Rozdział V: Zmiana Przeznaczenia
1.
Obudziło mnie wstające słońce.
Jasna, pomarańczowa tafla wyglądnęła za horyzontu i swym blaskiem rozświetliła mrok. Polana, na której się znajdowaliśmy powitała dzień z typową dla siebie monotonnością i małymi kropelkami rosy. Nikłe kłosy dzikich zbóż i wysokie trawy poruszały się w rytm wiatru, jak fale na bezkresnym morzu. Drzewa, głównie sosny tańczyły otaczając je z trzech stron. Niebo usłane chmurami, powoli zmieniało swój kolor wraz ze wstającym słońcem.
Lekko otworzyłam oczy. Nadal byłam wtulona w ramię Jacka. Oboje leżeliśmy na rzymskim orle, który grzał nas w plecy. Nie wiem dlaczego, ale nawet nie próbowałam się od niego odsunąć. Przykrywał mnie jego podarty płaszcz.
Nie poruszyłam się. Trwałam tak wpatrzona w śpiącego przyjaciela, a mętlik w mojej głowie stawał się coraz większy. Chciałam przybliżyć się bliżej jego twarzy, ale tego nie zrobiłam. Obserwowałam jak unosi się mu klatka piersiowa i opada wraz z wydechem. Spojrzenie zatrzymałam na jego długiej, źle zaszytej ranie na szyi. Odkąd wyruszyliśmy z Las Vegas cały czas zastanawiało mnie jak mocne musiało być uderzenie, aby coś takiego zrobić. Zwłaszcza, że wszystkie skaleczenia Jacka leczyły się samoistnie, więc dlaczego ta nie?
Powoli podniosłam się na łokciu. Odgarnęłam włosy z twarzy. Wstałam dopiero kiedy wzrok przyzwyczaił się do natężenia światła. Jestem córką Apolla, więc ani razu nie dziwiło mnie, że nie odwracałam wzroku od słońca. Po prostu mnie nie raziło i to wielu ludzi wprawiało w zakłopotanie.
Przeciągnęłam się i ziewnęłam. Zrobiło się dość chłodno. Ubrałam prochowiec Jacka. Rękawy były na mnie za długie, a dolna część sięgała mi poniżej łydek. Podarcia i zaszycia były tak na nim widoczne, że plamy zaschłej krwi i błota wcale ich nie ukrywały.
Podeszłam do naszych plecaków. Za jednego z nich wyciągnęłam swój kołczan, a z niego procę, która w mojej dłoni od razu przemieniła się w złoty łuk. Przetarłam go szmatką, którą miałam w kieszeni. Ramiona broni zalśniły mocnym blaskiem.
W torbie nie było już żadnego jedzenia. Tylko dwie butelki jakiegoś napoju pełne do połowy. Westchnęłam. Przypięłam kołczan do pasa i zwróciłam się w stronę drzew. Ruszyłam w las.
Nie wiem jak długo szłam. Głód i zew polowania ciągnął mnie coraz głębiej. Sosen było coraz więcej, a urwiska oraz osunięcia robiły się większe. Nie raz o mało się na nich nie wywróciłam. Wiedziałam, z której strony nadchodziłam. Dopóki widziałam słońce nie byłam w stanie się zgubić.
W końcu usłyszałam łamanie gałęzi. Schowałam się w krzakach. Po odgłosie poznałam, że musiało to być duże zwierze. Głód podpowiedział również, że istota musiała być też bardzo ciężka. Ciężka od własnego mięsa.
Naciągnęłam dwie strzały na cięciwę. Powoli odwróciłam się w stronę, z której doszedł mnie dźwięk. Broń lekko oparłam na krzewie, a rękę podgięłam, aby strzały poleciały trochę wyżej niż byłam położona.
Podgięłam palce, a wszystko potoczyło się jak na przyśpieszonym filmie. Strzały wystrzeliły przed siebie. Kiedy usłyszałam beczenie zwierzęcia podniosłam się do góry, tak aby wyglądnąć za krzaków. Uśmiech satysfakcji rozświetlał mą twarz, dopóki nie przekonałam się w co trafiłam.
Zwierzę było olbrzymie i bez wątpienia było baranem. Wielkim jak paro piętrowy budynek. Nie wiem, jak mogłam nie zauważyć tak wielkiego cielska. Potwór patrzył na mnie złowrogimi, czerwonymi oczami. Brakowało mu całego, lewego rogu. Strzały sterczały poniżej jego kolana. Gdyby te zwierze było normalnych rozmiarów to pociski już dawno dosięgłyby jego szyi.
Zaczęłam się powoli cofać, przy okazji naciągając na cięciwę kolejną strzałę. Baran zaczął drapać kopytem w miejscu. Ewidentnie szykował się do szarży.
Przełknęłam ślinę nim akcja na dobre się rozpoczęła.
Potwór wystartował w moją stronę, a ja czując przypływ adrenaliny wykonałam szybki unik w bok. Zwierze staranowało siedem drzew. Wyrywało je z korzeniami i dużymi grudami ziemi. Pnie latały w powietrzu razem z kawałkami kory i igieł.
Serce waliło mi jak młot. Po raz pierwszy dłonie tak mi drżały ze strachu, że strzała przeleciała dwa metry od pyska stwora. Nie wiele myśląc zaczęłam uciekać. Biegłam ile sił w nogach, a ziemia dookoła trzęsła się, jakby setki pociągów przejeżdżało przez las. Widziałam jak niektóre resztki drzew uderzały przede mną z łoskotem o podłoże.
Myślałam, że baran mnie dogoni, kiedy nagle poczułam szarpnięcie za rękę. Coś zaciągnęło mnie za drzewo, tak że potwór przebiegł obok nawet nie zauważając mojego zniknięcia. Poczułam dłoń na ustach. Ktoś kto mnie trzymał stał za mną i kurczowo ściskał tak abym się nie szamotała.
– Spokojnie, Carly – wyszeptał Jack, co uratowało go przed mocnym kopniakiem tam gdzie skutki odczuwałby jeszcze na starość.
– Co to miało być!? – kiedy puścił mnie, lekko wyjrzałam za drzewa.
Baran zatrzymał się na polanie gdzie spędziliśmy noc. Powąchał chwilę miejsce, w którym spaliśmy, ale najwyraźniej nie wyczuł niczego szczególnego. Zastanawiało mnie jedynie co Jack zrobił z naszymi rzeczami i rzymskim orłem. Czy wyczuł zagrożenie wcześniej niż ja, czy profilaktycznie nas spakował?
– Nie znam tego potwora – odparł. – Chodź. Musimy przedostać się po za zasięg jego wzroku.
– Gdzie?
Mój przyjaciel wskazał wymownie w górę. Nie skwitowałam tego. Zaczęłam wdrapywać się na drzewo. Jack pomógł mi trochę użyczając swego ramienia. Wchodzenie coraz wyżej było dość trudne, ale liczne gałęzie i chropowata kora pomagały mi w tym. Ani razu nie poślizgnęła mi się ręka co wydawało się niezwykłe, bo słabo radziłam sobie podczas wspinania. Jack poruszał się za mną, dopóki sam nie natrafił na felerną gałąź. Noga osunęła mu się. W ostatniej chwili chwycił się mojej kostki i małej dziupli. Wytrzymałam jego pociągnięcie, ale ryk jak rozległ się poniżej o mało nie strącił mnie z drzewa.
– Zauważył nas – powiedziałam cicho.
Nie musiałam patrzeć w dół, aby widzieć przewracające się kłody i robiący się korytarz w lesie.
– Dasz radę? – krzyknęłam lekko obniżając wzrok.
Jack zagwizdał, po czym odpowiedział.
– Nie martw się. Wypatruj orła! – puścił moją nogę. Wisiał teraz na jednej ręce. Bestia była coraz bliżej.
Nagle z nieba, od strony słońca nadleciał ptak. Jego złote pióra świeciły tak mocno od blasku poranka, że można było uznać, że się palił. Kiedy się zbliżył do mnie poczułam jak głowa barana uderza z potężną siłą w dolną część drzewa, na którym się znajdowaliśmy. Pień złamał się w pół, a ja poleciałam do góry. Złapałam się szponów rzymskiego orła. W ułamku sekundy zdążyłam dojrzeć spadającego Jacka. Chwyciłam go za nadgarstek dosłownie w ostatniej chwili.
Ptak poderwał się do góry, a baran biegł dalej taranując drzewa.
– Nie… utrzymam cię – powiedziałam z wysiłkiem do swojego przyjaciela. Oboje widzieliśmy jak moja ręka drży od wysiłku.
– Puść mnie! – rozkazał Jack.
– Nie! – odkrzyknęłam. Nie miałam zamiaru pozostawić go na pastwę potwora. Czułam jak ręka wyślizguje mi się od potu.
– Spadniemy oboje! Puść mnie! – patrzył się mi prosto w oczy. Jego fioletowe tęczówki zdawały wyrażać się jednocześnie zdecydowanie i troskę.
– Nie zostawię cię! – zaparłam się z całych sił.
Nie wiem jakim cudem, ale zdobyłam się na ostatni akt desperacji. Rozhuśtałam mojego przyjaciela, po czym rzuciłam nim do góry. On nie puścił mojej ręki, samemu podciągając się na grzbiecie orła. Następnie pomógł mi wdrapać się na miejsce za siebie.
Przytuliliśmy się. Nie planowaliśmy tego. Ani ja, ani on. Była to kwestia chwili i otarcia się o śmierć. Czułam ciepło bijące od jego ciała, a on z pewnością poczuł moje włosy, które przykleiły się mu do twarzy.
Puściliśmy się dopiero wtedy, kiedy oboje uświadomiliśmy sobie niezręczność sytuacji. Cofnęliśmy się i bez przekonania każde z nas spojrzało w inną stronę. Było w tym więcej zakłopotania niż czegokolwiek innego.
– Dziękuję – odezwał się Jack, lekko obracając głowę w moją stronę.
Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się tylko, mając nie miły mętlik w głowie, rozklekotane serce i motylki w brzuchu. Poprawiłam włosy.
Lecieliśmy dalej na wschód, a pod nami rozległ się głośny ryk. Drzewa dalej upadały tworząc drogę, dla wielkiej, destruktywnej siły, którą był przerośnięty baran.
2.
Nie muszę opisywać uczuć jakie towarzyszyły nam, kiedy na horyzoncie ukazała się panorama Nowego Jorku.
Było już późno. Oboje byliśmy zmęczeni i głodni. Nawet gdyby coś nas poganiało, nie zmusiło by nas do wejścia na Olimp w tym stanie.
Księżyc zniknął za czarnym smogiem, a latarnie lekko migotały w New Jersey. Noc jeszcze nie nadeszła, ale miasto wyglądało, jakby było ogarnięte mrokiem. Tłumy na ulicach z chwili na chwilę znikały z ulic, a samochody razem z nimi.
Wylądowaliśmy za budynkiem kawiarni. Nawet najbardziej trzeźwy śmiertelnik nie mógłby w stanie zauważyć naszego orła w tych ciemnościach. Nawet jakby wspierał się noktowizorem.
Od razu, kiedy zsiedliśmy z orła, zwierzę skuliło się i pogrążyło we śnie. Uśmiechnąłem się na ten widok. Był to raczej gest, który miał podtrzymać nas na duchu, niż wyrazić jakieś uczucia.
