Hej! To ostatnia część tego opowiadania. Mam nadzieję, że się spodoba.
Powoli zapadał zmierzch. Staliśmy wszyscy w zwartym szyku czekając na Kronosa. Ubrany byłem w spiżową zbroję, w ręku trzymałem moją włócznię, która groźnie błyskała w świetle zachodzącego słońca. Wreszcie się pojawił. Mroczny i groźny Pan Czasu. Niewiele usłyszałem z jego przemowy. Zagłuszały go moje własne myśli. Byłem podekscytowany. Nareszcie będę mógł walczyć. Zniszczyć wszystko co mnie tak boli. Kto wie, może odnajdę moją boską matkę i będę mógł przebić jej gardło. Chciałbym jej wytknąć to, że mnie zostawiła, że nie pomogła gdy byłem sam. Nienawiść napełniła moje ciało. Tak, teraz liczy się tylko jedno. Wygrać za wszelką cenę. Kronos wzniósł miecz i zakrzyknął : Zgładzić ich! Wszyscy wokół mnie zawtórowali. Serce załomotało mi w piersi. Już czas.
***
– Aaach!
Odparowałem cios. Heros znów na mnie natarł ale ja byłem szybszy. Odskoczyłem w bok i podstawiłem mu nogę , a gdy się przewrócił przyłożyłem grot włóczni do jego krtani. On jednak nie zamierzał się poddać. Ciągle leżąc kopnął mnie w brzuch. Wydałem z siebie zduszone jęknięcie. Chłopak chwycił swój miecz i drasnął mi ramię. Krew spłynęła w dół aż do dłoni. Rozwścieczony starałem się ugodzić go w nogi jednak mój przeciwnik był zwinny i z łatwością unikał ciosów. Wtedy nie wytrzymałem. Uderzyłem go z całej siły drzewcem poniżej żeber. Gdy znów upadł znów wymierzyłem grot w jego szyję. Heros zamknął oczy. Nagle coś uderzyło mnie w głowę. Odruchowo odwróciłem się i czyjaś pięść trafiła mnie w zęby.
– Aaaa!!! – wrzasnąłem z bólu łapiąc się za szczękę. Chciałem oddać temu komuś kto mi przywalił, jednak nikogo już nie było. Ogółem walka wokół mnie już się skończyła. Ścisnąłem włócznię i pobiegłem w stronę największego hałasu. Nie zawiodłem się. Tom i dwa olbrzymy walczyli z jakąś szóstką dzieciaków od Afrodyty. Nigdy nie uważałem ich za jakichś wybitnych wojowników dlatego stałem tam zdziwiony patrząc jak nacierają na moich towarzyszy. Wskoczyłem między nich i zacząłem dźgać wszystkich bez opamiętania. Jedna z dziewczyn syknęła z bólu po tym jak ugodziłem ją w nogę. Wtedy dwójka z nich skupiła się na mnie. Jeden z długim mieczem, a drugi z zakrzywionym sztyletem długości mojego przedramienia. Walczyliśmy oddalając się od grupy. Ten ze sztyletem chciał mnie ugodzić w plecy, wyraźnie zachodził mnie od tyłu. Nie powiem było to trudne odparowywać ciosy z przodu i z tyłu jednocześnie. Wreszcie udało mi się uderzyć jednego z nich tak, że zemdlał. Drugi widząc upadłego kolegę zaszarżował na mnie z gniewem. Ciął mieczem w okolice mojego pasa ale zdążyłem odbić go moją włócznią. Chłopak sięgnął do kieszeni i sypnął mi czymś w oczy. Niestety nie zdążyłem ich zasłonić. Szczypało nie miłosiernie. Łzy popłynęły mi po policzkach. Wszystko ustało dopiero po jakiejś minucie. Gdy odzyskałem wzrok synów Afrodyty nie było. Już drugi raz nie dokończyłem walki tej nocy. Frustracja skłębiła się we mnie. Zacisnąłem pięść i usłyszałem wołanie.
