Napisane na Wasze życzenie, przed umownym terminem wrzucania na RR kolejnych części co pół roku xDDD Cieszcie się, bo żadnej serii oprócz „Córki Ateny” nie prowadzę w ciągły sposób.
Dla Ziyi.
Chione
– Chione! Chione! Obudź się, do jasnej cholery! – obudziło mnie trzaśnięcie w policzek i sterta przekleństw, gdy palce osobnika zrobiły się nagle sine z zimna.
Cóż. Za budzenie mnie płaci się karę.
Jęknęłam cicho i podniosłam się na łokciach z ziemi. Bolała mnie głowa, chciało mi się wymiotować. W oczach mi się troiło, miałam zawroty głowy. Co do…? Przecież bogowie nie mają takich dolegliwości! Przetarłam dłonią zmęczone oczy. Pod powiekami gnieździł mi się piasek. Plecy wyraźnie protestowały przeciw wyplątaniu się z koców i wstania.
Sebastian złapał mnie za ramię i pociągnął na nogi. Syknęłam cicho, zatoczyłam się, po czym kichnęłam. Wyciągnęłam z kieszeni spodni chusteczkę, i wycierając sobie nos spojrzałam na mych towarzyszy. Córka Ateny i syn Apolla. Poznali to, co ukrywałam setki lat. Moje własne demony.
Czemu na to pozwoliłam?!
Stęknęłam cicho i wyprostowałam plecy.
– Co się tak gapicie? – warknęłam.
– Ja… – Sebastian umilkł, nie wiedząc, czy kontynuować swoją jakże rozwiniętą wypowiedź.
Byłam zła.
Nie wiem, czemu.
Nie wiem, na kogo.
Po prostu byłam zła.
ZŁA!
To leżało w mojej naturze.
Wczoraj miałam kilka chwil słabości.
Już mi przeszły.
Ból w sercu został, ale to nieważne.
Ale mogłam przecież coś zrobić! Coś żeby przeszedł. Zdobywać przyjaciół, walczyć o miłość. Mogłam! Ale nie potrafiłam…
Nie, Chione! Nie możesz mieć już więcej takich chwil słabości! Ci herosi tylko mówią, że cię lubią. To kłamstwo, nieprawda, łgarstwo! Wszyscy cię nienawidzą… Przecież doskonale o tym wiesz. Nie zmienisz ich nastawienia. Gardzą tobą. Gardzą tobą i twoimi lękami z dzieciństwa. Gardzą twoją historią. Gardzą wszystkim, co dotyczy ciebie. Przecież ty ich nie obchodzisz! Oni się ciebie boją, tylko z tego powodu tu są. Ale to zmieni w najmniejszym stopniu tego, że po prostu i zwyczajnie im wisisz, mówił ktoś w mojej głowie.
Przycisnęłam dłonie do skroni. Dlaczego ten głos nie ucichnie?! Dlaczego?! Czemu muszę tego słuchać?, zadawałam sobie nieme pytanie, które słyszałam tylko ja sama.
– Chio, wszystko okej? – usłyszałam ciche słowa.
Nie potrafiłam odróżnić, kto je wypowiedział.
– Tak… – wymamrotałam.
Odgarnęłam z twarzy czarne włosy. Na policzkach wyczułam zamarznięte łzy. Zdrapałam je długimi, ostrymi paznokciami. Żeby tylko nie zauważyli. Nie chciałam wyjść na słabą. Już wystarczający popis dałam ostatniego dnia.
– Chione, jesteś… ekhem, jesteś cała oszroniona – odważył się wreszcie zauważyć Sebastian.
Spojrzałam na swoje odkryte ramiona. I tak zwykle mlecznobiałą skórę oprószał śnieg, nadając jej jeszcze czystszy odcień bieli. To z emocji. Zawsze się tak działo, gdy się denerwowałam. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że skóra w niekontrolowany sposób pokrywająca się zamarzniętym śniegiem nie występowała u mnie już od siedmiuset osiemdziesięciu trzech lat. Ale musiał być kiedyś ten następny raz.
Westchnęłam głośno.
– Na pewno wszystko w porządku? – spróbowała ponownie dowiedzieć się Ewa.
Nie. Nic nie było w porządku. Cała się trzęsłam, w środku ciała czułam dziwny gorąc. Było to dziwne, bo moja temperatura wynosiła zawsze dokładnie zero stopni Celsjusza. Nigdy więcej. Mój dotyk był lodowaty, przejmujący. Byłam, niczym martwa. Zimna. Wiecznie zimna. A teraz to się zmieniło.
