Ta daa! Druga część Drzewa Życia! Mam nadzieję, że spodoba się tak jak pierwsza 😉
Enjoy!
Kira
Michael
„Ambrozja, chusteczki, bandaż, krem do rąk… Co tu robi krem do rąk?! Przecież to nawet nie jest moje!” Zmarszczyłem brwi i wyjąłem tubkę z plecaka. Chyba po raz piąty tego ranka przepakowywałem swój bagaż. Spojrzałem na zegarek, stojący koło łóżka jednego z moich przyrodnich braci. Szósta trzydzieści jeden. Czyli mam jeszcze… trzy godziny do wyjazdu. Wróciłem do pakowania rzeczy. Dorzuciłem jeszcze jeden T-shirt i trzy pary skarpetek. Tak na wszelki wypadek. Całkiem zadowolony z siebie rzuciłem plecak na łóżko, po czym sam usiadłem na materacu. Właściwie już byłem gotowy do drogi. Rozejrzałem się po wnętrzu domku. Bordowe ściany obwieszone bronią, zniszczony dębowy stół na samym środku, osiemnaście łóżek i tyle samo skrzyń na rzeczy osobiste. W kącie leżał poćwiartowany manekin, a kawałek obok wgnieciona tarcza i złamana włócznia. Było cicho i sennie. No tak, przecież wszyscy śpią. Nagle ktoś chrapnął przeraźliwie, a ja poczułem, że oczy mi się kleją. Ziewnąłem i położyłem się na miękkich poduszkach. „Tylko na chwilkę… na jakieś pół godzinki” – pomyślałem i poczułem, że zasypiam.
– Misiek! Ty kapuściana głowo, wstawaj! – ktoś ryknął mi do ucha. Niechętnie otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą rozwścieczoną twarz Debry. Jej piwne oczy były jeszcze bardziej gniewne niż zazwyczaj. A ja myślałem, że to niemożliwe.
– Co jest? – spytałem drapiąc się po głowie.
– To, że zaraz jedziesz na misję, tępaku! – w Debrze się chyba gotowało ze złości. – Próbowałam cię obudzić z jakieś dziesięć razy. Przespałeś śniadanie, a do wyjazdu masz… – zerknęła na swój budzik – sześć minut!
– Co?! – zerwałem się na równe nogi i chwyciłem plecak. Założyłem pas z Rubilaxem i wybiegłem z domku. Przeklinając w duchu mój twardy sen, popędziłem w stronę Wielkiego Domu. Po drodze zahaczyłem o pawilon jadalny. Na szczęście jedna z nimf dała się ubłagać i dała mi bułkę z serem. Trzymając kanapkę w zębach, w końcu dotarłem na miejsce zbiórki i padłem na trawę.
– Sorki – wysapałem. – Dużo się spóźniłem? – podniosłem wzrok na przyjaciół. Eva posłała mi karcące spojrzenie.
– Nie. Zresztą i tak czekamy jeszcze na Jacka.
Wybałuszyłem oczy i dopiero teraz zauważyłem nieobecność przyjaciela.
– Myślałem, że to tylko mi się zdarza zaspać.
– Zwłaszcza, że to do Jacka nie podobne – Jamie sprawdził godzinę. – Powinniśmy ruszać za jakieś pięć minut. Inaczej utkniemy w korkach.
– Idzie! – krzyknęła Rozi wskazując na biegnącego chłopaka. Jack miał na sobie brązowe szorty i granatową bluzę, a na głowie kaptur.
– Wybaczcie, coś mnie zatrzymało – powiedział, pochylając głowę.
– No wreszcie! To chodźcie, Argus i Chejron już pewnie na nas czekają – Syn Eteru poprawił sobie plecak i skierował się w stronę ulicy. Po paru metrach, Ginny zapytała:
– Czemu się tak zakrywasz, Jack?
– Po nic… emm… po prostu… – chłopak zaczął się jąkać. Blondynka spojrzała na niego podejrzliwie i szybkim ruchem zsunęła mu kaptur z głowy. Naszym oczom ukazała się biała jak śnieg czupryna. Chłopak westchnął i uciekł wzrokiem w bok. Roześmiałem się i z niedowierzaniem pokręciłem głową.
