PROLOG
– Nie ma mowy! – upierał się solidnej budowy mężczyzna. Dopiero gdy wyszedł z cienia widać było coś więcej niż sylwetkę. Miał krótko przystrzyżoną czarną brodę i włosy. Tęczówki oczu niemal turkusowe przy rogówce, powoli przechodzące przez paryski błękit aż po ciemny granat przy zetknięciu się z białkiem. Wydawało się niemożliwe, aby ludzkie oczy mogły osiągnąć tak niesamowitą barwę. Pałała od niego moc. Wyglądał tak nieziemsko, że odwracał uwagę od postaci stojącej obok, będącą praktycznie przeciwieństwem mężczyzny. Była to postać bez wątpienia kobieca. Lekko przygarbiona. Nie dało się dostrzec nic więcej, stała w cieniu.
Cienie te były wszędzie naokoło. W tle płynęła szeroka rzeka, za której brzegiem rozciągał się monotonny krajobraz przypominający pustynię. Czarny, matowy piasek zdawał się być zdradziecki. Wydawało się, że mógłby wciągnąć pod ziemię zagubionego wędrowca, chociaż może to tylko ta złowroga kraina przypawała o takie straszne myśli.
– Musisz! Przysięga! Złożyłeś przysięgę! – mówiła kobieta latając za mężczyzną. Miała ptasie skrzydła zamiast rąk. Twarz rozmazana. Miała Ten zatykał sobie uszy rękoma chodząc w kółko.
– Nie mogę! Wiesz, że ten chłopak stanowi zagrożenie dla innych herosów! – odparł surowym tonem, być może nawet lekko rozżalonym.
– Ale jest moim synem, a ty złożyłeś przysięgę przed Jacksonem! To heros i ma już szesnaście lat! Ma trafić do Obozu, każ Dionizosowi wysłać po niego satyra! Chyba nie chcesz, aby ta rzeka cię pochłonęła? – mówiła wskazując na rzekę znajdującą się za jego plecami.
– Nie! On nie jest herosem, a ty nie jesteś boginią. Jest was wiele, jesteś jedną z nich. To ty złamałaś obietnicę…
– Zatem dostarczę go osobiście… – mężczyzna chciał coś jeszcze powiedzieć, ale kobieta wydała z siebie głośny skrzek podobny do tych, które wydają ptaki drapieżne. Rozłożyła potężne, czarne skrzydła. Siła podmuchu zrzuciła jej z głowy kaptur. Miała biało-szarą skórę. Postrzępione, suche włosy o barwie niegdyś czarnej, teraz podchodzącej pod ciemną szarość opadały jej na słabe ramiona. Na końcu palców znajdowały się nie ludzkie paznokcie, a ptasie szpony pokryte resztkami zaschniętej krwi. Kobieta była wychudzona. Spojrzała z nienawiścią w swoich wielkich, czarnych oczach na mężczyznę i odleciała.
ROZDZIAŁ I
Była chłodna noc na Manhattanie, w Nowym Jorku. W powietrzu czuć było wilgoć, w dzień trochę popadało. Dwójka chłopców stała niedaleko wysokiego muru. Po jego drugiej stronie znajdował się szesnastoletni Dylan. Za ogrodzeniem znajdowało się zaplecze sklepu spożywczego. Shaun podsłuchał tego dnia jak Derrick – właściciel sklepu – mówił znajomemu, że drzwi na zapleczu się nie domykają i naprawią je następnego dnia. Przez to będzie musiał zostawić sklep bez alarmu, bo przy otwartych drzwiach będzie wył bez przerwy. Jakie zaskoczenie dopadło Dylana, kiedy po przejściu przez płot drzwi były zamknięte! Czyżby naprawiono problem wcześniej? Chłopak postanowił użyć wytrychu; a nuż alarm i tak jest wyłączony? Mylił się. Syreny zawyły. W pół minuty rozwalił łomem szafkę, gdzie sprzedawca przekłada pieniądze z kasy po zamknięciu sklepu myśląc, że nikt o tym nie wie i przerzucił pieniądze do worka. Były to niewielkie nominały, rzadko kiedy ktoś robił u Derricka większe zakupy – po pięć, dziesięć, dwadzieścia dolarów. Nie wiedział, ile zgarnął. Podejrzewał, że jakieś trzy stówy.
– Dylan, rusz się! – krzyknął Shaun – niski, czarnoskóry piętnastolatek stojący pod murem. Miał na sobie luźną bluzę z kapturem narzuconym na głowę. Przekrzykiwał alarm przeciw włamaniowy – Mam ci pomóc? – spytał ironicznie rozkładając ręce i kręcąc głową w stronę innego chłopaka, również czarnoskórego, znajdującego się po drugiej stronie ulicy.
– Worek z kasą się rozpruł, muszę to związać, inaczej… – Dylan, będący po drugiej stronie muru przerwał. Do jego uszu dotarł znajomy dźwięk – sygnał radiowozu.
Shaun zaklął.