W głowie miałam mętlik.
Bogowie nie chorują. Bogowie nie chorują. Bogowie nie chorują!
To dlaczego źle się czułam?
Przejechałam nadgarstkiem po czole.
Na skórze zostało mi mrowiące uczucie ciepła. Szron pokrywający rękę rozpuścił się.
To wyglądało poważnie.
– Moi drodzy – powiedziałam bezbarwnym tonem. – Czas iść do apteki.
– Co?! – krzyknęli równocześnie. Ich miny byłyby zapewne mniej zdziwione, gdybym stanęła w płomieniach i odtańczyła sambę, drąc się, że ich kocham.
Spojrzałam na nich pustym wzrokiem. Czułam się coraz gorzej. Z każdą minutą. A nawet z sekundą. To przecież nie było możliwe. Ale jednak; coś się ze mną działo. Nie umiałam wyjaśnić co. Ból w moim ciele wzmagał się. Chciałam krzyczeć. To jedyne, co chciałam.
Nawet to, co działo się z Willem na chwilę zniknęło, pod masą lęku o moje własne zdrowie.
– To, co słyszeliście – odparłam.
***
Zaraz pewnie mi się od Was dostanie: „Chione, jesteś dziwna, po co do apteki? Jesteś w stanie się uleczyć, na pewno!”
Nie byłam w stanie. Kropka.
Potrzebowałam środków przeciwbólowych. Dużo środków przeciwbólowych.
Lawirowałam między półkami, dotykając co nowych leków i zawzięcie ignorując bombardującego mnie pytaniami o moje zdrowie Sebastiana.
– Mogę ci kurde pomóc – wysapał, gnając za mną. – Powiedz tylko co ci jest!
– Wszystko mi jest – odpyskowałam, ściągając z półki dziesięć paczek jakichś przeciwbólowców. Po chwili dostrzegłam także lek, który brało się dożylnie. Jego także wzięłam.
Zdenerwowana przemaszerowałam przez aptekę, prosto do okienka sprzedawczyni. Ewa rozmawiała z nią cicho, tłumacząc, że jej koleżanka bardzo źle się poczuła i musi coś wziąć.
Zabrzmiało to tak, jakbym była narkomanką.
Córka Ateny nie sprawiała wrażenia, że jest mistrzynią w dobieraniu odpowiednich słów.
– Proszę to wszystko – powiedziałam, pozbywając się z rąk około dwudziestu opakowań leków, które działały przeciwbólowo.
Ekspedientka wytrzeszczyła oczy. Ewa także.
– Ależ… dziewczynko, to… to wszystko… składa się na śmiertelną dawkę… – zaczęła się jąkać.
– I co z tego? – warknęłam, przerywając jej.
– Ja… ja nie… nie mogę ci tego sprzedać! – dokończyła zdecydowanym tonem, przesuwając ręką wszystkie opakowania w swoją stronę.
– Zapłacę nawet więcej, niż trzeba – zapewniłam. – Dam pani dwa razy tyle…
– Nie – ucięła. – Uciekajcie stąd, dzieci.
Nazwała mnie dzieckiem.
Byłam chora i osłabiona, ale jeszcze nie tępa.
– TY – wysyczałam. – Oddaj mi te leki!
W jej oczach dostrzegłam przebłysk strachu. Już myślałam, że ulegnie…
– Nie. – Warknęła.
W aptece nagle zerwała się wichura. Kobieta przeleciała przez pomieszczenie i uderzyła plecami w szafkę z lekami. Jęknęła cicho i przewróciła oczami. Chyba nic poważnego jej nie uczyniłam. Podniosłam ręce, by naprawić ten błąd, ale Sebastian złapał mnie za ramiona i przewrócił na ziemię. Ściskał mnie, niemal miażdżąc kości. Bolało.
– Co ty wyprawiasz, idiotko?! – krzyknął.
– Puszczaj mnie, bałwanie! – odparowałam.
Palce syna Apolla pokrył lód, sunąc w górę nadgarstka. Nie dał się jednak. Zacisnął dłoń w pięść, tak, że usłyszałam głośny trzask. Rękawica z lodu pękła, na klatkę piersiową posypały mi się ostre odłamki.