– Nie no stary, czyżbyś znowu miał bliższe spotkanie z Chione?
Syn Posejdona posłał mi mordercze spojrzenie.
– Tak się składa, że to robota Arthura i Christophera. Podmienili mi szampon na magiczną farbę od dzieci Hekate. Próbowałem to zmyć, ale ustrojstwo trzyma się nadzwyczaj dobrze – chłopak wzruszył ramionami.
Ginny uśmiechnęła się i przejechała mu ręką po włosach.
– Tak właściwie, to dobrze ci w tym kolorze – puściła mu oczko. – Do twarzy ci.
– Skoro tak mówisz – Jack uśmiechnął się i chwycił ją za rękę.
Muszę się przyznać, że zazdrościłem im tej relacji. Pomiędzy mną i Evą… było inaczej. Niby mnie pocałowała, ale nic więcej. Nie byliśmy parą. „Ale to się wkrótce zmieni!” – pomyślałem i uśmiechnąłem się pod nosem.
Argus już siedział w furgonetce. Bębnił palcami o kierownicę, a kiedy nas zobaczył, siedem par oczu posłało nam naganne spojrzenie. Wybąkaliśmy jakieś przeprosiny za to, że musiał tyle czekać i zaczęliśmy pakować bagaże do środka. Gdy już mieliśmy ruszać, przygalopował do nas Chejron. Uścisnął nam ręce i zmówił jakąś modlitwę do bogów.
– Na waszych barkach spoczywa wielka odpowiedzialność – centaur spojrzał na nas poważnie. – Życie chorych jest w waszych rękach.
Te słowa mnie przygniotły. Dosłownie poczułem ich ciężar na moich ramionach. Dopiero teraz do mnie dotarło jak ważna jest ta misja. To od niej zależy życie ponad dwudziestki herosów. Naszych przyjaciół. Uśmiechnąłem się, ukrywając lęk, który pojawił się w moim sercu.
– Spokojna głowa, Chejronie! Przywieziemy leki zanim zdążycie zatęsknić! – zawołałem i wskoczyłem do samochodu. Centaur machał nam dopóki nie zniknęliśmy za zakrętem.
Wszyscy odetchnęliśmy i trochę się rozluźniliśmy.
– No? To jaki jest pierwszy przystanek? – zapytałem.
Ginny wyjęła mapę i rozłożyła ją na dnie furgonetki. Przekrzywiła głowę i po chwili powiedziała:
– Na zachód. Nie umiem powiedzieć jak daleko. Chyba około… – teraz przekręciła mapę – dwieście mil – dodała pewnym głosem.
Rozi odwróciła się w stronę kierowcy:
– Słyszałeś Argusie?
Stuoki kiwnął głową i dodał gazu.
Mimo wszystko podróż nie zaczęła nam się najlepiej. Tak jak przewidział Jamie, utknęliśmy w porannych korkach. Konkretnie, dobre dwie godziny posuwaliśmy się tempem żółwia, przez tunel Holland. Gdy wreszcie, wyjechaliśmy na autostradę, złapaliśmy gumę. Wściekli wysiedliśmy z furgonetki.
– Jak?! –wrzasnęła Eva wpatrując się w dziurawą oponę.
Argus rozłożył bezradnie ręce i pokręcił głową.
– Dobra, chłopaki – rzuciłem podciągając rękawy. – Zmieńmy to koło i jedźmy wreszcie.
Nie licząc tego, że Jamie upuścił sobie oponę na stopę, robota poszła nam gładko.
– Błagam, żadnych więcej niespodzianek – jęknęła Ginny, gdy znów ruszyliśmy.
