Wiem, że powinnam zająć się pisaniem „Pamięci…”, aleeee… Jakoś mnie natchnęło i powstała ta miniaturka :3 Trochę więcej napiszę później, teraz zapraszam do czytania…
PS Mam nadzieję, że długość zbytnio Was nie odstraszy 😉
Idę przed siebie. Co jakiś czas jakiś przechodzień szturcha mnie ramieniem, ale nie zwracam na nich uwagi. Wsłuchuję się w odgłosy miasta. Ludzkie kroki. Stukanie obcasów, ciężkie szuranie, miękki bieg. Ludzkie głosy. Wysokie i niskie, ciche i głośne, dorosłe i dziecięce. Do tego dźwięki samochodów. Warczące silniki, piszczące klaksony. Dźwięki miasta. Poza tym morze barw. Niebieskie niebo, któremu nikt się nie przypatruje. Szklane wieżowce, które odbijają światło, tworząc kolorowe promienie, ale nikt się nie zachwyca. Różnorodność w strojach. Eleganckie suknie i garnitury, luźne dresy, wygodne T-shirty z jeansami. Miasto jest jak specyficzny ocean. Jak morze pełne barw i dźwięków.
Uśmiecham się do siebie na to porównanie.
Idę dalej. Wychodzę z zatłoczonych ulic. Teraz wyraźniej słyszę powiewy wiatru, śpiew ptaków. Więcej kolorowych kwiatów, których woń łaskocze mój nos. Dostrzegam , bawiące się dzieci. Śmieją się. Jakim cudem, tak piękne odgłosy są tłumione w mieście? Chciałabym potrząsnąć wszystkimi wokół lub siłą zmusić ich do zatrzymania się w tym codziennym biegu. Niech zobaczą piękno świata, którego jeszcze nie zniszczyli.
Wchodzę po schodach na niewielkie wzniesienie. Stopnie popękały, gdy malutkie roślinki wydostawały się do słońca.
Jestem na samym szczycie. Przy schodach siedzi kobieta. Ma brudną twarz i tłuste, posiwiałe włosy. Jest zgarbiona, ale podnosi na mnie wzrok. Oczy ma ciepłe. Przed nią leżą niewielkie bukiety kwiatów polnych. Wyjmuję z kieszeni banknot i wręczam kobiecie. Wybieram wiązankę. Cicho się śmieję. Kobieta z niedowierzaniem patrzy na pięćdziesięciodolarowy banknot. Przeżyję noc w tańszym hotelu. Puszczam do niej oko i idę w stronę równo ułożonych kamieni. Wędruję między nimi, aż w końcu znajduję to, czego szukałam.
Maria i Elizabeth Downson
ur. 23.07. 2047r
zm. 18.08. 2061r
Kochane córki, wnuczki i przyjaciółki.
Kładę kwiaty pod nagrobkiem.
Patrzę na zdjęcie dziewczyny. Ma ciemne włosy, trochę krótsze niż ja, do tego duże oczy, które spokojnie się we nie wpatrują. Zbyt spokojnie.
-Ja bym się zsikała, gdybym zobaczyła to zdjęcie po zmroku. Wyglądasz, jakbyś chciała mnie zabić!- stwierdzam, a dziewczyna, która ze spokojem przygląda się innym grobom, wybucha śmiechem.- Czemu dali to zdjęcie!? I czemu jesteś tylko ty? Gdzie ja?- Dziewczyna dalej się śmieje. Siada na naszym grobie i szczerzy się do mnie.
-Bo jestem ładniejsza!- odpowiada, a ja prycham.
-Wyglądamy identycznie!- stwierdzam. Nie odpowiada.
-Ty przynajmniej zrobisz sobie jeszcze jakieś zdjęcia…- Patrzę na moją siostrę. Ma bladą cerę, prawie przeźroczystą. Zielone oczy wpatrują się w zdjęcie. Chciałabym ją przytulić i powiedzieć, że jeszcze zrobimy sobie wspólne zdjęcie.
-Głupoty pleciesz! Przynajmniej ciebie zapamiętają jako młodą i piękną, a mnie zrobią pewnie jakieś zdjęcie, gdy będę mieć trzysta lat i będę wyglądać, jak liczi.- Dziewczyna krótko się śmieje.- Przestań pierniczyć głupoty! Zbieraj się, idziemy do dziadków. Wypadałoby się przywitać, jak już jesteśmy, nie?
Dziewczyna kiwa głową. Odwracam się i ruszam w stronę miasta.