– Nie mamy czasu, gliny…! – krzyknął zrozpaczony. Obejrzał się. Nie usłyszał odpowiedzi. Dylan, po drugiej stronie wysokiego ogrodzenia kończył związywać worek z pieniędzmi. Próbował wdrapać się najpierw na kontener ze śmieciami, ale ześlizgnął się po wilgotnej powierzchni. Spróbował raz jeszcze. Nie wiedział, że jego kumple już dawno uciekli z miejsca zdarzenia pozostawiając go policji.
Wskoczył na szczyt kontenera i złapał się krawędzi muru. Nie widział, co jest za nim. Wciąż ściskał w ręce worek z łupem.
Był szczupłym i wygimnastykowanym czarnoskórym chłopcem. Jego włosy zaplecione były w dredy. Miał na sobie luźną, ciemną koszulkę sięgającą niemal do kolan i dresy. Częściowo podarte, brudne. Cały się spocił.
Odepchnął się nogami od kontenera i opierając się dłońmi o mur przeskoczył go niczym małpa. Było wyżej niż mu się wydawało. Upadł na chodnik z impetem przewracając się. Chyba skręcił kostkę. Rozejrzał się. Nikogo nie było wokoło. Jego kumple zniknęli. Stał sam na pustej ulicy.
– Chłopaki…?
Odgłos radiowozów i alarmu szybko przywrócił mu trzeźwość umysłu. Dylan wyjął zza pasa pistolet i ścisnął pewniej worek. Rozejrzał się i zrozpaczony stwierdził, że nie wie, skąd dobiegają syreny. Rzucił się w ucieczkę. Już po minucie zorientował się, że źle ocenił kierunek. Tuż przed nim wyjechał policyjny radiowóz hamując gwałtownie. Dylan bez wahania uniósł broń drżącą ręką.
– Cofnijcie się, albo was zabiję! – krzyknął starając się, aby jego głos brzmiał groźnie. Zacisnął zęby i starał się przełamać strach i wlać w siebie tyle złości, ile tylko to możliwe. Zawsze tak robił. Był przywódcą, musiał pokazywać inicjatywę. Tak naprawdę chciał uciec. Uciec od podłej rzeczywistości i schować się. Żyć z dala od gangów, strzelanin, biedy. Wiedział, że to niemożliwe i że tylko w grupie zdoła przetrwać. Nigdy nikogo nie zabił – jedynie ranił. Nie bał się śmierci, choć wiedział, że jest okrutna. „To twoje ciotki, nie ruszą cię”.
– Zabiję was, rozumiesz?! – wydarł się. Łza spłynęła mu po policzku, ale trudno powiedzieć, jakie uczucie je wywołało. Drzwi radiowozu otworzyły się. Wyszedł z nich policjant w rękami uniesionymi w górze w geście poddania.
– Spokojnie, chłopcze! Wszystko będzie dobrze, tylko proszę, odłóż broń. Zobacz, jestem nieuzbrojony. Proszę, nie działaj pod wpływem emocji, opuść pistolet… – mówił spokojnie, powoli, zbliżając się delikatnie.
– Cofnij się, albo cię zabiję! Zabiję was obu, nie zbliżaj się! – krzyczał. Kolejne łzy pomknęły do szyi. Przetarł je drugą ręką. Policjant, który został w radiowozie dyskretnie podniósł radio szepcząc coś do niego. Zapewne wzywał posiłki.
Dylan gwałtownie obrócił się w kierunku radiowozu i pociągnął za spust. Nie myślał o tym, że może go zabić. Nigdy nikomu nie odebrał życia. To było takie nierealne… Chciał go tylko zranić, a tymczasem pocisk trafił w środek klatki piersiowej policjanta. Umarł na miejscu. Dylan widział, jak uskrzydlona postać latająca nad nim zapikowała w dół. Przeniknęła przez radiowóz i dorwała mężczyznę. Rozrywała swoimi pazurami jego ciała. Chichotała oblizując krew z palców. Po chwili zleciały się dwie następne wyrywając sobie jego mięso. Rozszarpały je na strzępy.
Dylan od zawsze widział te postaci – kobiece zjawy z czarnymi skrzydłami. Krążyły nad każdym człowiekiem – każdym oprócz niego. Wiedział, że nikt inny ich nie widzi. Kiedyś spytał Shauna o to, czy też je widzi. On tylko się roześmiał i powiedział, żeby nie brał już niczego więcej od Rileya.
Z początku nie zrobił nic, ale zaraz potem pobiegł z bronią w ręku w kierunku Central Parku.
– Stój! – krzyczał drugi policjant, ale chłopak zniknął już za drzewami.
Biegł przez park kulejąc. Wciąż trzymał w ręce pistolet. Wreszcie drzewa niespodziewanie urwały się, a Dylan wypadł na chodnik. Rozejrzał się gorączkowo. Kilka metrów dalej dostrzegł samochód, a w nim jakiegoś mężczyznę rozmawiającego przez telefon. Nie widział Dylana, zaparkował obok sklepu spożywczego. Chłopak ruszył przez jezdnię z bronią gotów przejąć samochód.
