Nazywam się Ree Johnson. Mam 15 lat. Mieszkam w Nowym Jorku, na Manhattanie. Mama odeszła ode mnie i od taty, kiedy byłam mała. Mój ojciec to zawodowy bokser, Alexander Johnson, który walczy o mistrzowski pas federacji World Boxing Council, WBC.
Jestem, no cóż, dzieckiem z problemami. Nie, nie, nie takimi jak apodyktyczni rodzice, nieodrobiona praca domowa czy trądzik. (Chociaż to również) Mam po po prostu problemy z… normalnością.
Powiedzmy, że od początku swojego życia byłam inna niż wszystkie dzieci w moim wieku. Kiedy one bawiły się pluszakami, ja oglądałam gale boksu. Gdy one malowały farbkami obrazki, ja okładałam pięściami kukurydziak, który wisiał w sali treningowej mojego ojca. Długo by wymieniać różnice, które były widoczne pomiędzy mną a moimi rówieśnikami – jest ich zbyt dużo, a ja nie mam tyle czasu, aby o nich opowiadać.
Z racji tego, że byłam wyraźnie odmienna niż moi rówieśnicy byłam traktowana jak dziwadło – ktoś, kto nie ma racji bytu. Nie miałam koleżanek, wszyscy moi koledzy byli chuliganami, którzy mieli problemy ze prawem i zdawaniem do następnej klasy. Nie cieszyła mnie moja sytuacja i tak naprawdę głęboko nad nią ubolewałam, ponieważ zawsze pragnęłam być taka jak inne dzieciaki – spokojna, łagodna, miła i całkowicie normalna. Chciałam, aby mój tata wreszcie nie zaprzątał sobie głowy moimi problemami i nieustannym składaniem dokumentów do nowych szkół. Chciałam, aby zajął się treningami do walk i konferencjami prasowymi – nie krnąbrnym dzieckiem, które ciągle wchodzi mu w paradę.
Chciałam też trochę, aby ktoś ze mną się zaprzyjaźnił i polubił tą dziwną dziewczynę z ADHD, którą jestem. Nigdy mi się jednak to nie udawało – zawsze, gdy mam ochotę się do kogoś zbliżyć, muszę na wszelkie możliwe sposoby niszczyć dobre relacje z daną osobą. Za którymś razem, gdy po raz kolejny raz zawiodłam osobę, na której mi zależało, postanowiłam dać sobie z tym wszystkim spokój. Starałam się zachowywać pozory tego, że jestem bardzo zadowolona z bycia zadymiarą, która nie potrafi zrobić nic poza prowokowaniem bójek i kłótni. Próbowałam się pogodzić z tym, że najwyraźniej nie będę mieć przyjaciół i to się nigdy nie zmieni.
Z racji tego, że nie byłam najgrzeczniejszym dzieciakiem kolejne szkoły wyrzucały mnie ze swoich zacnych murów. Żadna z renomowanych placówek, do których posyłał mnie mój ojciec, nie chciała takiej uczennicy jak ja. I w sumie im się nie dziwię – też bym siebie wywaliła ze szkoły.
Kolejni dyrektorzy wrzeszczeli na mnie, że nigdy nie widzieli kogoś tak niewychowanego i bezczelnego. Nauczyciele mnie nienawidzili (z wzajemnością, państwo psorowie).
Miałam wprawdzie dobre oceny z testów, a nauka nie była dla mnie zbyt trudna (chyba, że w grę wchodziła matematyka), ale moje komentarzyki potrafiły rozwścieczyć nawet świętego. Nie miałam zatem żadnych sojuszników wśród grona pedagogicznego.
Uczniowie – przynajmniej wszyscy ci porządni i ułożeni jak zwłoki w trumnach – też mnie nienawidzili. I zapewniam was – po stokroć łatwiej jest wymienić tych, którzy mnie lubią niż tych, którzy mnie nienawidzą. Zliczanie uczniów wszystkich szkół, do których chodziłam byłoby karkołomnym zadaniem.
Tysiąc razy naginałam i łamałam reguły. Tysiąc razy pakowałam się w kłopoty. I tysiąc razy biłam się z silniejszymi i mocniejszymi ode mnie. Za tysiąc pierwszym wpakowałam się w olbrzymie tarapaty, które sprawiły, że moje życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni.