Zamknęłam oczy.
I nagle… poczułam odgłos uderzenia i tępe pulsowanie w policzku.
On.
Mnie.
Uderzył.
Niemożliwe.
A jednak.
Ostatnią osobą, która to zrobiła był mój własny ojciec.
Krzyknęłam.
Głośno.
Tak, żeby każdy mnie słyszał.
Dobitnie.
Ja cierpiałam.
Od środka.
Wewnątrz moich płuc poczułam drżenie. Zakryłam usta dłonią, akurat wtedy, gdy wydarł mi się z nich straszliwy kaszel. Gdy odsunęłam rękę, została na niej krew.
***
– Chione, błagam cię – jęknęła Ewa. – Nie bierz tego tyle! Przesadzasz, naprawdę.
– Ale ja wzięłam na razie tylko jedną paczkę. Nic mi nie będzie – odpyskowałam złym głosem Ewie, trzymającej z dala od moich rąk reklamówkę wypakowaną paczuszkami środków przeciwbólowych.
– Nie, wcale – zironizował Sebastian. – Nic ci się nie stanie po wzięciu trzydziestu tabletek voltarinu*. Taka dawka powaliłaby konia trojańskiego. Ale na pewno nie biedną, schorowaną boginię śniegu w złym stanie. Jej na pewno nie, przecież jest unikatem!
– Zamknij się, idioto – zawarczałam. – Nie gadam z tobą.
Bez ostrzeżenia wyskoczyłam w powietrze i wydarłam zaskoczonej Ewie z rąk siatkę, nim zdążyła zrobić cokolwiek.
– Ej! – krzyknęła. – Chione, nie bawimy się tak! Powiedz, co ci do jasnej cholery jest!
Był jakikolwiek sens ich oszukiwać? Przecież i tak widzieli, jak dziwnie się zachowuję. Sama nie wiedziałam, co mi było, ale mogłam im chociaż powiedzieć, jak bardzo wszystko jest nie tak. A do tego musieliśmy jeszcze odnaleźć Willa. Mojego Willa. Przyjaznej mi duszy. Ósmego cudu świata.
Ale coś, za coś.
Wzięłam głęboki wdech.
– Powiem, jeśli pozwolisz mi wziąć to wszystko.
– Chione, gorzej ci? Będzie z tobą jeszcze gorzej, jak weźmiesz te świństwa – bez ostrzeżenia wtrącił swoje trzy grosze Sebastian.
– Daj jej spokój – zmieniła nagle front Ewa. – Niech to zażyje. Może nawet jej to nie zabije.
Podziękowałam jej spojrzeniem i usiadłam na ławce. Znajdowaliśmy się w jakimś parku. Nie wiedziałam w jakim. Był piękny, drzewa o gęstych liściach i rozłożystych koronach wyciągały w błagalnym geście do przechodniów swoje wspaniałe konary. Chciały wyrwać się z ziemi, uciec, ale były tu przytwierdzone na zawsze. Do tej samej ziemi, do tego samego miejsca. Jak ja do nieśmiertelności.
To musi być nudne. Budzić się każdego ranka, widzieć ciągle to samo – nie zmieniające się drzewa, ścieżkę, to samo niebo, te same ławki… Bycie ranionym przez przechodniów odłamujących gałęzie, ryjących swoje inicjały na korze, zrywających liście. Skąd mamy wiedzieć, czy rośliny cierpią, skoro nie mogą nic nam powiedzieć, nie mogą się poskarżyć? Nie mogą zaprotestować, gdy ktoś je torturuje. Współczuję drzewom.
Przekrzywiłam na bok głowę i wysypałam na rękę zawartość buteleczki ibuprofemu. Były błękitne, kojarzyły mi się z morzem. Kiedyś moim kochankiem był Posejdon. Cóż… Czy właściwie można by nazwać go kochankiem? Chyba nie. Nie czułam do niego absolutnie niczego. Po prostu pewnego dnia spodobała mi się jego uroda i jakoś tak się zaczęło… Trwało to rok. Z naszego związku urodził się dzieciak, którego później utopiłam. Nigdy nie darzyłam miłością dzieci.
