Nawet nie probuje sie domyslic,jak dalej potoczy sie akcja,bo to awykonalne D:
Bledow nie ma,znalazlam tylko powtorzenie slowa „glos”.
I o to w tym wszystkim chodzi. Nienawidzę schematów.
Precz z nimi!
Poza tym, muszę być tajemnicza, aby ktokolwiek czytał ciąg dalszy. Choć sądząc po tak niewielu komentarzach, nie wiem czy nie ponoszę klęski.
Ale czy każda klęska to nie jest zwycięstwo. Dzięki nim jeszcze bardziej się staram…
Wiesz,na blogu panuje pewne niepisane prawo: najlepsze prace maja nakmniej komentarzy. I to nie wynika z niecheci czytalnikow,tylko glupio caly czas pisac ‚Super,czekam na cd’. Zeby bylo duzo komentarzy musi byc w opku cos,do czego moznaby sie przyczepic 😀
Ziya ma rację ( to znaczy że moje prace są do kitu?!) było kilka powtórzeń i się trochę pogubiłam, ale jest bomba. Mega tajemnicze i poza schematami. Pisz cd