– Louis! Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem Andrew biegnącego w moją stronę. W rączce trzymał łuk a na plecach wisiał pusty kołczan. Twarz miał zabrudzoną ale nie wyglądał na rannego.
– Louis, szybko! Andy utknął! – wydyszał malec ciągnąc mnie za rękę. Niewiele myśląc pobiegłem we wskazanym kierunku. Faktycznie Andy leżał na ulicy przygnieciony jakimś gruzem. Ośmiolatek jęczał i na jego bladej twarzy pojawiły się krople potu. Ukląkłem przy nim odrzucając kawałki betonu. Powoli dokopałem się do dzieciaka, wziąłem go na ręce i pobiegłem w stronę rzek. Andrew cały czas był przy nas i zerkał z niepokojem na brata.
***
Bliźniacy położyli się spać. Andyemu nic poważnego się nie stało więc byłem spokojny. Patrzyłem na słońce, które wzeszło jakąś godzinę temu. Myślałem o minionej nocy. Analizowałem wszystkie swoje błędy. Karciłem się w duchy za wszystkie pomyłki. Stałbym tak pewnie do kolejnego zmierzchu ale ktoś wciągnął mnie do namiotu i kazał się położyć. Nie protestowałem, ledwo zdążyłem położyć głowę na poduszce i zasnąłem.
Śniła mi się Alice. Siedziała w fotelu w jakimś bardzo ładnym pomieszczeniu, wyglądającym jak pokój hotelowy. Starała się obwiązać sobie nadgarstek jedną ręką, udało jej się dopiero za jakimś trzecim razem przy pomocy zębów. Wyraźnie zmęczona odchyliła głowę na oparcie fotela. Sięgnęła po puszkę coca-coli i wypiła ją pięcioma łykami. Zamknęła oczy i wydawało się, że zasnęła, ale usłyszawszy pukanie do drzwi zerwała się z siedzenia i poszła otworzyć. Na zewnątrz stała Becky. Córka Hefajstosa, przekazała Alice jakąś wiadomość, której nie usłyszałem i wyszła. Musiało to być coś ważnego, bo Alice wróciła na fotel i ukryła twarz w dłoniach. Po chwili oplotła ramionami kolana i położyła głowę na oparciu fotela. Tym razem usnęła.
***
– Wstawaj.
Otworzyłem oczy. Nade mną stał telchin gapiący się bezczelnie. Bez słowa wstałem, ubrałem się, umyłem zęby i zszedłem na śniadanie, o ile tak mogę nazwać posiłek, który jem o szóstej wieczorem. Znów atakujemy Manchattan. Tak będzie dopóki jedna ze stron nie wygra. Nie przeszkadza mi to. Zawsze byłem cierpliwy i jeśli to czekanie zostanie mi wynagrodzone, naprawdę nie mam zamiaru się wściekać. Niektórzy myśleli, że wczoraj już wszystko się wyjaśni, będzie po sprawie. Naiwni. Znów tak jak wczoraj ustawiliśmy się w szyk i ruszyliśmy na bitwę.
***
Kroczyłem ulicami Manchattatu dzierżąc w ręce włócznię. Czułem ból w kostce. Centaur zadał mi bardzo skutecznego kopniaka. Wokół mnie trwała walka ale ja szedłem drogą, którą oświetlał księżyc. Czułem, że tak rozegra się moja walka. W tłumie dostrzegłem Toma, nacierał na jakąś dziewczynę. Nie widziałem jej twarzy, chłopak zasłaniał ją swoim ciałem. Podszedłem bliżej i moje serce zamarło. W chwili gdy oboje obrócili się, dostrzegłem kim jest walcząca dziewczyna. Alice. Walczyła odparowując każdy cios. Jej miecz lśnił w blasku księżyca. Raz po raz starała się zadać cios. Nie za bardzo wiedząc co robię zbliżyłem się do nich. Tom dostrzegł mnie a wtedy Alice cięła w jego nogi. Dziewiętnastolatek przewrócił się i krzyknął:
– Louis!