– Znajdźmy coś do jedzenia – odezwała się Carly, grzebiąc w kieszeni. – Żeż… Nic mi nie zostało.
Patrzyłem tak na nią bez ruchu. Wydawała się inna w moim prochowcu. Za długie rękawy podwinęła aby jej nie przeszkadzały, a dolną część spięła pasem. Po jej przeróbkach wyglądał teraz na dystyngowany płaszcz, a nie poszarpaną narzutę.
Wyszliśmy z ciemnej alejki na oświetloną ulicę. Na chwilę przystanęliśmy przed witryną kawiarni.
Nie wiem, czego oczekiwaliśmy wpatrując się w nasze odbicia.
Stojąc tam przyglądałem się człowiekowi, który zbytnio się różnił od dawnego, dumnego legata, który prowadził legiony na rzeź. Był teraz tylko wysokim blondynem o brudnej twarzy ze szramą na szyi.
Fioletowa koszulka obciskała mnie w pierś, co uwydatniało mi to i owo. Carly prezentowała się o wiele lepiej ode mnie. Ułożyła włosy i za pomocą czegoś co wyciągnęła z kołczanu zrobiła magiczną sztuczkę ze swoją twarzą. Ktoś stojący obok wziąłby nas za obdartusa przystawiającego się do pięknej, młodej dziewczyny.
– Jak zdobędziemy kasę na jedzenie? – zapytała mnie.
Wzruszyłem ramionami, ale nim odpowiedziałem za moimi plecami rozległ się głośny alarm. Odwróciliśmy się jednocześnie do tyłu. W gablocie sklepu na przeciwko widniała wielka dziura. Między nią a furgonetką kręcili się ludzie ubrani w czarne kominiarki. Pakowali na plandekę telewizory i odtwarzacze DVD.
– Okradają sklep! – Carly się oburzyła. – Trzeba im przeszkodzić!
– To śmiertelnicy – odparłem beznamiętnie, jakby ten widok był dla mnie całkowicie normalny. – Co mielibyśmy zrobić? Nawet nasza broń na nich nie działa.
– Zobaczymy – Carly wyjęła nóż myśliwski z kołczanu i pobiegła na spotkanie ze złodziejami. Westchnąłem i podążyłem za nią.
Zamaskowani mężczyźni nie zauważyli nas od razu, co pewnie dało by nam element zaskoczenia gdyby nie oświetlenie.
– Zostawcie to! – Carly odezwała się wymachując swoim nożem.
Oni spojrzeli w naszą stronę. Ich wzrok na chwilę spoczął na ekstrawaganckiej broni, jaką mieliśmy przy sobie. Dwóch z nich roześmiało się i po hiszpańsku rozkazali coś trzem najbliżej nas. Tamci bez namysłu rzucili się w naszą strone, a reszta dalej obrabiała sklep.
Pierwszy bandyta, który podbiegł do Carly nie był uzbrojony. Zaatakował ją pięściami. Ona wykonała szybki obrót obok niego, jednocześnie podrzucając nóż do góry. Nim tamten zauważył jej zniknięcie dostał rylcem broni w potylicę. Upadł na ziemię, a wtedy ja kopnąłem go mocno w brzuch. Rozpłaszczył się na chodniku.
Następna dwójka nie wydawała się tak głupia jak ich kolega. Z kieszeni wyciągnęli pistolety. Nie znałem się na broni śmiertelników, ale wiedziałem do czego służyła, więc od razu doskoczyłem do pierwszego i złapałem go za dłonie, ściskające kurczowo rękojeść. Siłowaliśmy się przez chwilę, a ja w tym czasie zauważyłem, że Carly obezwładniła tego drugiego bandytę. Byłem silniejszy od napastnika, dlatego bez większych problemów obróciłem go wyginając mu ręce. Uścisk na pistolecie zelżał. Uderzyłem złodzieja w plecy prawym sierpowym, po czym przerzuciłem go sobie przez ramię. Nie stracił przytomności, ale z bólu zwijał się na ziemi.
Zmierzaliśmy teraz w stronę reszty, która już załadowała sprzęt na pakę. Bawił mnie strach wymalowany na ich twarzach.
Nagle za nami rozległy się syreny. Odwróciliśmy się, ale w tym samym czasie usłyszeliśmy dźwięk odpalanego silnika ciężarówki. Złodzieje uciekali, a nim zjawiła się policja już dawno zniknęli za zakrętem.
– Biegnij – poleciłem Carly. O dziwo posłuchała mnie.
Nie uciekaliśmy w stronę zaułka gdzie pozostawiliśmy rzymskiego orła, ponieważ radiowozy odcięły nam drogę. Skoczyliśmy w boczną uliczkę i przez śmietniki przedostaliśmy się na kolejną ulicę. Słyszeliśmy dźwięki syren i kroki funkcjonariuszy.
– Dokąd teraz? – zdyszany rozglądałem się dookoła szukając kryjówki.
– Tam! – Carly pociągnęła mnie za dłoń.
Dopiero po chwili zauważyłem wielki budynek lansowany na lata sześćdziesiątce. Tylko w nim świeciło się światło, a sądząc po odgłosach trwała w nim niezła zabawa. Moja przyjaciółka prowadziła mnie wprost do drzwi frontowych. Słyszałem, że niektórzy policjanci przedostali się przez śmietniki. Biegli w naszą stronę.
Otworzyliśmy drzwi i wparowaliśmy do środka zatrzaskujące je za nami.
Znaleźliśmy się w wielkiej sali, na której trwała balanga. Najwyraźniej weselna. Poznałem to po biało-czarnych balonach pod sufitem, eleganckich strojach i typowej ślubnej muzyce.
– A! Pan to pewnie fotograf! – podszedł do mnie bardzo wysoki mężczyzna o złotych włosach. Jego jedyne oko sterczące ze szczytu czoła, bacznie obserwowało moje ruchy. – Wreszcie przyszedł pan! Poprzedni tak się zapił, że musieliśmy mu już podziękować!
– To cyklop? – wyszeptała przerażona Carly. Nie wiem, czy bała się potwora, czy tego, że zaraz miała wpaść tu policja.
– Proszę! Nie mówcie nic więcej! – cyklop powstrzymał mnie przed wydukaniem z siebie paru słów. – Zaprowadzę was do garderoby, abyście mogli przebrać się w bardziej odpowiednie stroje!
Stwór szybkim ruchem podał mi aparat i mocnym naciskiem zaczął nas kierować w stronę drzwi, które prowadziły na długi korytarz.
Oboje przełknęliśmy ślinę. Nie byliśmy pewni czy aby na pewno nie kieruje nas na ucztę, gdzie to my stanowilibyśmy główne danie.
3.
Nie wiem jak to możliwe, ale cyklop nie kłamał.
Naprawdę zaprowadził nas do garderoby, gdzie czekały przygotowane na specjalną okazję stroję. Rozdzieliłam się z Jackiem przed wejściem i weszłam do pokoju dla pań.
Nawet nie wiecie jakie luksusy tam na mnie czekały. Nie odmówiłam ze korzystania z prysznica, ani pedicure oraz innych wygód.
Mimo tego całego zaskoczenia najbardziej wyróżniła się suknia, która równie dobrze mogła należeć do jakiejś modelki (możliwe, że była jedną z przystawek dla potworów). Dekolt był dość głęboki z naszytymi na niego lekkimi falami. Plecy były odsłonięte jedynie w krzyżu, a dół wyglądający jak sztorm na morzu, idealnie pasował do moich łydek. Stanęłam przed lustrem i przyjrzałam się swojej niebieskiej kreacji. Ostatnim aspektem jaki dodałam do ogólnego wyglądu była mała, czerwona róża, którą wpięłam sobie we włosy. Patrząc na swoje odbicie aż wstydziłam się patrzeć sobie w oczy. Wyprostowałam się starając się nie wyglądać jak szara myszka, która wstydziła się pokazać w takim stroju. Szczerze powiedziawszy to ledwo mi się to udawało.
Wyszłam z garderoby i skierowałam się na główną salę. Nie miałam co czekać na Jacka, bo licząc czas jaki zajął mi na przygotowanie się, mu pewnie starczył na ubranie się, zjedzenie obiadu i przeczytaniu „Wojny i Pokój” w wersji rozszerzonej.
Kiedy szłam pośród potworów, zauważyłam tylko ich dwa rodzaje. Cyklopy i centaury. Bawili się ze sobą i pili, tak jakby nie istniała między nimi żadna różnica gatunkowa. Nawet mnie traktowali jak nie-jedzenie. Najwyraźniej sam fakt, że znajdowałam się w ich gronie sprawiał, że byłam dla nich jeszcze jednym gościem, tylko bardzo małym z odpowiednią liczbą oczu i nóg.
W końcu zauważyłam Jacka. Siedział przy jednym ze stolików, niedaleko parkietu do tańczenia. Trzymał kieliszek z ponczem, a obok stał drugi, najwyraźniej przyszykowany dla mnie. Za moim przyjacielem, w odległości paru metrów zgromadziła się mała grupka młodych centaurzyc, które wzdychały za każdym razem kiedy Jack podnosił kieliszek do ust. Już ich nienawidziłam.
Mój kolega podniósł się z miejsca, od razu kiedy mnie zauważył, albo raczej rozpoznał. W tej sukni i innej fryzurze wyglądałam jak zupełnie obca osoba. Taka co zwiała z port folio do filmu.
– Ślicznie wyglądasz – Jack pomógł mi usiąść jak przystało na dżentelmena, co mnie bardzo zakłopotało, bo nawet nie spodziewałam się takiego zachowania po nim. Kiedy siadał koło mnie, cały czas przyglądałam się jego nowemu garniturowi.
– Ty też jesteś niczego sobie – uśmiechnęłam się do niego. – Jak dałeś sobie założyć inny smoking niż ten twój prochowiec?
– To ten sam – Jack naciągnął materiał, a płaszcz nagle ukazał dziwne bruzdy na swojej powierzchni i plamy krwi. Kiedy jego palce puściły, strój wrócił do nienagannego wyglądu. – Co to robi odrobina korynckich czarów.
Zaśmiałam się i upiłam łyk ponczu z kieliszka.
Słyszałam w tyle jak centaury hulały w rytm jakieś skocznej muzyki, a cyklopy robiły dziury w parkiecie co każdy kolejny krok w tańcu. Bałam się obrócić i spojrzeć na ten makabryczny widok, co dla śmiertelników musiałby być dość zabawny.
– Czyje to właściwie wesele? – spytałam poprawiając kosmyk włosów, który prześlizgnął się na moje czoło.
– Pana Johna McRotha – Jack wskazał dość niskiego cyklopa w niebieskim smokingu i czerwonej musze. Jak na swój gatunek to był strasznie mały. – Zwany „Drągalem”.
– Przecież nie jest wysoki – stwierdziłam biorąc krakersa z tacy kelnera.
– Ten przydomek jest od czegoś zupełnie innego – odparł mój przyjaciel podnosząc jedną brew w wymownym geście. Chwilę mi zajęło zrozumienie o co mu chodziło, ale kiedy się tego domyśliłam, poczułam dreszcz na karku.
– A panna młoda?