Chcąc, nie chcąc, kiedyś musieliśmy zrobić postój. Zwłaszcza, że mój żołądek domagał się porządnej dawki kalorii. Argus zjechał na najbliższą stację. Pokazał, że idzie napełnić bak i oddalił się w stronę dystrybutorów paliwa. My weszliśmy do środka. W środku było zwyczajnie, jak na każdej stacji. Jakieś magazyny, półki ze słodyczami, chipsami i tego typu jedzeniem. Przy kasie stała trzydziestoletnia kobieta, leniwie żująca gumę i przeglądająca magazyn. Oprócz niej, był tu tylko jakiś pięćdziesięciolatek ubrany w pasiastą koszulę. Z mojego brzucha wydobyło się burczenie. Uśmiechnąłem się przepraszająco i rozejrzałem za czymś konkretnym do jedzenia.
– Idziemy do łazienki – rzuciła Rozi i dziewczyny odeszły w stronę toalet.
– Właściwie… ja też skorzystam – powiedział Jack i również się oddalił. Jamie i ja zaczęliśmy przeglądać „menu”, jeśli można tak nazwać kartkę A2 z wypisanymi markerem fast foodami, powieszoną przy kasie. Wyciągnąłem z kieszeni kilka monet i przeliczyłem.
– Stać mnie na hot doga i colę, a ciebie?
– Na cheeseburgera z frytkami.
Spojrzeliśmy podejrzliwie na stojącą na blacie mikrofalówkę.
– Dobra, raz się żyje – stwierdziłem i podszedłem do kasjerki złożyć zamówienie. Kobieta zniknęła na zapleczu, a my usiedliśmy przy jedynym w miarę czystym stoliku. Poczułem na sobie czyjś wzrok. Podniosłem głowę i zobaczyłem wpatrującego się we mnie gostka w koszuli. „Mam coś na twarzy, czy jak?” – pomyślałem. Nagle mężczyzna zbliżył się do naszego stolika i powiedział grubym głosem:
– Ładna zabaweczka – wskazał na wiszący przy moim boku miecz. Rzuciliśmy sobie z synem Eteru zaniepokojone spojrzenia.
– Ja takich nie używam. Wolę to – wyciągnął przed siebie ręce. – Moje własne dłonie, jeszcze nigdy mnie nie zawiodły – mówiąc to uderzył pięścią w stół, a ten złamał się na pół.
– Whoa! – Jamie odsunął się do tyłu. – Spokojnie proszę… pana – zawahał się mówiąc te słowa, bo mężczyzna zaczął rosnąć i potężnieć z zawrotną prędkością. Po zaledwie dwóch sekundach, pięćdziesięciolatek miał dobre trzy metry wzrostu i trochę się garbił żeby nie przebić głową sufitu. Zmarszczyłem brwi.
– Trochę mały jak na olbrzyma – stwierdziłem.
Potwór ryknął z wściekłości. Chyba nie spodobało się mu to, co powiedziałem. Razem z Jamiem dobyliśmy mieczy i rzuciliśmy się na mini olbrzyma. Facet chwycił najbliższe krzesło i rzucił nim w moją stronę. Uchyliłem się, a mebel uderzył w lodówkę z napojami. Na szkle pojawiła się długa rysa.
– Nie no koleś, będziemy musieli za to zapłacić!
Jamie spróbował wbić ostrze w kostkę stwora. Ten podniósł stopę i kopnął chłopaka w brzuch. Blondyn przejechał po podłodze dobre pięć metrów i uderzył głową w półkę z ciasteczkami. W tym czasie ja zdołałem dobiec do olbrzyma. Uniosłem miecz i dźgnąłem dziada w duży paluch prawej stopy. Olbrzym zawył z bólu, już po chwili zamienił się w złoty pył. Wtedy wrócili Jack i dziewczyny. Ujrzawszy cały bałagan jakiego narobiliśmy, posłali mi i Jamiemu zdziwione spojrzenia. Oboje wzruszyliśmy ramionami.
– Tak jakoś wyszło – powiedziałem chowając miecz do pochwy.
Nagle zza zaplecza usłyszeliśmy kroki kelnerki.
– Zwiewamy! – zawołałem. Chwyciłem Evę za rękę i wybiegłem ze stacji. Argus stał oparty plecami o drzwi furgonetki i rozkoszował się południowym słońcem.