W dzieciństwie nie miał pluszowego misia. Nie znał też swoich rodziców. Gdy miał sześć lat, Josh, jego pełnoletni przyjaciel pełniący także rolę kogoś w rodzaju opiekuna, a także szefa gangu zabrał go na rozmowę do przyczepy, w której mieszkało jeszcze pięć osób. Josh nie był taki, jak inni. Miał dobre serce, tylko przed innymi członkami grał surowego przywódcę. „Dylan, mały. Posłuchaj mnie, bo nie będę powtarzał. Jesteś już duży. Jesteś mężczyzną. A każdy mężczyzna powinien mieć to… Bez tego nie przeżyjesz. Nie tutaj. Dzięki temu nauczysz się żyć na ulicy, będziesz umiał walczyć o swoje, a pewnego dnia nawet mnie zastąpisz” – podał mu jakiś przedmiot zawinięty w szmatę. Nie stanowił on tajemnicy, od razu widać było, co to jest. Był to pistolet. Ten sam, którego używał do dziś. Josh zginął dwa miesiące później. Od tamtej pory Dylan nigdy nie chodził nigdzie bez broni. Spał z nią. Czuł się przy niej bezpiecznie.
Także teraz Dylan czuł się z bronią bezpieczniej. Ściskał ją zapoconą dłonią.
– Dokąd to?! – ktoś złapał go za nadgarstek. Był to Jamaal, przywódca wrogiego gangu, wyrośnięty dwudziesto-dwulatek. Miał na sobie biały podkoszulek i złoty łańcuch. Włosy krótko ostrzyżone. – Nie boisz się sam włóczyć po nocach? – zakpił wykręcając mu nadgarstek. Dylan skręcił się z bólu. Wtedy Jamaal puścił go i uderzył w brzuch. Chłopak przewrócił się. Pistolet wypadł mu z ręki. Chciał się do niego podczołgać. Nic z tego. Napastnik odkopał go dalej. Kopnął i jego, prosto w twarz. Wyciągnął broń zza pasa celując w głowę chłopaka, co ten widział jakby przez mgłę.
Zbliżał się koniec, wiedział to. Całe życie przeleciało mu przed oczami. Marzenia o normalnym życiu odleciały. Przymknął oczy. Obraz mu się rozmazał. Widział już tylko jaśniejsze punkty – białko oczu Jamaala, łańcuch i zęby wyszczerzone w uśmiechu. Prawdopodobnie ostatni obraz, jaki miał zobaczyć w swoim nędznym życiu.
niesamowite wspaniałe wow pisz dalej bo jest genialne
Wow, swietnie napisane jestem stanowczo na tak 😉 i
Uratowałes mnie od supernudy na polskim za co ci bardzooooooii dziękuje .
Czekam na cd
superowe opko. wyłapałam kilka nic nie znaczących błędów, np.
Miała Ten zatykał sobie uszy rękoma chodząc w kółko
nie mam zielonego pojęcia, o co tu chodzi 😛
To jest świetne! Dawno nie czytało mi się tak dobrze. Szybko pisz CD.
Tylko jedno słowo: Wow
Fajne pisz dalej.
Jesli chodzi o styl, atmosferę itp. to po prostu jest świetnie.Fabuła oryginalna, ale ja nie lubię filmów, książek, wiadomości o gangach, pistoletach itd. Z drugiej strony dobrze, że pokazałeś jakie jest życie. Naprawdę jakie jest życie. Mi bardziej podobał się prolog, ale to zależy od gustu.
Dziękuję wszystkim za komentarze!
Szkoda, że nie trafiłem w gust, ale ja osobiście bardzo lubię filmy (najczęściej na faktach) opowiadające o losach jakiegoś czarnoskórego chłopca, któremu życie nie dało wyboru i od urodzenia uczył się żyć w gangu co dzień walcząc o życie. Miłośnikiem strzelanek też nie jestem – jestem raczej pacyfistą. Wyjątkiem są właśnie uliczne gangi, o których historie uwielbiam. Do napisania tego opowiadania natchnął mnie m.in. film pt. „Gang z boiska”. Polecam!
Wow, w tym opku jest wszystko- nastrój, styl, poprawność językowa i inne cosie, czego uczą na polaku. Świene Błagam napisz szyyyybko cd!
Bardzo mi się podoba. Prolog jest oryginalny, a pomysł gangów ciekawy. Ale po co mieliby napadać na tak mały sklepik? No i akapit zaczęty od misia jest świetny
Bo to nie doświadczeni gangsterzy z karabinami opuszczający się po linach mających na celu obrabować swój tysięczny bank, tylko trójka piętnasto/szesnastolatków z Manhattanu, którzy walczą o przetrwanie i wypatrują tylko okazji do łatwej zdobyczy. Jak było napisane w opowiadaniu – jeden z nich słyszał o awarii tylnych drzwi. To trochę tak, jakby spytać, dlaczego sępy nie atakują słoni, tylko wyjadają resztki padliny – przecież słoń o wiele bardziej by je nasycił. ;p
Dziękuję, tak poza tym.
Pierwsze primo, to jest boskie. Drugie primo, mam wenę. Trzecie primo: kiedy CD?