Przepraszam za wszystkie błędy i niedociągnięcia.
Mimo, że Rzymianie byli blisko, zostaliśmy w na polanie do rana. Starałam się nie zasnąć, lecz się nie udało. Obudziło mnie znajome szturchnięcie w ramię. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam nad sobą Julesa. Uśmiechał się lekko. Z ulgą zauważyłam, że ma się lepiej. Na twarzy zostały mu tylko drobne zadrapania. Ambrozja zadziałała. Uściskałam go.
– Wszystko dobrze? Co z Meruit? Przepraszam, że zasnęłam. Powinnam czuwać. Jakby Rzymianie nas znaleźli…- Jules przyłożył mi palec do ust.
– Wszystko dobrze. Mer się trzyma. Teraz śpi. Nie masz za co przepraszać- powiedział krótko.
Załapałam, o co mu chodzi. Powinniśmy zniknąć… i to jak najszybciej.
-Wiesz, że chcę wracać do Labiryntu, prawda? – Spojrzałam na niego niepewnie.
– Wiem. Uważam, że to słuszna decyzja. Tyle że… powinniśmy mieć jakiś plan. Nie chcę znów stracić pół roku życia.
Doskonale go rozumiałam. Nie chciałam wracać to do tych ciemnych tuneli tylko z nadzieja, że znów się nam uda wyjść bezpiecznie. Poza tym nie wybaczyłabym sobie, gdyby coś złego stało się moim przyjaciołom. Wystarczyło, że straciliśmy Melanie. Poczułam ciepło buteleczki wiszącej na mojej szyi. „Oświetli ci drogę w ciemności” obiecała mi Hestia. Zobaczymy.
– Idziemy do Labiryntu. To pewne- zaczęłam mówić. Zebrałam myśli.- Tylko… Nie wiem dokąd iść. Przepraszam.
Spuściłam wzrok. Czułam się taka bezbronna i żałosna. Szczerze mówiąc, to myślałam, że znajdziemy jakiś cel. Myślałam, że wszystko samo się ułoży. Ach, głupia ja!
Jules milczał. Zapewne głowił się nad tym, co ja. Siedzieliśmy obok siebie. Syn Marsa wyjął swój sztylet z zaczął dłubać w ziemi. Przyjrzałam mu się. Jego włosy urosły i sięgały mu za uszy. Były ładne, ciemnobrązowe.
– Daj.- Wyciągnęłam rękę po sztylet.- Skrócę ci włosy. Troszeczkę ci urosły.
Popatrzył się na mnie niepewnie, lecz w końcu podał mi sztylet z uśmiechem.
-Tylko nie za krótko.- Pogroził mi palcem.
Roześmiałam się i wzięłam do roboty. W tamtym momencie czułam się tak niesamowicie szczęśliwa. Wiedziałam, że to poczucie bezpieczeństwa jest tylko złudzeniem, lecz to nie zmieniało faktu iż, byłam szczęśliwa.
– Widzę, że dobrze się bawicie. – Usłyszałam głos Meruit. Córka Arachne wyglądała fatalnie, lecz trzymała się pewnie na nogach. Usiadła koło nas i uśmiechnęła się.- Od razu lepiej wyglądasz, Jules.
Pogłaskała go po włosach.
– Wracamy do Labiryntu?- zapytała. Choć czuła pewnie, że to pytanie retoryczne.
Przytaknęłam mimowolnie.
– Słusznie.- Zgodziła się ze mną.- Założę się, że nie wiesz, gdzie iść, co?- Obdarzyła mnie uśmiechem opiekunki. Nie zaprzeczyłam.- Nie martw się. Ja też. Ale wiem, że potrzebujemy ubrań na zimę i jedzenia, a przede wszystkim miejsca, gdzie możemy się zatrzymać.
Nagle twarz Julesa rozjaśniła się. Tak jakby dostał olśnienia.
– Wiem gdzie możemy pójść! Moja ciotka ma dom w Gettysburgu. Powinna nas przyjąć. Jest śmiertelniczką, ale widzi przez mgłę- mówił z przejęciem.
Uznałam to za dobry pomysł, ale nie chciałam narażać tej kobiety na niebezpieczeństwo. Syn Marsa jakby wyczuł moje obawy.