To był kolejny raz, kiedy za złe zachowanie przeniesiono mnie do innej szkoły. Tym razem tata postanowił, że będzie to szkoła dla trudnej młodzieży na Manhattanie. Nie podobał mi się szczególnie ten pomysł – nie lubiłam tych szkół, nauczyciele w większości z nich cierpieli na jakieś poważne zaburzenia psychiczne, a swoje zmienne nastroje wyładowywali na uczniach. Moje zdanie jednak nie było tutaj najważniejszym i – czy chciałam, czy nie chciałam – do szkoły pójść musiałam. (Ładny rym, czyż nie?)
Trafiłam do klasy z dziećmi, które cierpiały na ADHD, dysleksję i wszelkie zaburzenia rozwoju, jakie są opisane przez American Psychiatric Assocation. Wszelkie jednostki, które były – podobnie jak ja – niedostosowane do nauki w zwykłej szkole, wylądowały właśnie w tej placówce.
Nie ukrywałam, że miałam nadzieję, że pośród tych wszystkich chodzących personifikacji problemów wychowawczych będę mogła się ukryć ze swoją „czarującą” osobowością i choć przez krótką chwilę, moje problemy z „normalnością” nie będą aż tak widoczne. Tylko przez krótką chwilę.
A chwila była bardzo krótka.
Narwana RJ – czyli ja – musiała wszystko zepsuć, jak zwykle. Jedną bójką. Tą jedną bójką sprowokowałam lawinę zmian w swoim życiu i powiem wam – o ile wtedy cieszyłam się, że przyłożyłam Danielowi O’Connellowi, to teraz uważam to za kardynalny błąd.
Zanim jednak opowiem, jakie były skutki tego błędu i jak ta historia się zakończyła, muszę zacząć od swojego przybycia do szkoły.
Szybko zaklimatyzowałam się w nowej klasie, a nauczyciele byli… odrobinę lepsi niż ci w poprzednich szkołach. Znalazłam sobie wielu nowych kolegów i koleżanek. Pomimo tego, że jestem okropnym i zdziczałym dzieckiem, nikt najwyraźniej nie zwracał na to uwagi, a do klasy zostałam przyjęta z otwartymi ramionami. Przez wszystkich. Przez prawie wszystkich.
Wyjątkiem był Daniel O’Connell – pulchny nowojorczyk, który był jednym z miejscowych dzieciaków. Miał reputację strasznego chuligana i łobuza, który nawet w klasie dzieci z ADHD wyróżniał się szczególną impulsywnością, agresją i okrucieństwem. Nie byłoby przesadą stwierdzenie, że przy Danielu nawet Hannibal Lecter wychodził na owieczkę.
Nie ustępowałam mu, jeśli chodzi o skuteczność na boisku czy w drobnych potyczkach słownych. Naszego młodocianego Hannibala niestety to nie ucieszyło i szybko zaczął przekraczać pewne bariery w kontaktach ze mną. Nie było dnia, aby mnie – niby przypadkiem – nie popchnął lub nie wyśmiał. Chociaż było trudno, usiłowałam się na niego nie rzucić. Nie chciałam zawieść wszystkich tych, którzy pokładali we mnie nadzieję – taty, mojej anglistki i ludzi, którzy byli mi życzliwi.
Niestety, któregoś dnia miarka się przebrała.
Ten najgorszy dzień w moim życiu był środą. Tak, to zdecydowanie była środa. Po ostatnim dzwonku wybiegłam szybko ze szkoły na dziedziniec, aby opuścić wreszcie szkolne mury. Tata miał mnie zabrać do swojego starego kolegi, który mógłby mnie przyjąć do swojej akademii, w której kształcił przyszłych mistrzów boksu. Bardzo cieszyłam się na ten dzień i w sumie to nie było dla mnie niczego innego, co liczyłoby się bardziej niż szansa uczestniczenia w zajęciach z boksu.
Już byłam przy bramie, gdy O’Connell i jego banda chłopaków, których łatwiej było przeskoczyć niż obejść, zatrzymała mnie.
– O, Reeś przyszła! – rzucił O’Connell z pogardliwym uśmieszkiem na parszywej gębie. Poczułam, jak któryś z chłopaków z jego bandy mnie popycha. Cofnęłam się, usiłując zachować spokój, choć niewiele brakowało, aby wybuchnąć.
– Johnson, pokaż, jak się walczy! Nie jesteś taka zdolna jak tatuś? – drażnił mnie Adam, kolejny chłopak z bandy. Krąg wokół mnie zacieśniał się, a ja wciąż szukałam drogi ucieczki. Było ich zbyt dużo, aby podjąć jakąkolwiek próbę obrony, więc ucieczka wydawała się najbardziej rozsądnym wyjściem.