– Panna Merry Pin, chociaż dzisiaj to pani Merry McRoth – Jack kiwnął głową na blond włosom centaurzycę, która jako jedyna była ubrana w długą, białą suknię ślubną. Gdyby nie koński zad to pewnie była by najpiękniejszą osobą na weselu. Uśmiech odsłaniający śnieżno białe zęby i bujne loki nadawały jej niezwykłego wyglądu.
– Skąd wziąłeś tyle informacji? – spytałam go zaciekawiona.
– Ned – mój przyjaciel wskazał tym razem na cyklopa, który powitał nas jako pierwszy. Blond włosy potwór aktualnie siłował się na rękę z pół razu większym kuzynem, a inni kibicowali im co jakiś czas pociągając z drewnianych kufli. Z nich wszystkich to chyba stół cierpiał najbardziej. – …jest bardzo wylewny. Nurtuje mnie tylko jedno pytanie. Dlaczego policja nie wkroczyła zaraz za nami do sali?
– Może na budynku ciąży jakaś ochrona przed wścibskimi śmiertelnikami – wzruszyłam ramionami. – Na nas to nie zadziałało bo my jesteśmy na wpół śmiertelni.
– Chyba…
– Nie rozumiem – odparłam lekko marszcząc brew.
– Ja… Nie znam swojego boskiego rodzica i od niedawna nawet nie jestem pewien, czy aby na pewno też nie jest śmiertelnikiem jak moja mama – Jack odwrócił wzrok na chwilę. Znowu zdawał się patrzeć na coś czego ani ja, ani nikt inny nie mógł dojrzeć. – W moim obozie są przyjmowani śmiertelnicy jako legioniści…
– Ale przecież znasz się na magii. Te wiry i potrafisz latać! – spróbowałam jakoś go pocieszyć, ale wiedziałam, że nic nie wskóram. Chociaż? – Sądzisz, że ktoś przez cały czas ci pomagał?
Mój przyjaciel nie odpowiedział. Chyba trafiłam w samo sedno.
– Że niby ten zamaskowany bóg w białym garniturze, co kiedyś przemawiał do ciebie w wizjach przez cały czas ci towarzyszył? – na samo przypomnienie opisu tego mężczyzny czułam nie miły skurcz w krtani, a co dopiero jeśli on podróżował z nami od samego początku.
– Zmieńmy temat – odparł Jack wstając.
– Dlaczego? – nim zdążyłam zaprotestować, coś się nagle zmieniło.
Muzyka nie była już taka głośna i skoczna. Stała się wolna i namiętna. Światła w sali pociemniały nadawając specyficzny moment chwili. Całe zdarzenie wydawało się całkowicie normalne na balu, chociaż potwory zdziwiły się na zmianę rytmu. Mimo to przystosowały się do niego. Jednak mnie coś w tym nie pasowało. Po minie grających od razu mogłam stwierdzić, że nie robią tego z własnej woli. Jakaś niewidzialna siła zmuszała ich do tego.
Z zamyślenia wyrwała mnie lekko uniesiona dłoń przed moją twarzą. Spojrzałam do góry, a moim oczom ukazał się typowy uśmiech Jacka. Chwyciłam go za rękę i jak we śnie pozwoliłam mu zaprosić się na parkiet.
Objął mnie lekko powyżej biodra, a nasze lewe dłonie skrzyżowały się. Położyłam mu rękę na ramieniu. Przysunął mnie bliżej siebie jakby wiedział jak powinna wyglądać poprawna rama do tańca. Nie opierałam się, a każde kolejne bicie serca czułam jak młot uderzając rytm w mojej głowie.
Praktycznie lecieliśmy w powietrzu. Jack prowadził mnie, a ja dopasowałam się do jego tępa. Nie nachodziliśmy na siebie, chociaż ja wcale nie potrafiłam tańczyć. Kroki wystukiwały ciche dźwięki pod naszymi stopami kreśląc taneczne łuki i kręgi na parkiecie. Dałam się ponieść w magiczną podróż, chociaż składała się z masy prób i błędów, których nigdy dotąd nie popełniałam.
Gdzieś w środku piosenki przybliżyłam się jeszcze bardziej. Moje usta nachyliły się nad jego twarzą. On zamiast zrobić kolejny krok, obrócił głowę w lewo.
– Nie…nie mogę – powiedział odsuwając się. Przestaliśmy tańczyć.
Nie rozumiałam go, a ni tego za co go teraz obwiniałam. Czułam mętlik w głowie, ale z zupełnie innych powodów niż mogłam przypuszczać. Lekko rozwarłam wargi.
– Dlaczego? – powiedziałam cicho, lecz mnie się wydawało, że krzyczałam. Miałam lekko drżący głos.
– Carly – Jack spojrzał mi prosto w oczy. – Musisz coś o mnie wiedzieć, za nim…
Nie dokończył.
Dopiero po chwili zrozumiałam, że jego słowa zagłuszył wybuch. Spróbowałam się odwrócić, aby zobaczyć co się stało, gdy nagle ktoś pochwycił mnie w pasie. Musiał być wysoki, a co każdy jego krok słyszałam stukot kopyt. Spojrzałam do góry. Patrzyła na mnie twarz centaura. Nie takiego zwykłego centaura. Różnił się całkowicie od tych zebranych na balu. Jego skóra była czerwona, a głowę ozdabiały baranie rogi. Oczy mieniły się ognikami żądzy i gniewu. Odwróciłam wzrok, a on przyłożył mi miecz do szyi.
Widziałam jak oddalam się od Jacka, który biegnie za nami. Nie miał broni, a centaur był od niego o wiele szybszy. Krzyczał coś, ale nie mogłam go usłyszeć przez zamęt panujący w sali. Za nim galopowało stado innych czerwonych centaurów, którzy porywali młode centaurki lub cyklopki. Jeden z nich podciął mojego przyjaciela kontem łuku. Przewrócił się, a tamten pobiegł dalej. Niczego więcej nie zaobserwowałam, bo ktoś założył mi worek na głowę i skrępował ręce.
Mimo strachu, mętlik w głowie nie ustał.
4.
Położyłem kolejny wielki topór na małym stoliku przykrytym obrusem.
Klingi dwuręcznych mieczy błyszczały w świetle lamp, a wielkie młoty sprawiały, że wszystko się pod nimi uginało.
Gladius wisiał u mojego pasa, a maczugę przewiesiłem przez prawe ramię. Nie zdjąłem smokingu z braku chwili i złości, która targała mnie od środka.
Dlaczego nie mogłem jej tego powiedzieć? To pytanie, aż wwiercało mi się w mózg robiąc spustoszenie z moimi myślami. Co by mi zaszkodziło powiedzenie tego, że od jakiegoś czasu czuje do niej coś wyjątkowego, a służba u Pana Mrocznego jest tylko po to aby ją chronić? Nie zrozumiałaby.
Potarłem skronie.
– Ej! To idziemy dźgać koniki, czy nie? – odezwał się Drągal podnosząc strażacki topór do góry. Większe i głupsze od niego cyklopy zaczęły wrzeszczeć na znak poparcia.
– Nie koniki, tylko braci Smolarzy – poprawił go Ned stojący koło centaurów, którzy z pewnością chcieli zemścić się na olbrzymach za te słowa. – Żeż, musieli akurat dziś wtargnąć!
Z tego co się dowiedziałem od tych inteligentniejszych, to bracia Smolarze przewodzili średniemu stadu koniowatych w północnym New Jersey. Rodzina McRotha i parę innych miała z nimi na pieńku, co często prowadziło do krwawych waśni, przeradzających się czasami w niezły chaos. Podobno nawet cyklopy z Brooklynu miały im coś do zarzucenia za tak bezmyślne wojowanie.
– Chcemy odzyskać nasze kobiety! – krzyknął jeden z centaurów o ziemistej cerze. Pochwycił łuk ze stołu i nakazał reszcie stada podążać za nim. Zatrzymałem go gestem ręki.
– Stój, Merosie – powiedziałem cicho i beznamiętnie, mimo to wszyscy uciszyli się i spojrzeli na mnie. – To wymaga planu, a nie otwartego starcia. Pewnie już dawno zastawili na nas pułapkę, którą bez potrzeby byście uruchomili. Powolutku. Gdzie urzędują Smolarze?
Mówiąc to przysunąłem mapę bliżej Neda. Tamten wskazał jakieś miejsce swoim grubym palcem.
– Opuszczona fabryka Forda – odezwał się. – To ich punkt strategiczny.
Spojrzałem na małą szarą plamkę na mapie. Przyjrzałem się jej dokładnie.
– Bierzcie broń! – poleciłem wszystkim potworom. – I wysłuchajcie co mam wam do powiedzenia.
~*~
Leciałem na rzymskim orle, a w lewej ręce trzymałem krótkofalówkę.
Księżyc był w pełni i o dziwo świecił po nad miastem, co w obecnych warunkach powinno być nie możliwe. Najwyraźniej smog musiał się trochę przerzedzić.
– Grupa pierwsza bierzcie ich od lewej, druga czekać – przekazałem do urządzenia, a z drugiej strony odezwał się Meros, potwierdzając moje słowa.
Fabryka, jak na standardy użyteczności była olbrzymim kompleksem, z którego trzy potężne budynki przystające do dwóch kominów wydawały się jego centrum. Wielkie okna były ciemne, a w niektórych miejscach migały małe światełka. Najwyraźniej centaury rozbiły obozowiska w środku.
Zniżyłem lot i przekonałem ptaka, aby zbliżył się do najdalszego z trzech największych budynków. Kiedy znaleźliśmy się nad jego dachem, zeskoczyłem z grzbietu orła i wylądowałem na jednym kolanie. Zwierzę poleciało dalej, a ja wyciągnąłem gladiusa.
Powoli podszedłem do krawędzi budynku.
– Grupa pierwsza, strzelać! – rozkazałem do krótkofalówki.
Stąd o wiele lepiej widziałem mur otaczający fabrykę. Każdy jego zakręt był poznaczony niskimi wieżyczkami strażniczymi, na które wysportowana osoba bez problemu by się wspięła. Każda z nich pilnowana była przez jednego z czerwonych centaurów. Nagle w ciemności pojawiły się chwilowe rozbłyski. Koniowate padały na ziemię, a na ich miejsce wchodził mój odział. Meros mrugnął do mnie latarką, że pozycja została zajęta.
Przeszedłem na drugą stronę budynku.
– Grupa druga zająć miejsca pod bramą. Na mój sygnał macie je wyważyć! – powiedziałem do urządzenia ściskanego w ręku.
– Zrozumiano – z drugiej strony odpowiedział Ned.
Zbliżyłem się do drzwi prowadzących na niższe piętra klatki schodowej. Przeszedłem przez nie i uważając aby nie wydawać głośnych dźwięków zszedłem po metalowych schodach na pierwsze piętro.
Skręciłem w prawo i wyszedłem na otwarty balkon dla naczelnika.
Pod moimi nogami rozciągała się potężna sala usłana niedokończonymi samochodami i resztkami starej maszynerii. Pośród tych wszystkich rupieci znajdowały się obozy czerwonych centaurów. Przy rozpalonych ogniskach grzało się po czterech koniowatych. Z opon i innych śmieci zrobili sobie legowiska i stoły. W samym środku tego wszystkiego stała zagroda o wysokich ścianach z drutu i betonu. W niej zamkniętych było około dwudziestu centaurzyc i sześciu cyklopic. Carly wśród nich nie było.