Ale koniec bredzenia. Nie będę Wam opowiadać o wszystkich moich rzecz jasna nieudanych związkach, bo większości już nie pamiętam. Śmiertelnych kochanków, w których urodzie się zadurzałam zabijałam zaraz po tym, jak mi się znudzili. Żeby nikt więcej nie mógł ich mieć. To zawsze było szczeniackie zadurzanie się. Nigdy prawdziwa miłość. Bogów olimpijskich nie mogłam zabijać, więc po prostu od nich odchodziłam po dość krótkim czasie. Pamiętam, jak kiedyś wściekłam się na Aresa. Dźgnęłam go nożem w żebra. Ichor się polał, a ja w odpowiedzi zostałam uderzona mieczem w ramię, tak że prawie rozciął mi kości. Cóż. Oni nie byli stałymi, ani wiernymi osobami. Apollowi dałam z liścia. Był we mnie jednak cały czas zakochany, więc ułożył haiku o nieszczęśliwej miłości ze mną w roli głównej i wysłał amorka, który ględził mi ten wiersz nad głową przez dwa miesiące. Myślałam, że oszaleję. W końcu Boreasz mający także dosyć śpiewów istotki wyprodukował wiatr północny, który sprawił, że amorek wylądował na Grenlandii bez możliwości powrotu, gdyż powiewy cały czas spychały go z kursu. Ale ja miałam przestać gadać o moich związkach, prawda? Wróćmy do rzeczywistości.
Ziewnęłam i wyszarpnęłam z opakowania strzykawkę z lekiem przeciwbólowym. Bez zbędnych ceregieli wbiłam ją sobie w nadgarstek. Bo po co ceregiele? Nie takie rzeczy się w życiu robiło. Poczekałam moment, aż moja skóra przyzwyczai się do ciała obcego w niej zagłębionego, po czym wprowadziłam płyn do żył. Syknęłam z bólu. Co prawda samopoczucie z deka mi się poprawiło, ale ciało nadal miałam toporne i ociężałe. Wpakowałam w siebie jeszcze jakieś dwadzieścia opakowań wszystkich możliwych przeciwbóloców, po czym wstałam ucieszona z ławki. Było ze mną o wiele lepiej. Jak Apollo jeszcze raz powie, że leki śmiertelników nie działają, to osobiście zamienię go w lodowy posąg.
– Śnieżynki moje kochane – powiedziałam cicho. – Teraz wam powiem.
– Oh, jaka łaska – stwierdził z sarkazmem Sebastian. – Już nie możemy się doczekać i…
– Mam wrażenie, że jestem chora – weszłam mu w słowo. – Czuję się bardzo źle, kręci mi się w głowie, mam wysoką temperaturę, wszystko mnie boli.
– I co w tym dziwnego? – zapytał ironicznie syn Apolla. – Każdy czasem choruje.
– Zamknij się, debilu, bo nie wiesz o czym mówisz – wtrąciła się nagle Ewa. – To bogini. Ona nie ma prawa chorować, rozumiesz?
Właśnie zrozumiał. Zobaczyłam to w jego oczach.
– Czyli… jakaś klątwa? – Przełknął ślinę.
– Możliwe – odparłam. – Ale nie teraz o tym. Leki trochę mnie podniosły. Musimy znaleźć Willa, zanim znów mi się pogorszy.
– Ewo, gdzie jest ten wąwóz? – spytał za mnie Sebastian.
– Ja… – odezwała się zapytana. – Ja was zaprowadzę. Chione, proszę stwórz jeszcze raz tę lodową komorę do przemieszczania się. Okej?
– Spoko – odpowiedziałam.
Skupiłam się na jednym punkcie przed sobą, wyobrażając sobie pokój z lodu. Po chwili stała przede mną biała, ośnieżona rzeźba… ale tym razem była to kareta. Ciekawe. Nie wiedziałam, że umiem tworzyć karety. Z przodu stały zaprzęgnięte dwa lodowe konie. Parskały i wierzgały, kopiąc nogami trawę. Podeszłam i poklepałam jednego z nich po łbie. Zarżał. Naprawdę, wyglądały, jak żywe. A może były żywe. W sumie dowiedzenie się tego nie było teraz najważniejszym priorytetem.
Szarpnęłam za klamkę wykonaną z lodu.
– Zapraszam państwa do środka – powiedziałam. – Ewa, podaj koniom kierunek. One będę wiedzieć, gdzie nas zabrać.