– Nie martwcie się. Już nie raz walczyła. Jej brat był synem Hefajstosa. Napisała mi kiedyś o tym w liście, gdy okazało się, że jestem półbogiem.
Mer i ja wymieniłyśmy spojrzenia. Propozycja było kusząca, bardzo kusząca.
– Myślę, że to by rozwiązało wiele naszych problemów- zaczęłam i wtedy zauważyłam kolejny ważny problem. – Ale gdzie my teraz jesteśmy?
-Nie mam pojęcia- powiedziała córka Arachne rozkładając ręce.
– Ja chyba wiem. Jak mnie… przesłuchiwano… to ktoś wspomniał o wyprawie do Richmond- oznajmił Jules.
-Richmond?- Powtórzyłam za nim jak Echo.- No to mamy spory kawałek do przejścia… – Moi towarzysze pokiwali głowami.- Myślicie, że się nie zgubimy?
Mer objęła mnie ramieniem.
– Może bogowie będą nam przychylni?- Uśmiechnęła się pod nosem.
***
Dość szybko znaleźliśmy wejście to Labiryntu. Wzięłam do ręki moją buteleczkę. Po chwili jaśniała ciepłym blaskiem i oświetlała cały korytarz przed nami oraz za nami. To sprawiało, że czuliśmy się bezpiecznie. Tunel był suchy i szeroki. Ściany równo wygładzono. Maszerowaliśmy przed siebie. Na oślep, lecz z dobrymi przeczuciami. Czułam ciepło w środku swojego ciała. Tak jakby Hestia zostawiła część swojego ognia w moim sercu.
Zaczęłam liczyć postoje. Mieliśmy na koncie jedenaście, gdy ich spotkaliśmy. Pierwszą osobą, którą poznaliśmy był Vec. Pojawił się z nikąd. Był wysoki i szczupły, lecz też umięśniony. Wyglądał jak jaskiniowiec. Cały w owczych i kozich skórach. Uśmiechnął się na nasz widok. Miał przyjazną twarz. Uznałam, że ma około trzydziestu lat.
-Witajcie wędrowcy! Jestem Ves.- Powitał nas równie miłym głosem. Spojrzałam na niego niepewnie spodziewając się podstępu.- Nie martw się, młoda damo. Tak jak wy jesteśmy trzecią stroną drachmy w tej wojnie. Zapraszam do naszego małego obozu.
Spojrzeliśmy po sobie. Wędrówka powoli zaczynała nas męczyć, a na myśl krakersach i suszonej wołowinie miałam ochotę wymiotować. Moi przyjaciele także. Tak czy inaczej, czekały nas różne zagrożenia, a ten miły człowiek nie wydał się niebezpieczny. Byłam świadoma, że to może być pułapka, ale po wymienieniu znaczących spojrzeń, zgodziłam się.
– A więc ty tu rządzisz? Taka młoda…- mruknął pod nosem i ruszył w głąb tuneli.
Poszliśmy za nim. Dość długo wszystko wyglądało jak przedtem, ale w pewnym momencie korytarz zaczął się zwężać, by w końcu zmienić się w wąską szczelinę, za którą widać było światło dzienne. Ves przecisnął się z trudem, a my poszliśmy za jego przykładem.
Gdy wyszłam z Labiryntu moim oczom ukazała się prawdziwa, mała wioska. Znajdowaliśmy się w czymś na kształt kanionu. Ze wszystkich stron otaczały go, wysokie na pięćdziesiąt metrów skały. Gdzieniegdzie znajdowały się szczeliny takie same jak ta, którą weszliśmy.
Była to szeroka połać terenu, porośnięta trawą i pojedynczymi drzewami. Całość zajmowała około trzech akrów powierzchni. Ogólnie naliczyłam trzynaście sporych, skórzanych namiotów, które wyglądały podobnie do jurt. Usłyszałam także muczenie. Rozejrzałam się na wszystkie strony i faktycznie, z boku pasło się duże stado krów, a także trochę owiec. Ludzie, ubrani podobnie jak Ves, spoglądali na muczące zwierzęta z szacunkiem, a niemal ze czcią. Co najdziwniejsze nikt nie zwracał na nas szczególniej uwagi.