– No, gdzie uciekasz? – usłyszałam. – Czyżbyś się bała?
Kolejne szturchnięcia co raz bardziej nadwyrężały moją cierpliwość, ale starałam się zachowywać tak jak należy.
-Pokażę wam, jak się postępuję z takimi szmatami jak ona… – odezwał się Daniel.
Zanim zdążyłam zaprotestować, chwycił mnie w swój żelazny uścisk. Zaczęłam wierzgać i kopać na wszystkie strony, co wywołało niekontrolowany rechot u reszty chłopaków. Nie mogłam nic jednak zrobić, Daniel to było bydlę, nie człowiek. Mogłabym się ciskać do końca świata, a jego uścisk i tak by nie zelżał.
Poczułam nagle, że po potężnym rzucie lecę głową prosto na bruk. Uderzyłam głową o ziemię w akompaniamencie śmiechu i przekleństw wydawanych przez Daniela i jego bandę półgłówków.
Czułam, że cały świat wiruje mi przed oczami – tak mocne było uderzenie. Ból też był nie do zniesienia – przez cały swój żywot nie czułam jeszcze niczego, co by tak – mówiąc kolokwialnie – napierd*lało. Myślałam, że zaraz odpłynę i zostanę nieprzytomna aż do czasu, gdy nasz woźny będzie zamiatał i znajdzie moje poturbowane ciało na kostce brukowej.
Słyszałam, że O’Connell rechocze jak żaba i zagłusza tym śmiechem swoich „kolegów” z bandy. Im uśmiech już zniknął z twarzy – najwyraźniej zdawali się być zaniepokojeni, że pode mną rośnie krwawa plama, na którą nakładała się krew z uszkodzonego bębenka w uchu i rozciętej głowy.
– Mamo… – jęknęłam, choć nie wiedziałam zupełnie czemu. W ogóle nie znałam tej kobiety, a tata o niej rzadko opowiadał. Najwyraźniej jednak coś spowodowało, że wezwałam ją na pomoc.
– Mamo… – powtórzyłam cicho. – Ratuj mnie… – dodałam, widząc, że mój wróg zbliża się do mnie. Nie mogłam liczyć na pomoc z niczyjej strony, ale wciąż powtarzałam ciche błaganie.
Kroki Daniela stawały się głośniejsze, a ja nadal nie mogłam wstać z ziemi, bo wirowanie w głowie nie ustawało. Zacisnęłam zęby, szykując się na ciosy ze strony mojego oprawcy. Musiałam jakoś wytrzymać ból, który miał nadejść – ze względu na mój stan nie było mowy o żadnej próbie obrony przed atakiem.
Daniel podszedł do mnie i ze swoim głupkowatym uśmieszkiem kopnął mnie bardzo mocno w klatkę piersiową. Krzyknęłam z bólu, ten kopniak był jednym z najmocniejszych, jakie otrzymałam w swoim życiu. A – wierzcie mi – dostałam ich całkiem sporo.
– No i co, Johnson? – słyszałam słowa, ale zupełnie nie wiedziałam, kto je wypowiada. Jedno ucho krwawiło i nie dało się nim nic usłyszeć, drugie było czymś przytłumione.
– Już nie jesteś taka cwana, co? – spytał drugi głos. – Wstań i walcz! – wrzasnął.
Nie mogłam wstać i walczyć. Choć bardzo chciałam podnieść się z ziemi i pokazać im gdzie ich miejsce, nie miałam już nawet siły unieść rąk, by się nimi osłonić, nie wspominając już o wstaniu z ziemi.
Otrzymałam jeszcze parę kopniaków od Daniela i jego chłoptasi, a potem wszystko się uspokoiło.
Odeszli ode mnie na kilka kroków, śmiejąc się głośno i opowiadając o swoim wyczynie, jakim jest pobicie piętnastoletniej dziewczyny. Mimo iż wiedziałam, że to żadna sztuka zbić dziewczynę, która nie ma nawet szansy się obronić, czułam się wściekła i upokorzona. Nie tak miało się to wszystko potoczyć – to ja miałam być tą, która sprała go na kwaśne jabłko, nie odwrotnie.
Pomimo mojego niewesołego stanu, wściekłość dodawała mi sił. Głowa przestała tak okropnie boleć, a ból przeszywający wszystkie członki przestał dokuczać. Poczułam się nagle bardzo silna i wytrzymała, a moje ciało praktycznie samo zaczęło się podnosić. Gdy wreszcie stanęłam na nogach, uśmiechnęłam się szeroko, albowiem nadeszła pora na rewanż.