***
Odczułam, że się zbliżamy, jak cios w brzuch. Dosłownie. Miałam wrażenie, że niewidzialna osoba kopie mnie po nogach, rękach, twarzy… Miałam ochotę wydać koniom rozkaz, by się zatrzymały i zabrały mnie z powrotem do Obozu Herosów lub Quebeku. Ale nie mogłam. Will był moim przyjacielem. Nie mogłam go zostawić. Na pastwę mojego okrutnego ojca. Nie! Zakaszlałam, a na ręce została mi krew. Czoło płonęło mi od gorączki. Coś lub ktoś próbował mnie powstrzymać, przed dostaniem się do wąwozu. Nie miałam prawa się poddać. Zacisnęłam usta w wąską kreskę, próbując przetrawić ból.
A może on wcale nie jest Twoim przyjacielem? Może to wszystko przechodzisz przez to, że się w nim zadurzyłaś? Może on o Tobie zapomni, zaraz po tym, jak go stamtąd wyciągniesz? Może nie będzie chciał Cię znać? Przecież Ciebie nie kocha nikt. I nikt nie będzie Cię nigdy kochał. Twoje serce jest z lodu, szeptał mi głos wewnątrz głowy.
Kareta się zatrzymała. Poczułam się, jakby ktoś podpalił mnie od wewnątrz.
Czas wyjść i odnaleźć Willa.
Wiem, ta część była bezsensu. Nie bijcie ;___;
Pozdrawiam
Chione
Wcale nie była bez sensu. Bardzo mi się podobała. Super uczucia i przemyślenia oraz głosik. Świetne zachowanie Chio. A pomysł z chorobą? Geniusz. Zrób jeszcze kilka wyjątków i przysyłaj CD.
Aktualnie jestem zajęta Córką Ateny, ale może jeszcze nawet w tym miesiącu zobaczycie na RR Chione – prawdziwą historię (bardzo nieprawdopodobne). Jednak niczego nie obiecuję, bo szkoła ;____;
Cóż,to było…świetne! *_*
Nie mogę się doczekać CD!!!!
No cóż…rozumiem cię-szkoła itp. :’C
Ale ja chyba NIE PRZEŻYJĘ bez CD!!!
Dobra-przeżyję-muszę przecież dotrwać do PL premiery i przeczytać Dom Hadesa!
😀
Hahahahahaha 😛
O.o
Wiesz co, Twoje ostatnie opka były dobre, ale to…
O niebo lepsze. Nie wiem jak ty to zrobiłaś, ale strasznie przyjemnie mi się to czytało. O wiele przyjemniej niż poprzednie. To opowiadanie było takie naprawdę Chionistyczne, styl perfekcyjny. Te przeżycia wewnętrzne, opisy, przemyślenia i nowe pomysły. Miejsca wydarzeń, dialogi. Wszystko było genialne. Taka idealna mieszanka wszystkich elementów składających się na dobre opko.
Jestem z Ciebie dumny, siostrzyczko.
Dziękuję. Aczkolwiek i tak uważam, że poprzednia część była lepsza :P.
Uwielbiam <3 <3 Czytam Cię od dawna i dla twojego powodu się tutaj zarejestrowałam! Chciałabym pisać tak realistycznie jak ty *.*
Pamiętaj, że trening czyni mistrza. A pisać każdy może ;>
„Byłam, niczym martwa.” – hm, niby w miarę, ale coś jednak mi nie pasuje. Może „Wydawałam się martwa.”? A huk z tym.
TO BYŁO PRZEZAJEDWABISTE! *O* Podoba mi się w tym dosłownie wszystko – standardowo, lekki, płynny styl i wartka akcja, ale oprócz tego wrażenie wywarł na mnie również wielki, bulgoczący kocioł emocji. W ten tekst wlałaś prawie wszystkie uczucia, jakie może odczuwać człowiek – od paniki i strachu przez wściekłość i rozpacz na humorze kończąc. A najlepsze jest to, że wszystko przeplata się ze sobą, wpływając nie negatywnie, a wręcz KORZYSTNIE na cały tekst. Zupełnie jak jakieś czarodziejskie zaklęcie, prawda?
Czekam na CD i CA oczywiście.
CA ;_;
Nawet mi nie wspominaj o CA xD Kompletnie straciłam na to wenę.
To jest… Wspaniałe… Brak mi słów…
Te związki z Chione… Niezłe XD
Fragment z Willem jako Ósmym cudem świata mnie wzruszył… Pewnie dlatego, że dziś oglądałam super wzruszające anime c.c
Czekam na Ciąg Dalszy 😀