Dziewczyna zesztywniała na dźwięk mojego imienia. Jednak cały czas celowała w serce Toma. Podszedłem bliżej i zaatakowałem Alice od tyłu. Krzyknęła i odwróciła się w moją stronę. W jej oczach widziałem nienawiść, niedowierzanie i strach. Ja nie wiem co miałem w tej chwili wymalowane na twarzy. Za nami Tom usiłował się podnieść ale chyba miał złamaną nogę, bo była jakoś dziwnie wykręcona. Córka Hermesa uderzyła mnie płazem miecza w pierś, ja uderzyłem drzewcem w jej ramię. Po kilku minutach takiej walki Alice potknęła się porzuconą przez kogoś deskorolkę i upadła na plecy. Stałem tam nad nią z grotem włóczni skierowanym na jej szyję.
– No dalej, zrób to. Przecież i tak już ci na mnie nie zależy – syknęła przez zaciśnięte zęby. Jej kasztanowe włosy opadały jej na twarz a z ust leciała strużka krwi. Przełknąłem ślinę, włócznia w mojej dłoni zadrżała.
– Na co czekasz?! Zabij ją – wrzasnął Tom.
Jeszcze raz spojrzałem w oczy mojej byłej przyjaciółki. Wpatrywała się we mnie czekając na cios.
– Nie… nie mogę.
Alice rozdziawiła usta i wytrzeszczyła oczy. Odrzuciłem włócznię i wyciągnąłem rękę by pomóc jej wstać. Córka Hermesa chwyciła mnie i wstała. Wpatrywaliśmy się w siebie nie wiedząc co powiedzieć. W tedy okropny ból przeszył mi ciało. Alice odskoczyła i zakryła usta ręką. Zgiąłem się w pół, krew wypływała z dziury powstałej od wbitego pod żebra miecza. Tom stał obok mnie z odrazą wypisaną na twarzy. Nagle chłopak padł oszołomiony przez dziewczynę. Czułem jak tracę siły. Zwróciłem twarz ku Alice.
– Wybacz mi – wyszeptałem, po czym upadłem na ziemię.
***
W Obozie Herosów wyczuwało się przygnębienie. W tej walce zginęło naprawdę wielu wspaniałych osób. Żałowano nawet tych, którzy odwrócili się od bogów. Wszyscy stali wokół ogniska. Po kolei wnoszono i spalano kolejne całuny. Alice stała z zaszklonymi oczami, kilka łez spłynęło po jej policzkach. Po jej prawej stronie Andy i Andrew wpatrywali się w ogień. Cudem odnalazła ich i sprowadziła do Obozu. Chłopcy szybko pojęli, że to jest ich prawdziwy dom. Zrozumieli, iż to co mówili im w armii Kronosa to stek bzdur. Teraz stali i razem z pozostałymi herosami opłakując poległych.
– Mogłem być jednym z nich.
Dziewczyna odwróciła się w stronę Louisa i złapała go za rękę. Chłopak był obwiązany bandażem od żeber aż po pas. Pomimo pomocy jaką otrzymał nadal był słaby i trochę blady. Alice uśmiechnęła się do niego i powiedziała :
– Cieszę się, że wróciłeś. Tęskniłam za tobą. Louis spojrzał na nią zdziwiony,
– Myślałem, że mnie nienawidzisz.
– Tak było na początku. Potem zaczęło brakować mi twojej obecności, znów się załamałam jak po śmierci Oscara. – Spuściła wzrok – Ale znów jesteś ze mną i to się liczy. Chłopak uśmiechnął się na te słowa i nad jego głową pojawił się znak – ciemny fragment nieba upstrzony gwiazdami. Wreszcie został uznany. Louis zaśmiał się ze szczęścia. Od teraz już naprawdę wie kim jest. Zamknął oczy i wyszeptał : – Jestem Louis Relua, syn Nyks.
Ale słodkie
[chełbie modre w oczach]
I jak tu się czepiać porytej interpunkcji, kiedy treść tak wspaniała? Nijak!