– Zapraszam do mojej rodzinnej katafy.– wskazał jeden z namiotów.
***
Niedługo potem, siedzieliśmy przy ognisku z Vesem i jego rodziną. Nie musieliśmy nawet opuszczać katafy .Każda z jurt miała po środku otwór, przez który dym mógł spokojnie wylatywać. Rodzina Vesa liczyła czworo członków. Oprócz pana domu, byli to Tega, jego przemiła żona, i dwójka dzieciaków. Pięcioletni Jack i trzyletnia Amira. Przyjęli nas jak rodzinę i nie zadawali pytań. Dostaliśmy po misce gulaszu z koźlego mięsa, a do popicia mleko krowie. Zastanawiał mnie fakt, że nie jedli tych krów. Przecież był ich cała horda. Chwilę później dowiedziałam się wszystkiego.
Jedliśmy w milczeniu. Czułam na sobie spojrzenie dzieci. Pewnie wyglądałam okropnie. Umazana w pyle i kurzu, nie umyta. Przy czystych twarzach gospodarzy byłam jak dzikus. Ja także im się przyglądałam, tak samo jak Mer i Jules. Zgodnie mi potem przyznali, że cała rodzina, jeśli nie osada, posiada egzotyczne rysy. Wszyscy mieli ciemną karnację, czarne włosy i brązowe oczy. Jak się okazało pochodzili z Egiptu. Przez lata nie mieszali swojej krwi z żadną inną, by zachować dar, który kiedyś otrzymali.
– Więc… Gdzie zmierzacie?- zapytała Tega miłym tonem.
Mąż skarcił się spojrzeniem.
-Kochanie, wątpię by się tym z nami podzielili. Na ich miejscu też bym tego nie zrobił.- Spojrzał na mnie uważnie.- Może w takim razie my opowiemy wam o naszym rodzie-mówił dumnym tonem.- Jesteśmy potomkami Io, a naszym darem jest umiejętność rozmawiania z krowami.
Stłumiłam parsknięcie śmiechu.
-Wiem, że to wydaje się dziwne- powiedziała Tega.- Znacie historię Io?
Pokiwaliśmy przecząco głowami. Ves przejął opowieść.
-Była nimfą, bardzo piękną, kapłanką w świątyni Hery. Jak można się domyśleć, spodobała się Zeusowi. Tak jak każda kochanka władcy nieba, była narażona na gniew Hery. Wściekła za zdradę, zmieniła bidną Io w jałówkę, a na jej straży postawiła Argusa. Zeus był jednak uparty. Nakazał Hermesowi wykraść nimfę. Jako, że Hermes jest najlepszym złodziejem jakiego widziano, udało mu się zabrać kochankę z przed nosa olbrzyma. Hera jednak nie odpuściła, wysłała za Io hordę bąków, które ścigały ją aż do Egiptu. Gdy tam dotarła, moc Hery zmalała i Io odzyskała dawną postać. Niedługo potem urodziła Epafosa czy jak niektórzy sądzą Apisa. My, jej potomkowie, zachowaliśmy dar mowy z krowami. Przez lata mieszkaliśmy w Egipcie, lecz czterysta lat temu nasz przywódca postanowił ruszyć w podróż za cywilizacja starożytnych Greków i powrócić do naszej ojczyzny. Moja wioska znalazła schronienie w Obozie Herosów… dopóki nie wybuchła wojna.
Siedzieliśmy w milczeniu. Ten ród miał zadziwiającą historię. Niesamowite, że zdołali przetrwać tyle wieków.
– Musicie być dumni ze swojego pochodzenia, prawda?- zapytałam z podziwem.
-Oczywiście, że tak!- krzyknęła Amira, a wszyscy się roześmiali.
-Możecie tu zostać ile chcecie. Zawsze ciepło witaliśmy dezerterów.- To słowo uderzyło we mnie z niesamowitą siłą. Dezerterzy.- Lecz najpierw opowiedzcie nam o sobie.
trututututu, i zły humor odszedł na dziesięć minut, bo za dziesieć minut lecę do biologii. Czekam niecierpliwie na cd
suuuuper ja też mój geniuszu!