– Ej! – jeden z kolegów Daniela odwrócił się w moją stronę. – Spójrz, O’Connell! Ona wstała.
Cała banda cymbałów miała rozdziawione usta na mój widok. Najwyraźniej wprawiłam ich w zdziwienie, ba, nawet samą siebie zaskoczyłam.
– Ta dzi*ka długo nie postoi – dodał Daniel i zaczął iść w moim kierunku.
Nie bałam się wcale tego, że zrobi mi coś jeszcze. Stałam pewnie na kostce brukowej i ani myślałam się stamtąd ruszać. Najpierw musiałam załatwić z O’Connellem parę niewyjaśnionych spraw, a dopiero potem zacząć zwiewać.
Gdy chłopak zbliżył się do mnie na długość ręki, kopnęłam go bardzo szybko w brzuch. Szybki cios, szybka reakcja. Skulił się bowiem w sobie, a ja wykorzystałam ten moment. Uderzyłam go parę razy w głowę.
– Ała! Odwal się ode mnie! – krzyczał.
– Nie – odparłam stanowczo, po czym zaczęłam go okładać starannie wymierzonymi ciosami. Były one zadane niemalże perfekcyjnie – każdy wywoływał salwę bólu u mojego oprawcy.
W pewnym momencie przestałam nawet zwracać uwagę, z jaką siłą zadaję mu ciosy. Byłam w furii, w piekielnym szale, który ogarniał mnie całą. Na moich dłoniach zaczęło się znajdować co raz więcej krwi, która pochodziła z rozciętego łuku brwiowego i złamanego nosa mojego oprawcy.
– Puść! Przestań! – skamlał, ja jednak nie reagowałam na nic. – Przeeestaaań! – wrzeszczał w niebogłosy.
Nie zwracałam na niego uwagi, szaleńczo próbując mu zadać jak najwięcej obrażeń.
– Ratujcie! Ratujcie mnie! – jego krzyki rozdzierały powietrze, a ja ciągle byłam jak opętana.
Systematycznie zadawałam mu ciosy – podbródkowy, lewy sierpowy, prawy prosty. Krew pryskała na wszystkie strony i powoli zaczynałam tracić nad sobą kontrolę.
Daniel chwiał się na nogach, zasypany gradem ciosów. Pomimo tego, że odczuwałam, że powinnam przestać, nie mogłam się powstrzymać. Cały czas zadawałam celne uderzenia, jakbym była co najmniej boginią wojny. Cios za ciosem, cios za ciosem. Nie dziwne, że mój wróg tego nie wytrzymał.
Chłopak opadł na ziemię, a ja nagle zdałam sobie sprawę z tego, jak narozrabiałam. To nie było parę siniaków – to był rozbity nos i łuk brwiowy, a także wiele innych poważnych obrażeń.
Wciągnęłam haust powietrza w płuca, co było dość bolesne. A potem zaczęłam uciekać. Minęłam Daniela, który ostatkiem sił wygrażał mi oraz jego kolegów, którzy nie byli gorsi i wymyślali najgorsze inwektywy pod moim adresem.
Przemykałam się ulicami, modląc się o to, aby nikt mnie nie złapał i nie wyciągnął konsekwencji z tego feralnego zdarzenia. Mimo iż całe ciało bolało jak nigdy dotąd, biegłam bardzo szybko, omijając przeszkody. Wskoczyłam nawet na ławkę, na której była starsza pani. Szybko ją przeskoczyłam, starając się nie słuchać jej krzyków i nie oglądać wymachiwania rękami na mój widok.
Wiedziałam, że taki uczynek najpewniej nie ujdzie mi płazem i będę musiała ponieść za niego karę. Ale starałam się odwlec to w czasie tak długo, jak możliwie się dało.
Jednak moje obawy nie były dominującymi myślami. Owszem, bałam się kary, ale bardziej cieszył mnie fakt, że wreszcie pokazałam O’Connellowi, co potrafię i że nie może się ze mną równać, jeśli chodzi o walkę. Uwielbiałam tę świadomość, to rozkoszowanie się własną wszechmocą. Nie wiem, co sprawiło, że byłam w stanie podnieść się z ziemi i skopać mu tyłek, ale trzeba było temu czemuś lub komuś podziękować.
Przeskoczyłam przez płot parku, który znajdował się w okolicach mojej szkoły. Mogłam się tutaj schować i poczekać, aż będę wyglądać trochę lepiej. Nie chciałam przyjść do domu w takim stanie, w jakim się znajdowałam.