Przekląłem w języku łacińskim. Podniosłem wzrok wyżej na okno w biurze naczelnika. Świeciło się w nim światło, a na tle mlecznego szkła rysowała się sylwetka osoby przywiązanej do krzesła.
Przeskoczyłem przez barierkę. Wylądowałem na stercie opon. Zjechałem po nich starając się nie stracić równowagi. Następnie schowałem się w niedokończonej ciężarówce z lat siedemdziesiątych.
Czerwone centaury odwróciły głowę w moją stronę, jak posłyszały spadające opony. Tylko paru z nich poszło sprawdzić co się dzieje. Nie czekałem, aż mnie znajdą.
Przeszedłem do zagrody.
– Człowiek! – wyszeptała jedna z centaurzyc.
– Merry – od razu rozpoznałem pannę młodą. Jej uśmiech na mój widok, był taki sam jak na sali, chociaż jedyną zmianą jaka w niej zaszła było błoto zaplątane w jej włosach i brud na białej sukni. – Siedźcie cicho, zaraz was uwolnię.
– Dobrze.
Podszedłem do bramki, ale nim uwolniłem porwane, przysunąłem krótkofalówkę do ust.
– Teraz – rozkazałem. Na reakcję nie musiałem długo czekać. Odgłosy dobiegające z zewnątrz skłoniły większą część czerwonych centaurów do wyjścia z fabryki. Reszta została czekając w gotowości na rozkazy szefa. – A wy nie wychodźcie stąd, dopóki was o tym nie zawiadomię.
Podałem Merry drugą krótkofalówkę, którą wyjąłem z kieszeni. Ona tylko przytaknęła i przekazała mój rozkaz swoim siostrom oraz cyklopkom.
Wyszedłem z zagrody nie zamykając jej zamka. Centaurzyce w każdej chwili mogły opuścić miejsce swojego więzienia.
Ruszyłem w stronę metalowych schodów prowadzących do siedziby naczelnika. To tam musieli trzymać Carly. Tylko dlaczego ją zamknęli osobno? Ponieważ nie jest potworem, czy może bracia Smolarze dostali jakieś polecenia z góry dotyczące mnie?
Pokonałem stalowe schody, tak cicho jak mogłem. Powoli uchyliłem drzwi przybudówki i wszedłem do środka.
Pomieszczenie było małe, a cała jedna ściana była zajęta przez komputery i biurko. Przeciwna do niej, była wykonana cała ze szkła. Przed nią znajdowało się krzesło, a na nim kukła ze sztucznymi włosami. Dopiero kiedy ją zauważyłem zrozumiałem, że to od początku była pułapka.
Usłyszałem świst, a następnie poczułem ból w ramieniu. Odwróciłem się, jednocześnie odturlając się w głąb pokoju. Złapałem się za rękę, z którego sączyła się krew.
Drzwi przybudówki zamknęły się ukazując wielkiego, czerwonego centaura z nożem w lewej ręce. Rogi miał o wiele większe niż ci co znajdowali się w głównej sali.
– Teraz jesteś mój, śmiertelniku – powiedział dysząc jak byk. – Nikt nie uniknie ostrza Wielkiego Smolarza!
Potwór był duży, a jego bary falowały w rytm oddechu. Nóż był tak ogromny, że równie dobrze mógł być mieczem. Wielki wymachiwał nim, jak zabawką, chociaż kreślił w powietrzu śmiercionośne kręgi.
– Nie – odparłem drwiąco. – Teraz ty!… Jesteś mój!
Krzyknąłem do krótkofalówki pojedynczą komendę, a cały kompleks zadrżał. Centaury z murów, zaczęły ostrzeliwać stado broniące bramy, a cyklopy bez problemu przez nią przeszły. Centaurzyce uwolniły się z zagrody i pochwycając broń wroga, zaatakowały ludzi braci Smolarzy znajdujących się w środku. Cały ten chaos i rozgardiasz dał mi jedną i nie powtarzalną szansę.
Szybkim i precyzyjnym cięciem pozbawiłem swojego przeciwnika głowy. Cielsko Wielkiego upadło na ziemię, a jego makówka poturlała się do wyjścia. Bez żadnej euforii minąłem zwłoki, które po chwili zamieniły się w proch.
Wyszedłem z pokoju naczelnika. Wychyliłem się przez barierkę i zacząłem obserwować salę czujnym wzrokiem. Mimo walki płci toczącej się na dole, dojrzałem to czego szukałem.
Za sterty opon wynurzył się chuderlawy czerwony centaur, który jako jedyny nie miał rogów. To musiał być Mały Smolarz. Gnał między walczącymi unikając cisów z obu stron waśni.
Nie czekając dłużej przeskoczyłem ponad barierką i wylądowałem na ziemi. Szybkim ruchem podniosłem się. Rzuciłem się w pogoń za ostatnim bratem.
Bez problemowo wymijałem wrogów i mimo chodem ich obezwładniałem. Nie próbowałem ich zabijać. Miałem nadzieję, że zrobią to cyklopy, które właśnie wparowały do wnętrza fabryki.
W końcu trafiłem do długiego korytarza. Biegnąc dalej za galopującym Małym unikałem strzał, które ten wystrzeliwał w moją stronę licząc, że mnie trafi. Jego nie doczekanie.
Wkroczyliśmy na klatkę schodową. Centaur miał problemy, aby utrzymać się na wąskich stopniach co mi pozwoliło go dorwać. Odbijając się od ściany, kopnąłem go w pierś. Mały stracił równowagę i zleciał na dół uderzając o każdy schodek.
Nie musiałem się już śpieszyć. Powoli zszedłem za nim i zacząłem kroczyć w jego stronę. Wysunąłem gladiusa ukazując jeszcze świeżą krew mojej ostatniej ofiary.
Mały wystraszył się jeszcze bardziej. Próbował czołgać się do tyłu, ale było to nie łatwe, jak miało się ciało konia.
– Proszę! Nie rób mi krzywdy! – wrzeszczał ze strachu.
Uniosłem miecz, lecz nie zaatakowałem nim. Chwilę stałem z podniesionym gladiusem. Po chwili opuściłem broń.
Centaur z ulgą spojrzał na mnie i z takim samym spojrzeniem umarł. Nagle z jego czoła wynurzyła się strzała, a potwór opadł na posadzkę. Nie wiem jak można było umrzeć z radością na twarzy. A jednak.
Podniosłem wzrok z nad zwłok, które zamieniły się w popiół. Jakieś cztery metry przede mną stała Carly. Miała włosy w nieładzie, a na nadgarstkach przerwane sznury. Sukienka była poplamiona i porwana w paru miejscach. Dziewczyna mocno trzymała łuk Małego w lewej dłoni.
– Carly! – uśmiechnąłem się. Chciałem ją objąć, ale odtrąciła mnie. – O co chodzi?
– I mnie o to pytasz?! – miała łzy w oczach. Dolna warga drżała jej, a wzrok wyrażał głęboki smutek.
Patrząc tak na nią, nie widziałem już w niej tej samej dumnej dziewczyny, którą była aż do porwania. Ledwo trzymała się na nogach. Trzęsła się z zimna i gniewu.
– Carly… – chciałem powiedzieć jej coś ważnego.
– Nie! Dość już powiedziałeś! Wystarczy! – odparła próbując mnie wyminąć. Zagrodziłem jej drogę.
– Masz rację – przysunąłem ją do siebie. Nie stawiała większego oporu, chociaż kiedy złożyłem swój pocałunek na jej ustach, cała zdrętwiała. Na jej twarzy pojawiło się lekkie zdziwienie, które od razu zamieniło się w wyraz szczęścia. Objąłem ją mocniej, a ona dotknęła mojej twarzy swoimi dłońmi.
Nie wiem do czego można porównać uczucia jakie mi wtedy towarzyszyły. Może do wybuchu bomby, która zmienia cały krajobraz dookoła. Słońca, które ogrzewa i napełnia radością. Do wielkiej powodzi, która ostudza zażące się węgielki niesnasek i niezręczności.
Cały świat ustąpił miejsca naszemu szczęściu.
5.
Stałem w ciemności, a dookoła mnie tańczyły gwiazdy.
Gdzieś w eterze kapała woda, nadając całemu miejscu złowrogiego klimatu. Galaktyki wirowały po firmamencie układając się w nieznane mi konstelacje. W głębi stał mężczyzna ubrany w biały garnitur i czerwony krawat. Ręce trzymał za plecami. Nie mogłem dojrzeć twarzy, ponieważ zatrzymany w czasie wielki wybuch, tak rozświetlał okolicę, że ledwo widziałem jego sylwetkę, a co dopiero coś innego.
Stałem zgarbiony, bokiem do niego. Starałem się nawet nie patrzeć w jego stronę.
– Miałeś dotrzeć na Olimp – w pustce rozległ się gromki głos Pana Mrocznego. – A ty co robisz?
– Pięć godzin w tą, czy w tą mnie nie zbawi – odparłem bez przekonania. – Jutro tam będę.
– Mogłeś już dawno zabrać tej śmiertelniczce kawałek rogu i ze swoją częścią być na Górze! – mężczyzna robił mi kazanie, tak jakby był moim opiekunem, a nie prześladowcą. – A zamiast tego…!
– Wiem – uniosłem dłoń, aby mu przerwać, chociaż dobrze wiedziałem, że bóg wcale nie miał zamiaru skończyć tego zdania.
– Jeśli to się powtórzy, będę musiał pozbyć się przeszkód na twojej drodze – dopiero wtedy zareagowałem. Dobrze wiedziałem, że miał na myśli Carly.
– Nie rób jej krzywdy! – spróbowałem dojrzeć jego twarzy, co skończyło się marnym skutkiem. – Przecież ci służę! Służę, więc obiecałeś jej nic nie zrobić!
– Jeśli jutro nie dotrzesz na Olimp z Rogiem Obfitości to obiecuję ci, że tą śmiertelniczkę spotka gorszy los niż Jen – Pan Mroczny nie żartował.
Zacisnąłem mocno zęby. W mojej dłoni pojawiło się kłębowisko fioletowych wirów. Gniew emanował ze mnie małymi iskierkami biegnącymi po mojej skórze.
– Nie rób głupstw, chłopcze – ostrzegł mnie bóg. – Wiesz jaka jest stawka i nie pozwolę ci jej zaprzepaścić!
Poczułem jak ziemia osuwa mi się spod nóg. Zacząłem spadać w ciemną przepaść.
Obudziłem się.
~*~
– Pośpiesz się! – poganiałam Jacka z uśmiechem na twarzy.
Znajdowaliśmy się na pomoście dla pieszych przedzielającego sześć pasów jezdni znajdujących się poniżej. Most był olbrzymi, w stylu neogotyckim. Posiadał dwie prostokątne wieże, w których wycięto po parze wysokich łuków. Z ich zwieńczenia wyrastały olbrzymie liny podtrzymujące całą budowlę.
East River płynąca poniżej, lśniła od promieni słońca. Jej zielonkawe wody obijały się o nogi Mostu Brooklyńskiego. Już stąd było widać wiele znanych wieżowców Nowego Jorku, w tym Empire State Building.