***
Zaciągam się. Głęboko. Cynamonowe ciasteczka. Robię krok do przodu.
-Maria?- Staję, jak wryta. Odwracam się powoli. Moja siostra stoi w miejscu. Zaciska pięści i wpatruje się w swoje stopy. Promienie słońca nie tworzą aureoli nad jej głową, przenikają ją. – A jeżeli nie uwierzą we mnie i uznają cię za wariatkę?
-Trzy sprawy- mówię.- Jestem Lau, jesteś równie żywa, jak ja. I potrzecie dziadek zawsze wierzył… Jeżeli o tym zapomniałaś- krzyczę- to zaraz tak cię trzepnę, że sobie przypomnisz, Chhaaya! A teraz chodź, bo czuję ciasteczka!- Kącik ust drga jej do góry. Idę na werandę. Dom jest dość duży. Za błękitną elewacją kryją się trzy pokoje na piętrze, kuchnia, salon i łazienka na parterze. Wciskam dzwonek. Donośne ding-dong rozbrzmiewa w całym domu.
Czuję moją siostrę obok siebie.
-Jeszcze raz spróbuj stracić wiarę w dziadków, a naprawdę porządnie skopię ci tyłek- mówię.
-Kumam, choć nie wiem, jak chciałabyś to zrobić. Nie trafiłabyś mnie…
-Jeszcze się zdziwisz.- Puszczam do niej oko.- Nie chcesz się przekonać, jak mocno możesz oberwać. W końcu skończyłyśmy Szkołę Ognia.- Chhaaya wzdycha, a drzwi w tym momencie się otwierają.
***
-No! Opowiadaj! Co się z tobą działo?- zaczyna dziadek. Patrzę na jego pomarszczoną twarz. Minęły dwa lata, a blask w jego oczach się nie zmienił. Zerkam na babcię siedzącą obok. Włosy ma związane w luźnego koczka. Mądre szare oczy przypatrują mi się i analizują. Widzę to.
-A długo, by gadać…
-Oj, daj staruszkom trochę frajdy! Opowiedz ciekawą historię!- namawia mnie dziadek.- Byłyście z mamą w Chinach, a kiedy z siostrą miałyście wracać, podobno wasz samolot się rozbił! Jak przeżyłaś!?
-Ygh… Znaleźli nas mnisi i zaopiekowali się nami…
-W takim razie, gdzie twoja siostra?- Babci nie umknęło, że mówię w liczbie mnogiej.
-Siedzi obok…- Dziadek zerka obok mnie, a potem na żonę.
-Aż tak ślepy chyba nie jestem…
-Jest „duchem”- robię znak cudzysłowu.- Jest częścią mnie, niewidoczną dla reszty…
-Acha… Miałem kiedyś przyjaciela, którego szoferem był kościotrup! O tak!- staruszek się ożywia. Wielki kamień spada mi z serca. Uwierzył, a przynajmniej nie stwierdził, że bredzę.
-Opowiedz mi więcej o Eli- prosi babcia, a ja zaczynam opowiadać. Od czasu do czasu Chhaaya wtrąca jakiś szczegół, a ja mówię głośno do dziadków. Do tego dziadek raczy nas wspomnieniami ze znajomymi. Śmiejemy się. Jakim cudem moja matka, córka Perseusza i Annabeth Jacksonów, jest tak inna?
***
Każdy centymetr mojego ciała emanuje bólem. Gryzący dym uniemożliwia mi oddychanie. Chcę się ruszyć, ale powoduje to jedynie kolejny krzyk z mojego gardła. Jedyne, co widzę, to czarne kłęby dymu, biały śnieg, niebieskie niebo i czerwone płomienie, które liżą moje ciało. Niczym macki sięgają do mojego ramienia. Krzyczę. Krzyczę jeden wyraz.
-Elizabeth!?
Wykrzykuję imię niczym obietnicę, niczym przekleństwo, niczym wyznanie miłości, niczym ryk nienawiści.
-ELIZABETH!!
Otwieram oczy. Znowu.
Przewracam się na plecy. Patrzę w biały sufit. Promienie świtającego słońca, wpadają do pokoju. Zmuszam się, by usiąść. Pocieram górną część prawej łopatki. Czuję twardą, chropowatą skórę. Jestem sama. Chhaayi nie ma w pobliżu. Wpatruję się we własne dłonie. Muszę w końcu zapełnić prawą. Jest pusta. Tylko, co mogłoby się na niej znaleźć? Nie chcę nic nieznaczącego kwiatka. Nie chcę imienia, które tak łatwo można zmienić, sama przecież przyjęłam nowe. Serce można z łatwością złamać. Potrzebuję czegoś , o co nie będę się tak bała, czym będę mogła komuś przyłożyć. Wzdycham. Jeszcze poszukam, już prawie to zrobiłam. Dłoń i wracam do świątyni.