Po bójce i brawurowej ucieczce, które były moim udziałem, poczułam, że nogi zaczynają się pode mną uginać. Nagle zrobiło mi się okropnie słabo, a rany, które dotychczas wydawały się być ledwie drobnymi draśnięciami, zaczęły znowu dokuczać. Ból przybył na intensywności, rozrywając mi głowę i żebra na milion kawałków. Coś czułam, że rzeczywiście, „długo nie postoję”, jak to mówił O’Connell. W głowie zaczynało co raz bardziej szumieć i wirować, aż w końcu wszystkie siły witalne całkiem mnie opuściły.
Zemdlałam, upadając na trawę.
jeju ile przekleństw 😀 Ale spoko, fajnie napisane, tylko nadal nie mogę się domyślić kto jest jej matką xD Gdyby był ojciec stawiałabym na Aresa, ale tu może będzie Atena.
Pozdrawiam
ze prawem – z prawem 😛
Chciałam też trochę, aby ktoś ze mną się zaprzyjaźnił (…) Nigdy mi się jednak to nie udawało= moim zdaniem to brzmi odrobinę tak jakby nie udawało jej się to, że czegoś chce xD chyba lepiej by było napisać np. Niestety moje pragnienie nigdy… 😉 to taka moja rada, ale tylko to drobny błędzik 😛
Poza tymi dwoma błędami opko całkiem, całkiem :3. Wciągnęło mnie więc, że tak się wyrażę moje gratulację. Jedyne co mi nie pasowało to (fanfary proszę xD) przekleństwa… -,- Ze szkolnego doświadczenia wiem, że jatka bez przekleństw nie istnieje, ale w opkach trzeba tego unikać ;). No hmmm co więcej mogę powiedzieć? Aaaaa wiem pisz CD bo chętnie przeczytam ;D
Fajne… . Nie wiem czyim jest dzieckiem, ale super opko. Dobre przemyślenia, opisy i w ogóle wszystko. Czekam na CD!
:O Niesamowite
(Bardzo oryginalny kometarz :I)
Ano, dzieci Apolla – zawsze oryginalne 😛 Dziękuję za opinie na temat opka i za tyle komentarzy, które pojawiły się tutaj
Podobało mi się, bo bohaterka jest nietypowa i dalej nie mogę domyślić się, kto jest jej boskim rodzicem
Wow, podobało mi się i to BARDZO. Rzadko na tym blogu opka porywają mnie tak, jak twoje, przez większość muszę się przebijać, to pożarłam 😀 Dobra robota, pisz dalej 😉
gdyby nie to że jest wierna Zeusowi to bym powiedział że Hera-
ona umie
dotrzymac na swoim
Będziecie musieli trochę poczekać na to, aż okaże się, czyją córką jest Ree
Boskie 😀 Może Nemezis? Albo Temida? Masz super styl super sie czyta 😛
A mi do głowy przyszła Enyo 😀 I nie rozumiem tego czepiania się przekleństw… może dlatego, że sama przeklinam jak nie powiem kto. Powinnam się oduczyć.
Opowiadanie wciąga, a Daniela bym zabiła, pisz dalej.
Mi też się barrrdzo podobało i będę czekać na ciąg dalszy, co nie zdarza się często, bo raczej nie czytam opek wieloczęściowych. Widać, że lubisz boks, albo porządnie się przygotowałe/aś przed napisaniem tego opa. Hmm ja też nie mam pomysłu na matkę Ree. Podejrzewałam, że może Ares, a Alex jest tylko tatusiem zastępczym, wybranym przez boga wojny xD
Jestem dziewczyną, jak coś 😉 I tak, całkiem lubię boks – może nie oglądam go bez przerwy, ale czasami obejrzę jakąś walkę. I zobaczymy, kim jest właściwie matka Ree
Super. Rzeczywiście, nieco podobnie…
Znalazłam błąd, na który jestem BARDZO wyczulona.
Liczby w tekście pisanym zapisujemy SŁOWNIE! Nie 15 lat, tylko piętnaście lat!
Oprócz tego zgubiłaś kilka przecinków. Pisze się też z prawem, a nie ze prawem.
„Wskoczyłam nawet na ławkę, na której była starsza pani. Szybko ją przeskoczyłam (…).” Powtórzenie. Mogłaś napisać „Szybko przesadziłam ją jednym susem.”
Oprócz tych drobnych niedociągnięć, opowiadanie podobało mi się. Masz ładny styl. Ale te przekleństwa mogłaś sobie odpuścić…
bardzo bardzo fajne czekam na ciąg dalszy