Odwróciłam głowę do tyłu. Jack powoli szedł za mną. Głowę miał opuszczoną, a ręce włożone do kieszeni swojego płaszcza. Tak jak ja, też miał na sobie nowe ubranie, które dostaliśmy od rodziny cyklopów. Biała koszulka wystawała mu lekko spod prochowca, a przydługie dżinsy lekko podwinął i spiął skórzanym paskiem.
– Dlaczego się smucisz? – spytałam go zwalniając.
Dałabym chyba wszystko, aby poznać jego myśli. Martwiłam się o niego i miałam szczerą nadzieje, że odpowie mi zgodnie z prawdą.
– Dotarliśmy na Manhattan – odparł cicho, lekko unosząc głowę. Spojrzałam mu prosto w oczy, a on odwrócił wzrok.
– To źle? – nie zrozumiałam go. – Możemy wreszcie pozbyć się tego Rogu.
Wyciągnęłam z kieszeni kość do gry. Przedmiot od razu zaczął emanować niebieskim światłem nadając mojej ręce innego koloru. Po chwili blask przygasł.
– Chowaj to – polecił mi Jack rozglądając się. Byliśmy sami na moście. Nawet żaden samochód nie ośmielił się przejechać poniżej. Zaraz, zaraz. Przecież tu zawsze są korki!
– Jack…
Nim zdążyłam skończyć zdanie, cała budowla zadrżała. Kolumny na chwilę się zachwiały, a linki napięły się z taką mocą, że wydały przy tym dźwięk wyginanego metalu. Za naszymi plecami rozległ się ryk.
Odwróciliśmy się w tej samej chwili. Oboje niedowierzaliśmy temu co zobaczyliśmy. Na dolnym pasie dla samochodów stała wielka kula skotłowanej wełny. Wyrastały z niej cztery masywne nogi oraz łeb posiadający tylko jeden powykręcany róg. Baran był trzykrotnie większy niż wtedy co spotkaliśmy go w lesie.
– Jak on nas znalazł? – ściągnęłam gitarę z pleców.
– Nie wiem – odparł, nie dobywając żadnej broni. Wskoczył na linę i szybkimi ruchami zaczął się po niej wspinać. Ja pognałam deptakiem dla pieszych.
Kiedy znalazłam się jak najbliżej barana, zagrałam krótką melodię na swoim instrumencie. Z nieba wystrzeliły dwa snopy światła i uderzyły bestię w kark, nic jej nie robiąc. Przeklęłam po staro grecku.
Stwór uderzył łbem o pomost. Cios był tak silny, że straciłam równowagę. Gitara wypadła mi z ręki. Spróbowałam ją chwycić, ale atak się powtórzył. W deptaku pojawiła się wielka wyrwa. Cały pomost schylił się ku dołowi. Złapałam się w ostatniej chwili barierki, ale mój instrument nie miał tyle szczęścia. Ześlizgnął się i wypadł z mostu. Usłyszałam jedynie plusk.
Podciągnęłam się tak aby nogi oprzeć o framugę i wystające kawałki pomostu. Nie mogłam dobyć innej broni, bo nadal musiałam trzymać się obiema rękami.
Obróciłam lekko głowę i zauważyłam, jak baran szykuje się do kolejnego ataku. Byłam przerażona. Wiedziałam, że kolejny cios będzie wymierzony centralnie we mnie.
Bestia ruszyła, a ja łapczywie szukałam drogi ucieczki z deptaku. Nie mogłam za bardzo nic zrobić w panice. Lecz nim potwór zdążył zaatakować, z góry wystrzeliły falę fioletowego powietrza i przerzuciły stwora przez jeden z łuków wyciętych w kolumnie podtrzymujących most. To dało mi czas na wspięcie się wyżej i złapaniu się jednej z głównych lin. Kiedy mi się to udało, usłyszałam szczęk metalu. Pomost załamał się i runął na trzy pasmową jezdnię poniżej.
Spojrzałam do góry. Widziałam jak Jack posyła kolejne wietrzne pociski w potwora. Baran coraz sprawniej je wytrzymywał, a mój przyjaciel słabł z każdą chwilą.
Objęłam linę i zaczęłam wspinać się. Nie było to łatwe, bo stalowy sznur miał średnicę większą niż objęcie moich ramion. Nie chciałam próbować wchodzenia po linie jak Jack, ponieważ dobrze wiedziałam, że mi się to by nie udało. Nim dotarłam do szczytu kolumny poczułam dłoń mojego przyjaciela. Podciągnął mnie do góry.
– Dzięki – stanęłam koło niego i wyciągnęłam procę z kołczanu. W mojej ręce do razu zamieniła się w złoty łuk.
Naciągnęłam strzałę na cięciwę. Wycelowałam dokładnie w łeb stwora. Nie wypuściłam pocisku od razu. Przytrzymałam go, a wtedy grot zapłonął najprawdziwszym ogniem. Dopiero wtedy posłałam strzałę.
Bestia dostała tuż pod lewym okiem. Nie miało to większego znaczenia, ponieważ nagle jej głowa zaczęła się palić. Miotając się w amoku uderzyła o kolumnę, na której staliśmy. Cios sprawił, że puściły trzy liny. Siła napięcia była tak olbrzymia, że podrzuciła je do góry. Dwie z nich rąbnęły o szczyt mostu, na którym się znajdowaliśmy. Ziemia pod naszymi stopami poznaczyła się szerokimi pęknięciami. Ściany również. Nagle cała kolumna zaczęła się zapadać w stronę środka budowli.
Wydarzyło się to zbyt szybko, abym mogła zareagować. Czułam jak ślizgam się i zjeżdżam w dół. Jack spróbował mnie złapać, ale mu się to nie powiodło. Wypadłam, ale w ostatniej chwili chwyciłam się krawędzi. Myślałam, że mi się udało, ale byłam w błędzie.
Cegła, której się trzymałam puściła i zaczęłam lecieć w dół.
– Jack! Jack! – krzyczałam jego imię. Zdążyłam zauważyć go wychylającego się z nad krawędzi. Resztkami woli zdążyłam się zaprzeć ściany i chwycić małej szczeliny. Wisiałam wiele metrów nad jezdnią, a pode mną szalał rozeźlony baran. Ogień na jego łbie zgasł.
Kolumna przestała się zapadać, ale to wcale nie było pocieszające. Wieża nadal była nie stabilna.
– Jack! – spojrzałam do góry. Mój przyjaciel znajdował się niżej niż poprzednio. Raptem dwa metry ode mnie na wąskim, wysuniętym gzymsie. Trzymał się lewą ręką ściany, a prawą próbował mnie dosięgnąć.
Patrzyłam w jego wystraszone oczy i próbowałam pochwycić jego dłoń, gdy nagle coś się zmieniło. Przestał próbować mnie dosięgnąć.
– Rzuć mi Róg! – rozkazał.
– Co!? – nie wierzyłam, że w takiej chwili mógł o czymś takim pomyśleć.
– Rzuć! – posłuchałam go. Wyciągnęłam wolną ręką kość do gry i rzuciłam ją Jackowi. On ją złapał i schował do kieszeni płaszcza. Jasna obwódka Rogu prześwitywała przez jego prochowiec.
Nie wiem dlaczego, ale odsunął się do tyłu. Czułam jak ból palców sprawiał, że powoli zaczynałam zsuwać się w dół.
– Jack! Pomórz! – krzyczałam. Łzy ciekły mi po policzkach.
On się odwrócił.
– Wybacz mi – powiedział i zaczął odchodzić. Nim zniknął mi z oczu zauważyłam w głębi miejsca gdzie stał, postać ubraną w biały garnitur. Nie widziałam jej twarzy, ale wiedziałam kim ona była.
Palce dłużej nie wytrzymały.
– Jack… – zaczęłam lecieć w dół.
Czułam, że to koniec.
6.
Szedłem ulicą prowadzącą do Empire State Building.
Słyszałem syreny pogotowia, straży, a nawet policji zmierzające do walącego się Mostu Brooklyńskiego. Byłem tak wściekły na siebie, że dookoła mnie pojawiły się kłębowiska fioletowego powietrza. Okrążały mnie, a w miejscu gdzie muskały moją skórę pojawiały się małe iskierki. Iskierki zamieniały się w ogieńki, które wypalały się po krótkiej chwili.
Jak mogłem ją tam zostawić?! To pytanie będzie dręczyć mnie do końca życia. Dlaczego? Prawie, a dosięgnął bym ją. Wystarczyło tylko wychylić się trochę bardziej.
Sięgnąłem do kieszeni płaszcza. Wyjąłem obie kości do gry. Emanowały jasną poświatą. Dopiero patrząc na nie czułem jak ręka mi drży.
Wiedziałem, że Carly nie zginęła. Czułem to patrząc na nie. Tak jakby zdradzały mi to co chciałem wiedzieć. Ścisnąłem je mocniej.
Zaczęły mocniej świecić. Powoli jedna wchodziła w drugą. Łączyły się, a im były bliżej swojego celu, tym mocniejszy bił od nich blask.
W końcu stało się. Poczułem wylądowanie energii w dłoni. Otworzyłem ją. W mojej ręce wyrósł pełnowymiarowy róg górskiego barana. Był ucięty u nasady i wydrążony w środku. W zagłębieniach lśnił niebieski płyn.
Wszedłem do Empire State Building. Pod ścianą znajdowały się windy, a za kontuarem siedział gruby ochroniarz.
– Na sześćsetne piętro – powiedziałem do niego.
– W jakiej sprawie?
Nie wytrzymałem. Chwyciłem go za kołnierz i podniosłem do góry jakby nic nie ważył. Rzuciłem nim o przeciwległą ścianę, tak że wylądował na niej razem ze swoim biurkiem. Papiery walały się po posadce, a z rozbitego kubka ciekła kawa.
– Już się rob…robi – powiedział ochroniarz, a drzwi pierwszej po lewej windy otworzyły się. Wszedłem do środka. Poczułem lekki spadek i winda ruszyła do góry.
Musiałem ją zostawiać?
Oparłem się o ścianę i uniosłem głowę.
Przecież, nie zostawiłbym jej z własnej woli!
– To ty – powiedziałem na głos wpatrując się w metalowe drzwi.
Nagle winda zatrzymała się. Nie dojechała na samą górę tylko stanęła w środku pustki między Olimpem, a znajdującym się poniżej budynkiem. Zgasły światła. Blask roztaczał tylko Róg Obfitości.
Z ciemności wynurzył się człowiek w białym garniturze. Czerwony krawat również emanował własnym blaskiem, czego nie zauważyłem nigdy wcześniej. Twarz miał ukrytą w mroku, a dłonie schowane za plecami.
– To ty mnie do tego zmusiłeś – powiedziałem. Pan Mroczny stał nadal po mojej lewej. – Od początku zależało ci tylko na jednym.
– Musiałem to zrobić – odparł po dłuższej chwili. – Ta śmiertelniczka rozpraszała cię. Z nią nigdy nie dotarł byś na Olimp.
– Tak?! – wiry wzmogły się dookoła mnie. – A teraz? Myślisz, że będę dla ciebie pracował?
– Tak – powiedział bez przekonania. – Zgodnie z umową ona żyje. Nie spraw, aby to się zmieniło.