– Zapalaj silnik – wrzasnął Jamie i otworzył drzwi z drugiej strony. – Nie patrz się tak na mnie, tylko jedź!
Argus uniósł ręce, w uspokajającym geście. Usiadł na miejsce kierowcy i przekręcił kluczyki. Odetchnąłem z ulgą, dopiero gdy stacja całkowicie zniknęła mi z oczu.
– Wszystko super – powiedziałem. – Tylko, że wciąż jestem głodny.
Odpowiedziała mi salwa śmiechu, do której nie sposób było się do niej nie dołączyć.
Około siedemnastej znowu się zatrzymaliśmy. Jack i Ginny poszli po coś do jedzenia, a my przyglądaliśmy się mapie. Wydawało mi się, że kilka znaczków wygląda trochę inaczej, ale pewnie tylko wydawało. Kiedy tamta dwójka wróciła, postanowiłem jednak powiedzieć o moim odkryciu. Córka Ateny zmrużyła oczy i przyjrzała się wskazanym przeze mnie symbolom. Nagle jej usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
– Misiek! Ty jesteś geniuszem! – zawołała i rzuciła mi się na szyję.
– Jestem? – spytałem. Rzadko kiedy, ktoś nazywał mnie „geniuszem.” Ginny znów spojrzała na mapę.
– Te znaki faktycznie się zmieniły. A konkretnie zamieniły miejscami. Teraz układają się w konkretny wyraz. Sami zobaczcie.
Wszyscy pochyliliśmy się nad kartką. Przez dysleksję, chwilę zajęło nam odczytanie zakręconych liter i dziwnych znaczków. Jednak po chwili zrozumieliśmy, że na mapie widnieje wyraz: „Pensylwania.”
– Pensylwania? – spytałem. – Tam, gdzie mieszkał Dracula?
Córka Apolla uśmiechnęła się lekko.
– Blisko. Dracula mieszkał w Transylwanii, nam chodzi o Pensylwanię.
– Czyli całkiem niedaleko stąd – powiedziała entuzjastycznie Rozi. – Powinniśmy tam być za jakąś godzinę. Spojrzeliśmy po sobie i ze śmiechem rzuciliśmy się do samochodu.
Super! Walka na stacji benzynowej? Dla mnie bomba!
Gdzieś tam znalazłam powtórzenie słowa „środka”. Opko przyjemnie się czytało. Pisanie go z perspektywy Miśka podbija stawkę 😀
Pozdrawiam
Och, och, och! Strasznie polubiłam bohaterów! Akcja jest bardzo ciekawa.
Misiek rozwala system xD
I opko w sumie też. To pierwsze dzisiaj, w jakim nie znalazłam błędów. Gratuluję 😀
O.o… O.o… O.o… O.o… O.o… Twoje opko jest genialne. Masz boski styl, taki ciepły… Wciągasz mnie w swoją opowieść jak w ruchome piaski. Potrafisz świetnie przedstawiać wydarzenia. Twoje postaci są niebanalne i nautarlne, tak samo jak sytuacje, w których występują. Naprawdę, twoje opka są jednymi z najlepszych na blogu. I do tego nie wyszukałem żadnych błędów. XD 😀
Uwielbiam to opko. Szybko sie wyrobilas z kolejna czescia 😛 Misiek przypomina mi Leona xD
Aaaa ja znalazlam blad xD „do ktorej nie sposob sie bylo do niej nie dolaczyc”,lepsze by bylo „do ktorej nie sposob bylo sie nje dolaczyc”.
Ja tez polubilam bohaterow <D
Mam jedno zastrzeżenie… Czytałam twoje poprzednie opko i z tego co pamiętam akcja toczyła się ileś tam lat temu, prawda? Na pewno jeszcze nie w tym wieku. Wiec jeżeli bohaterowie są ci sami, to co tu robi np. córka Clarisse, skoro Clarisse sie nawet nie urodziła jeszcze? O.o nie wiem, może źle zrozumiałam albo sie mylę. Ogólnie to spoko, bardzo lubię jak piszesz. Chyba czytam to głównie dla Miśka <3 😀 pisz szybko CD