Zacisnąłem dłoń w pięść. Czułem, że Pan Mroczny tylko czeka na znak nie posłuszeństwa z mojej strony. Nie dam mu tej satysfakcji.
Wokoło mojej zamkniętej dłoni skumulowało się więcej powietrza. Nie było już fioletowe, tylko czarne jak bezkresna otchłań.
Uderzyłem pięścią o ścianę windy. Wyskoczyłem, przez wyrwę.
Leciałem w dół. Setki pięter ponad Manhattanem. Nagle dookoła mnie zapłonął niebieski ogień. Jak kometa zacząłem pikować w dół, celując w rozgardiasz panujący poniżej.
Miałem randkę z przeznaczeniem.
7.
Poczułam czyjąś dłoń, która chwyciła mnie za nadgarstek.
– Jack?
Przestałam spadać, a mocno bijące serce powoli zwalniało. Na mojej twarzy pojawił się lekki uśmiech.
Byłam pewna, że nie zostawi mnie tak na pastwę szalejącego barana.
– Kto? – osoba, która mnie trzymała zaśmiała się. – Carly! Co ty wygadujesz? Podaj drugą rękę.
Nie rozumiałam. Kim był chłopak, który mnie złapał? Skąd znał moje imię? Nie widziałam go, ponieważ gzyms zasłaniał wszystko oprócz jego rąk.
Poczułam jak obcy podciąga mnie do góry. Był silniejszy niż sądziłam. Wylądowałam na jego piersi. Spojrzałam mu prosto w oczy, a mój uśmiech poszerzał się z każdą kolejną chwilą.
Leżałam na wysokim, umięśnionym mężczyźnie o rok starszym ode mnie. Głowę ozdabiał mu kowbojski kapelusz, z małym guzikiem w kształcie pajączka z przodu.
– Roosevelt! – przytuliłam się do niego. On odwzajemnił się. – Skąd się tu wziąłeś?
– Carly! – usłyszałam inny, młodszy głos po swojej prawej. Podniosłam głowę. W moją stronę biegł niski Latynos o bujnych kręconych, czarnych włosach. Objął mnie i najwyraźniej nie miał zamiaru puścić.
– Michael – wypowiedziałam jego imię na głos. – Jak mnie odnaleźliście?
Wstałam, a moi starzy przyjaciele zrobili to samo.
– Wiedzieliśmy, że jeśli znalazłaś Róg Obfitości to ruszysz do Nowego Jorku – wyjaśniał Roosevelt. – Wsiedliśmy w pierwszy samolot i jesteśmy. Zajęło nam to trochę czasu, bo Michael nie wierzył w powodzenie mojego planu.
– No przepraszam, że chciałem jej szukać – mój niski przyjaciel oburzył się, ale po chwili znowu na jego twarzy zagościł uśmiech.
Nagle cała budowla znowu się zatrzęsła. Wyjrzałam przez krawędź. Widziałam jak baran zmierza w stronę Manhattanu. Chyba uznał, że zrobił tutaj co miał zrobić.
– Masz Róg? – spytał mnie, Roosevelt.
– To jest obecnie bez znaczenia – odparłam wskazując potwora, który dotarł na brzeg. – Musimy powstrzymać barana, za nim wymorduje całe miasto!
– Amalteja – powiedział Michael wyciągając swój krótki miecz. – Dziwne, że dopiero teraz zaczęła cię ścigać.
– To ta koza co karmiła Zeusa jak był mały? – spytałam, a on przytaknął.
– Dziwne, że idzie w głąb miasta, przecież powinna atakować nas, aby odzyskać swój Róg – powiedział Roosevelt drapiąc się po brodzie.
– Ja go nie mam – przyznałam się. – Róg jest u… Jack!
Wspięłam się na jedną z lin podtrzymujących most i ześlizgnęłam się po niej na dół. Było to ciężkie, ale musiałam to zrobić. Moi przyjaciele ruszyli za mną. Mieliśmy stu tonowe monstrum szalejące w mieście i herosa, który z Rogiem był od niego o wiele groźniejszy. Istniał cień prawdopodobieństwa, że Manhattan zostanie zrównany z ziemią, a powstrzymać to miała nasza, mała grupka. Po prostu pięknie.
Przeszliśmy przez most. Już stąd widzieliśmy barana miażdżącego dwa autobusy. Co jakiś czas wąchał okolicę i skręcał w inną ulicę, najwyraźniej wiedziony jakimś zapachem.
– Nie dogonimy go na piechotę – powiedziałam.
Obok mnie rozległ się dźwięk alarmu. Spojrzałam w tamtą stronę. Roosevelt wybił jednym, mocnym uderzeniem swojej włóczni okno w samochodzie i otworzył drzwi.
– Wskakujcie – polecił.
Nie mieliśmy po co protestować. To było jedyne wyjście.
Roosevelt zajął miejsce kierowcy. Ja zasiadłam obok niego wkładając kołczan między nogi, tak aby móc strzelać pod czas jazdy. Michael zajął siedzenie z tyłu.
– Nie ma kluczyków – powiedział olbrzym muskając grubymi palcami stacyjkę.
– Ja to załatwię – kręcono-włosy Latynos wychylił się między naszymi siedzeniami i zniknął pod deską rozdzielczą. Słyszeliśmy, że coś zdejmuje i przekręca oraz łączy. Chwilę później z pod maski samochodu rozległ się ryk silnika. Michael wrócił na swoje miejsce.
– Nie wiedziałem, że potrafisz takie rzeczy – zadrwiłam. Zauważyłam w tylnym lusterku, że się zarumienił.
Pojazd ruszył z piskiem opon. Roosevelt miał brawurowy styl jazdy, co nie trudno było się domyślić po jego temperamencie. Zgrabnie omijał poprzewracane samochody i rozerwane autobusy. Unikał wraków i znajdował takie alternatywne ścieżki, że bez problemu dogoniliśmy Amalteję.
Wysunęłam się przez okno i naciągnęłam trzy strzały na cięciwę. Przytrzymałam je, dopóki Roosevelt nie wykonał ostrego skrętu tak abym mogła mieć czysty strzał.
Ogniste pociski pomknęły w stronę potwora. Ugodziły go po kolei w tyłek, bok i udo. Ogień zaczął się rozprzestrzeniać, ale najwyraźniej bestia jakoś się uodporniła, ponieważ nawet na to nie zwróciła uwagi.
– Okrąż ją! – polecił Michael kierowcy. Wyjął ze swojego plecaka jakąś małą paczkę.
Roosevelt mocno skręcił kierownicą i dodał gazu. Pokonał olbrzymi łuk naprawdę niesamowitym driftem. W czasie kiedy na chwilę zbliżyliśmy się do barana, Michael wyrzucił przez okno tą dziwną torebkę. Uderzyła o nogę stwora i rozerwała się. Rozsypały się wszędzie nasiona, które kiedy dotknęły asfaltu, zaczęły szybko rosnąć. Owinęły się dookoła kopyta bestii i zaczęły piąć się wyżej. W końcu baran miał całą nogę unieruchomioną.
Nie czekałam na jego reakcje. Od razu wystrzeliłam w jego stronę kolejne płonące strzały, które dosięgły tym razem jego łba. Stwór zabeczał i zaczął się rzucać. Ogień z poprzednich pocisków dotarł w końcu do pnączy. Bestia jednym mocnym ruchem uwolniła się i rzuciła w naszą stronę. Roosevelt nie zdążył odjechać. Róg barana dosięgnął samochodu. Siła odrzutu była niezwykła. Pojazd uderzył o ścianę budynku i runął na ziemię.
Strasznie się poobijałam. Spojrzałam na swoich przyjaciół. Michael był nie przytomny, a Roosveltowi zablokowały się nogi.
– Nie mogę się ruszyć! – powiedział próbując się wydostać, ale nic to nie dało. Metal był zbyt mocno wygięty, aby można było spod niego wyjść.
– Poczekaj tu – powiedziałam nim wyskoczyłam z wozu. – Przypilnuj Michaela.
Stanęłam na przewróconym na bok samochodzie. Bestia stała na przeciwko mnie i szykowała się do kolejnego ataku. Widziałam jak szura swoim kopytem o ziemię.
Chciałam strzelić w jego stronę z łuku, ale dopiero w tamtej chwili przekonałam się, że był złamany na pół. Kołczan też był rozpruty.
Stałam tam, dumna jak paw. Bez broni i patrząca w oczy swojego końca. Pierwszy raz poczułam to jak do tej pory mógł czuć się Jack. Samotny w swojej sile i broniący tych co sami nie mogą tego zrobić, a zwłaszcza kiedy wróg dysponuje olbrzymią przewagą.
Amalteja ruszyła na mnie. Szarżując czułam trzęsącą się ziemię pod jej kopytami. Zamknęłam oczy i nim potwór mnie dosięgnął, zasłoniłam się rękoma.
Oczekiwałam bólu, który rozedrze mnie na strzępy. Zmiażdżenia, które unicestwi to kim byłam. Nic takiego nie nadeszło.
Otworzyłam oczy. Miałam wyciągnięte dłonie przed siebie, a z nich wydobywały się dwa złociste promienie, które zablokowały bestię. Potwór siłował się z nimi, ale na razie nie dawał im rady. Zdziwiona ścisnęłam mocniej palce. Promień światła pogrubił się i zaczął wypalać skórę na ciele potwora. Jednak on nie ustępował. W końcu zaczął iść, powoli w moją stronę, a mimo mojego wysiłku nie dawałam rady. Mimo nowej umiejętności nie byłam w stanie zatrzymać Amaltei.
Nagle zobaczyłam rozbłysk na niebie. Jakby wielki wybuch, który rozległ się ponad najwyższym z wieżowców Nowego Jorku.
To była kometa. Niebieska kometa, która mknęła prosto we mnie i bestię. Nagle ogień dookoła niej zgasł. Osłupiałam na widok tego co się z niej wynurzyło.
– Jack! – krzyknęłam widząc mojego byłego towarzysza, który z uniesioną maczugą i czymś co wyglądało na kozi róg, leciał wprost na potwora.
Nie czekałam aż Jack wyląduje. Wróciłam do samochodu. Nachyliłam się na Rooseveltem. Położyłam ręce na blasze, która go blokowała. Światło wydobyło się z moich dłoni i zaczęło przepalać metal na pół. W końcu udało mu się uwolnić. Wtedy rozległ się olbrzymi huk.
– Weź Michaela – poleciłam mu i wyszłam z pojazdu. Roosevelt posłuchał mnie. Wyciągnął Latynosa przewieszając go sobie przez ramię.
Na zewnątrz zobaczyłam krater, szeroki prawie na całą ulicę. W środku leżała bestia, a na niej stał Jack. Dyszał, a jego broń leżała na zwłokach potwora. Uchodziła z niego niebieska para, która szybko mieszała się z powietrzem.
– Carly! – zauważył mnie. Mocnym podmuchem swojej magii podleciał do góry i wylądował przede mną.
Przytulił się, a ja od razu go odepchnęłam.
– Jak mogłeś?! – spytałam, oburzona.
Roosvelt stał za mną, ale nie ważył się włączyć do tej rozmowy.
Jack patrzył na mnie, a uśmiech na jego twarzy przygasł.
– Musiałem – odparł cofając się.
– Dlaczego? – nawet nie wiedziałam, że tak wielka złość we mnie drzemie. – Co było ważniejsze niż ja?
– No właśnie nic – powiedział rzucając Róg Obfitości pod moje nogi. Artefakt skąpany był w lekkiej poświecie zabarwiającej asfalt na niebiesko.
Nie odpowiedziałam Jackowi. Byłam wściekła na niego. Nie wiedziałam, czy mu wybaczyć, czy zaatakować. Dwie koncepcje tak gryzły się w mojej głowie, że praktycznie darły moje wnętrzności na pół. Uczucia stworzyły we mnie mieszankę wybuchową.
– Nie musisz odpowiadać – powiedział Jack. – Ani rozumieć. Wolę ciebie żywą, nienawidzącą mnie, niż martwą.
Nagle wszystko potoczyło się jak w horrorze. Mój były towarzysz chciał odwrócić się i odejść, gdy nagle Amalteja wstała. Uderzyła w niego swoim łbem. Widziałam jak na zwolnionym filmie, róg przechodzący przez brzuch Jacka.
– Nie! – zachowałam się instynktownie. Z moich palców wystrzeliły promienie światła, które z każdą chwilą stawały się coraz większe i dłuższe.
Moje dłonie były jak dwa słońca, palącego wszystko na swej drodze. Czułam, że światło wydobywały się również z moich ust i oczu.
Promienie ugodziły w bestię i zmiotły z powierzchni ziemi. Błysk mojej mocy był tak nagły i krótki, że dla osób postronnych Amalteja zniknęła w jednej chwili.
Jack wylądował na asfalcie. Krew sączyła się z jego olbrzymiej dziury w brzuchu. Prochowiec miał całkowicie rozerwany. Podbiegłam do niego i klękłam przy jego boku. Łzy ciekły mi po policzku.
– Nie… – chwyciłam go za dłoń. On spojrzał na mnie. W jego oczach widziałam ukojenie, chociaż ranna musiała niesamowicie boleć.
Miałam nadzieje, że Jack sam się wyleczy, jak to robił nie raz pod czas podróży. Jednak dziura była zbyt duża aby mógł to przeżyć. Chyba o tym wiedział.
– Nie możesz teraz odejść. Jack! – przytuliłam głowę do jego ramienia. Kątem oka zauważyłem, że Roosvelt przyklęknął przy mnie.
– Ważne, że… – Jack ledwo wypowiadał słowa. – …nic ci nie jest.
Zamknął oczy, a jego ręka puściła moją.
– Nie! Jack! Jack!!! – chwyciłam obiema rękami jego głowę. Poczułam na ramieniu dłoń Roosevelta. Ten gest wyrażał więcej niż był wstanie powiedzieć.
Odwróciłam wzrok. Łzy zaklejały mi powieki utrudniając patrzenie. Nagle poczułam na twarzy coś oprócz słonych kropli. Dotknęłam tego i spojrzałam na to.
– Popiół – stwierdzi Roosevelt.
Uniosłam głowę do góry. Z nieba leciał szary pył. Drobinki wirowały w powietrzu i lądując na asfalcie pokrywały go, tworząc ciemny nalot. Wśród nich jednak pojawiło się coś jeszcze. Powoli ku nam opadał złoty koc. Wylądował w moich wyciągniętych dłoniach.
– Złote Runo! – nie mogłam dowierzać temu co znajdowało się przede mną. Skotłowany materiał lśnił mdłym światłem. – Przecież znajduje się w naszym obozie!
– To drugi egzemplarz – odezwał się Roosevelt, również będąc zaskoczonym jak ja. – Trofeum po Amaltei. Tylko jak to możliwe, że dostaliśmy to samo co zdobył Percy?
– Jack nie jest z naszego obozu. Jest Rzymianinem – opatuliłam Złotym Runem przyjaciela leżącego na ziemi. Materiał zabarwił się od krwi. – Więc nasze reguły go nie obowiązują.
Przyglądałam się jak światło ogarnia Jacka. Jak cały staje się złoty.
Ostatnia łza ściekła po moim nosie i spadła na jego pierś.
8.
Cisnęliśmy się w czwórkę.
Winda powoli sunęła do góry. Jakaś stara muzyka grała w głośnikach nadając całej sytuacji dość nietypowy klimat.
Roosvelt stał wpatrzony w Carly, natomiast Michael, który nie dawno odzyskał przytomność, bacznie mnie obserwował. Chyba mnie nie lubił.
Opierałem się na swojej przyjaciółce, ponieważ ledwo stałem na nogach. Głowa mnie bolała, jakbym został zdzielony czymś naprawdę ciężkim. Miałem na sobie biały prochowiec. Carly wytłumaczyła mi, że było to Złote Runo. Nie dowierzałem jej, ale to by wyjaśniało, dlaczego mój podkoszulek był cały we krwi.
Mówiła też o tym, że na chwilę „odszedłem”, tyle że ja niczego nie pamiętałem. Mętlik w głowie nadal utrudniał mi racjonalne myślenie.
– Jak się czujesz? – wyrwała mnie z zamyślenia moja przyjaciółka. Jej zielone oczy wyrażały więcej radości niż jej sympatyczny uśmiech. Cieszyłem się, że się na mnie nie gniewa. Chociaż nadal nie pamiętałem o co nam poszło. Miałem szczerą nadzieje, że niczym jej nie uraziłem.
– Dobrze – odparłem.
– Dlaczego wróciłeś po nas, tam na dole? Mogłeś już tu dawno być – odezwał się do mnie Roosvelt.
– Pan Mroczny – odpowiedziała mu Carly. Co prawda wiedziałem, że ten szalony bóg przez ostatni czas jakoś mną sterował, ale nie pamiętałem do czego mnie zmuszał odkąd przybyłem na Manhattan. Wydarzenia w moim umyśle ciągle stanowiły kotłującą się zupę, z której coraz wyłaniała się jakaś myśl odsłaniająca przede mną sytuacje, które na chwilę zniknęły z mojej pamięci.
– Kto? – zaciekawił się Michael.
– Jakiś bóg – zaczęła wyjaśniać moja przyjaciółka. – Który uwziął się na nas z nie znanych nam powodów.
– Jak dotrzemy na Olimp to się przekonamy – odezwałem się.
Drzwi windy otworzyły się.
Naszym oczom ukazał się niematerialny most nad Manhattanem prowadzący do wielkiej góry unoszącej się nad Empire State Building. Inaczej wyglądała niż ją zapamiętałem. Najwyraźniej ostatnia wojna tytanów musiała sprawić tutaj niezłe spustoszenie. Ciekawe czyjego projektu były te nowe budynki?
Miasto na szczycie zwieńczone było kompleksem złotych pałaców o kolumnach wyższych niż nie jeden wieżowiec w USA. Piękne ogrody biły swym blaskiem po oczach, a niezwykle rzeźby ukazywały bogów olimpijskich oraz nowożytnych herosów.
Carly wzięła Róg Obfitości, który dotąd stał oparty o ścianę windy i pomogła mi w przechodzeniu przez most. Jej przyjaciele ruszyli za nami.
Trochę nam zajęło dojście do sali zebrań bogów, ale w końcu stanęliśmy przed bramą, która mogła równie dobrze być dwoma lotniskowcami, które ktoś nie fortunnie tu zamontował.
Weszliśmy do środka.
Sala był olbrzymia. Jak milion hangarów dla promów kosmicznych. Na środku znajdowało się palenisko, a dookoła niego stały trony ustawione w podkowę. Sufit podtrzymany były przez setkę kolumn.
– Już są! – usłyszeliśmy nie czuły głos.
W głębi sali, przy wielkiej tablicy stali bogowie. Mężczyzna o złotych włosach, niewiarygodnie podobny do Carly, kobieta w zielonej sukni ozdobionej kłosami zbóż i kwiatami oraz posępny mężczyzna w pełnej zbroi.
Carly uniosła Róg Obfitości. Wtedy bogowie się ożywili.
– Witaj córeczko – powitał nas, Apollo. – I wy herosi.
– Mówiłem, że będzie pierwsza – odezwała się Demeter do mężczyzny w pełnej zbroi.
– Nie chwal dnia przed zachodem słońca, on też tutaj jest – odparł jej.
– Moglibyście nam wreszcie wyjaśnić po co mieliśmy dostarczyć ten Róg – odezwała się Carly przerywając dziwną wymianę zdań między nieśmiertelnymi. Demeter pstryknęła palcami i artefakt wylądował w jej dłoni. Powiększył się do odpowiednich rozmiarów.
– Sam Róg nie był nam potrzebny – odparł Apollo.
Nie wiem dlaczego nazywałem bogów ich greckimi imionami. Naprawdę nie mogłem przypomnieć sobie innych wersji. Łacińskich nazw. A tego boga w pełnej, rzymskiej zbroi nawet nie rozpoznałem. Kim on mógł być?
Przyjrzałem się lepiej tablicy znajdującej się z tyłu. Była do niej przyczepiona mapa całych Stanów z pineskami powbijanymi w określone miejsca. Głównie większych miast zachodniego wybrzeża i parę wiosek w okolicach Kolorado i Nevady. Dopiero wtedy zrozumiałem o co w tym wszystkim tak naprawdę chodziło. Dosłownie poczułem w mózgu jak odpowiednie trybiki wchodzą na swoje miejsca sprawiając, że moje myśli nagle nabrały tępa.
– Wy nie chcieliście Rogu, tylko nas! – odezwałem się, puszczając się Carly. Zakręciło mi się w głowie i znowu musiałem się jej złapać. – Wy nas testowaliście! Chcieliście wiedzieć kto będzie pierwszy!
– Tak – odezwał się mężczyzna w pełnej, rzymskiej zbroi. – A czego innego oczekiwałeś? Róg Obfitości nie jest zbyt cennym artefaktem.
– To była gra? – spytała Carly nie dowierzając tej rozmowie. – Chora gra?! Po co to zrobiliście?
– Eh – Apollo potarł skronie. – Widzisz. Kolejna wojna wisi nad światem…
– Ale tytani zostali pokonani – stwierdziła moja przyjaciółka.
– Nie z nimi – odparł bóg w rzymskiej zbroi. – Gaja się przebudza. Jej dzieci powstają.
– Giganci – odezwał się Roosvelt.
– Dlatego Olimp jest zamknięty przed herosami. Hera ubłagała Zeusa, aby to ona wybrała bohaterów, którzy powstrzymają nadchodzące zło – wyjaśnił Apollo.
– To dlaczego nie zaproponowała nam tego osobiście? – spytałem.
– Siedmiu herosów już zostało wybranych i żadne z was nim nie jest – odparł bóg ubrany w rzymską zbroję. – Wy zostaliście wyznaczeni do zupełnie innego zadania.
– Jakiego? – zaciekawiła się Carly.
Zapanowała cisza. Widziałem jak bogowie patrzą po sobie. Wydawali się wystraszeni tym co mieli nam przekazać. Apollo odwrócił głowę w moją stronę.
– Twój ojciec chce wrócić na Ziemię – bóg wskazał mnie palcem. – A wy musicie go powstrzymać.
Na te słowa, po prostu skamieniałem. Moje zdziwienie poszerzało się im dłużej próbowałem zrozumieć słowa Apolla.
Mój ojciec? Kto? Jak to powrócić? Tyle pytań w jednej chwili chciało ze mnie wyjść, że nie byłem pewien, które są odpowiednie. Myśli kotłowały mi się w mojej głowie, gdy nagle pojawiło się małe światełko w tej pustce. Rosło tak bardzo, że w końcu zabłysło jak gwiazda polarna na nocnym niebie.
– Pan Mroczny… – odezwałem się prawie nie mdlejąc. – On…on jest moim ojcem!
Carly popatrzyła się na mnie ze strachem. Roosvelt i Michael zrobili to samo.
– Przez ten cały… – odezwała się Carly, patrząc jak łapię się za skronie. Każde kolejne myśli w tej sprawie powodowały podskórny ból w mojej głowie. – Ale kim on jest?
– Chaosem – odparł po krótkiej chwili Apollo. – Chaos jest twoim ojcem i chce powrócić z drugiej strony, aby przejąć władzę nad całym znanym światem. Nic go by nie powstrzymało gdyby…
– Nie znaleziono kogoś na tyle potężnego aby go powstrzymać? – spytałem.
– Nie do końca – odparł bóg. – Jesteś jego synem, więc zawarta jest w tobie jakaś jego cząstka. Wystarczyłoby, że byś ją uruchomił jak tego chciał Chaos, a on bez problemu dostał by się do naszego świata.
– Więc jeśli nie zerwałbym z nim połączenia to przedostałby się razem ze mną na Olimp – podsumowałem.
– I dlatego chcieliśmy wytypować z waszej dwójki, kto jest bardziej odpowiedni do tego zadania – podsumowała Demeter pstrykając palcami. Tablica stojąca za bogami zniknęła. – Nie byliśmy pewni, czy zdołasz sam przeciwstawić się swojemu ojcu. Jeśli nie, to Carly miała cię powstrzymać za nim byś tu dotarł.
Moja przyjaciółka zdziwiła się na te słowa. Najwyraźniej nie mogła pojąć w jaki sposób miała tego dokonać. Może w tej dziewczynie jest ukryte coś więcej niż ona sama przypuszczała?
– Nie przewidzieliśmy jednak tego co między wami zaszło. Nawet nie przypuszczaliśmy, że się spotkacie, ani tego, że zostaniecie „przyjaciółmi” – dodał Apollo podchodząc do nas. Od razu po tonie jakim wypowiedział ostatnie słowo byłem pewien, że miał coś innego na myśli niż przyjaźń. – Byliśmy pewni jedynie tego, że dotrzecie do Nowego Jorku w tym samym czasie.
– A jeśli nie, to nasze pułapki miałyby spowolnić tego herosa, który mógł dotrzeć szybciej od drugiego – dodał bóg ubrany w pełną, rzymską zbroje.
To wszystko nabierało wreszcie sensu. To dlatego rozdzielono mnie z Lily na wysypisku, abym podróżował sam. Lamia też miała nas rozłączyć, a Róg miał rozstrzygnąć kto był lepszym bohaterem tej chorej gry. Jednak wszystko potoczyło się inaczej.
– A teraz do rzeczy – dodał po dłuższej chwili ten sam bóg. – Wybraliśmy dla was kolejne zadanie. I mamy nadzieje, że tym razem milej nas zaskoczycie.
W moich rękach pojawiła się koperta. Nie otworzyłem jej. Jakoś nie byłem jeszcze do tego wszystkiego przekonany. Spojrzałem na boga słońca.
– Dlaczego ukrywaliście to przede mną? – spytałem.
– Bo gdyby ktoś inny o tym wiedział, nawet ty, wykorzystał by twoje umiejętności w gorszym celu – odparł Apollo. – Kronos, Gaja, nawet Zeus nie wie o tobie, bo stanowiłbyś priorytetowe zagrożenie. Jesteś niezwykły i nie bezpieczny, ale wierzymy, że możemy ci pomóc w twoim przeznaczeniu.
Mój wzrok spoczął na Carly. Ona lekko uśmiechała się próbując mnie pocieszyć, ale ja w jej wyrazie twarzy widziałem coś więcej. Ukrytą wiadomość, przygotowaną specjalnie dla mnie.
– Zgadzam się na wasz pomysł – odparłem rozrywając kopertę.
Bóg kiwnął głową i pstryknął palcami stwierdzając, że audiencja dobiegła końca. Rozbłysło jasne światło, a kiedy znikło znów znajdowaliśmy się w poczekalni Empire State Building. Kontuar był pusty. Najwyraźniej ochroniarz jeszcze nie pozbierał się po ostatnim.
Wyciągnąłem z koperty złotą kartkę.
– Co jest na niej napisane? – spytał mnie Roosvelt.
– Nic dobrego – skrzywiłem się i pokazałem mu papier. On zareagował tak samo jak ja.
– O co chodzi? Co mamy zrobić? – zaciekawiła się Carly zaglądając przez moje ramię. Michael zrobił to samo.
– Co to są „bramy”? – spytała moja przyjaciółka kiedy skończyła czytać wiadomość.
– Wyjaśnimy to później – odparł Roosvelt obejmując nas wszystkich. Poczułem się trochę niezręcznie, ale przynajmniej był to przyjacielski gest. Ranny, ale ten facet był wielki. – Chodźcie! Trzeba uczcić naszą pierwszą udaną misję!
Zgadzaliśmy się z nim w zupełności. Wszyscy potrzebowaliśmy odreagować po naszych przygodach. Byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi.
Wyszliśmy z wieżowca i ruszyliśmy wzdłuż ulicy. Miałem szczerą nadzieje, że bogowie jakoś zatuszują te wszystkie zniszczenia.
9.
– Na pewno nie chcesz zostać? – spytałam go.
Stałam razem z Jackiem na wzgórzu gdzie rosła sosna Thalia. Oboje widzieliśmy stąd Obóz Herosów. Mój obóz.
Roosvelt i Michael nie chcieli nam przeszkadzać, więc poszli przodem. Musieli zdać raport Chejronowi z wyprawy. Chociaż dopiero moje słowa uzupełnią go o odpowiednie informacje i szczegóły.
– Nie – odparł, przysuwają mnie bliżej siebie. – To twoje miejsce. Nie moje.
– Ech – westchnęłam. – Mógłbyś zamieszkać w Wielkim Domu. Pewnie by się na to zgodzili.
– Carly – jego uśmiech mnie rozbrajał. – Przeżyliśmy razem wspaniałe chwilę. Naprawdę wspaniałe. Obiecuję ci, że jeszcze się zobaczymy.
Musnął moje usta wargami, po czym powiedział mi do ucha dwa magiczne słowa. Przytuliłam go i mogłam tak stać wiecznie, ale każde z nas miało coś do zrobienia. Powoli odsunęliśmy się od siebie.
Dookoła Jacka zaczęły wirować kłębowiska powietrza. O dziwo nie były fioletowe, lecz niebieskie. Najwyraźniej Złote Runo nadało jego mocy nowego aspektu. Albo zmiana jaką przeszedł przez ostatnie dni, zmieniła go również pod tym względem.
Ciało zaczęło mu się palić jasnym błękitem.
– Będę czekać! – krzyknęłam, a on wzbił się w niebo. Jako piękna, niebieska kometa pognał na zachód. Przestałam za nim wodzić wzrokiem dopóki nie zniknął na horyzoncie.
Nagle usłyszałam skrzeknięcie. Odwróciłam się. Koło mnie wylądował rzymski orzeł. Podrapałam go poniżej upierzonej grzywy.
Kończył się niesamowity dzień, a ja byłam pewna, że następne nadejdą jeszcze szybciej niż ktokolwiek by przypuszczał.
10.
Stałam w mrocznym pomieszczeniu.
Wielkie galaktyki wirowały w eterze, a gwiazdy jak świeczki wypalały się w jednej chwili. Czarne dziury pochłaniały planety, a asteroidy niszczyły kolejne świadectwa bogów.
Mroczna postać ubrana w biały garnitur stała w głębi tego wszystkiego. Miała opuszczoną głowę. Nie widziałam jej przez ciemność panującą w pustce.
– Po co mnie wzywałeś? – spytałam go. Nie lubiłam, jak ktoś przeszkadzał mi w spaniu.
– Jack zawiódł – powiedziała mroczna postać.
– Jak przypuszczałam – odparłam bez entuzjazmu. – Mogłeś mnie wysłać.
– Nie – gromki głos zagrzmiał w pustce. – Dla ciebie przygotowałem coś zupełnie innego.
– Co masz na myśli? Mój nowy cel? – kąciki moich ust lekko się uniosły.
– Masz pozbyć się tej śmiertelniczki… Carly – oznajmił Chaos unosząc głowę. Gwiazdy oświetliły jego twarz. Odwróciłam wzrok ze wstrętem.
– Nie ma sprawy – zgodziłam się, krzyżując ręce na piersi – Dziewczyna mojego brata nie będzie stanowiła dla mnie żadnego problemu.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO
Podziękowania należą się B.K. i B.B. oraz wszystkim fanom mojego opowiadania. Bez waszego wsparcia nigdy bym nie ukończył swojego dzieła, dlatego WIELKIE DZIĘKI za wszystko. Zwłaszcza tobie Boginka.
PS. Co najbardziej się wam podobało?
Dostawałam zawału co jakieś dziesięć sekund (PISOWNIA „NIE” Z RÓŻNYMI CZĘŚCIAMI MOWY i INTERPUNKCJA to tematy, które zdecydowanie powinieneś dogłębnie poznać), a kapcie spadały mi tak często, że jakoś w połowie przestałam je z powrotem zakładać. Jedna gałka oczna nadal eksploruje tereny pod łóżkiem, a druga chyba jest za szafą… Szczęki jeszcze nie namierzyłam, ale podejrzewam, że znajduje się gdzieś w… Chinach? Albo którejś Korei, nie jestem pewna.
Na przyszłość: Twoje opowiadania są ZA DOBRE! Ich jakość negatywnie wpływa na stan mojego zdrowia (zarówno fizycznego jak i fizycznego)!
Na gacie Hadesa… Nie jestem pewien czy lepiej piszesz ty czy Riordan ( nie licząc błędów, „pomorzesz ” mnie dobiło).
WWWOOOW…………… Aż sie wierzyć nie chce, że sam to napisałeś!!!!!!! Nowy RR Nadchodzi!!!!!! Po prostu swietne( nie licząc bledów) (-: SSSUUUPPPEEERRRR!!!!!!!!
Świetne :>
I mam takie pytanie, bo to zadziwia nie tylko mnie: dlaczego ostatnio stałeś się taki nad wyraz miły?
Wiedzialam! Od poczatku wiedzialam, ze ojcem Jacka jest Chaos!
Po prostu wiedzialam 😀 zwlaszcza po opublikowaniu rysunku twarzy naszego pana Mrocznego
Za to zupelnie mnie zaskoczyl bunt Jacka i opuszczenie Carly… I te przeklete literowki ~.~ Co one w tym cudzie robia?
Jestes zdecydowanie najlepszym blogowym autorem Ty i Arachne. Naprawde nie wiem, jak dziekowac za pamiec o mnie Taki jasny promyk swiatla w niezbyt udanym dniu.
Na koniec dodam, ze niezmiernie przeprazam za brak polskih znakow… nie mam ich tu niestety.
Oraz zapewniam , ze nie moge sie doczekac sie tomu drugiego… Kiedy bedzie?