Schodzę z łóżka. Moje stopy natrafiają na miękki dywan. Białe ściany są pokryte milionami kolorowych rysunków. Półludzie- półkonie. Chłopcy z kopytami zamiast stóp. Kobiety o zielonawych lub niebieskawych twarzach w zwiewnych sukienkach. Barwny koń z rybim ogonem i płetwami. I wiele innych stworzeń. Wzdycham i ruszam w stronę dużej, ciemnej szafy. Wszystko tak, jak było. Kolorowe koszulki na wieszakach ułożone są kolorystycznie, pedanteria Chhaayi. Spodnie złożone w idealną kosteczkę. Dokładnie tak, jak było.
Wyjmuję koszulę w niebieską kratę i czarne jeansy do tego.
Skaczę, wbijając się w spodnie. Przez ostatnie dwa lata niewiele urosłam, ale dorobiłam się niewielkich mięśni i teraz portki są przyciasne w łydkach. Rozciągam je. Robię wykrok do przodu. Jedna noga tworzy kąt prosty pod kolanem, a druga jest wyprostowana. I na odwrót. Podskakuję jeszcze kilka razy. I proszę. Pasują, jak ulał. Czuję jej obecność.
-Chhaaya?- rzucam pytanie w powietrze. Czekam. W tym czasie zdejmuję wstążkę z ręki i związuję nią włosy w prostego kitka.
-Mogłabyś chociaż je rozczesać.- Wzdycham z irytacją.
-Tak, Chhaaya, dzień dobry. Dzięki, dobrze się spało…- Moja siostra przewraca oczami.- Gdzie byłaś?- pytam, jednocześnie zawiązując buty.
-W bibliotece babci. Wyjęła dla mnie kilka książek, bym mogła poczytać- wyjaśnia. Znowu czuję ucisk w klatce piersiowej. Jako coś na kształt ducha, Chhaaya nie może poruszać większością przedmiotów. A przynajmniej nie robiąc mnie przy tym krzywdy. Nie uniesie całej książki, ale pojedyncze strony już tak. Poza tym nie może spać, więc co noc szuka sobie zajęcia. Kiedyś próbowałam z nią nie spać, ale po trzech dniach zostałam zmuszona do odpoczynku.- Gdzie dziś pójdziemy?
-Do mamy- odpowiadam krótko.
***
-Na pewno nie chcesz zostać na dłużej?- pyta z nadzieją w głosie babcia. Kiedyś blond włosy opadają jej delikatnymi falami na ramiona.
– Niestety. Musimy się zobaczyć z mamą i Chhaaya chciałaby zobaczyć Obóz z waszych opowieści, ja w sumie też- odpowiadam i wysyłam im uśmiech.
-Tylko nie wyślij matki do szpitala- poucza kobieta. Krótko się śmieję.
-Postaramy się- zapewniam.
-A w Obozie nie dajcie się wplątać w śmiertelną misję- nakazuje dziadek z komicznie surowym wyrazem twarzy.- Jeszcze dużo musicie nam opowiedzieć, na przykład czemu „Chahhya”?
– Chhaaya- poprawiam.- Na pewno jeszcze wpadniemy, ale teraz musimy iść. Do zobaczenia!- Całuję dziadków w policzek i zbiegam z werandy. Odwracam się i patrzę, jak Chhaaya przykłada dłonie do ich twarzy. Widzę, jak z ust babci wyrywa się krótkie „o”, a dziadek jeszcze szarzej się uśmiecha. Porusza ustami, ale zbyt cicho, bym mogła usłyszeć, co mówi.- Chodź, młoda!- krzyczę i ruszam w stronę miasta.
***
-Oooo…- wyrywa mi się. Wyciągam rękę w stronę kuli śnieżnej. Za okrągłą szybką widać wodę obijającą się od skały, na której płonie niebieski ogień, a powietrze porywa iskierki do tańca.
-Nie dotykaj- poważny głos rozlega się tuż za mną. Wzdrygam się.
-Przecież nie dotykam- odpowiadam oburzona. Zakładam ręce na piersi i podnoszę wzrok na mężczyznę. Ma ciemne ulizane włosy, szyty na miarę, granatowy garnitur, czarne lakierki. Wygląda jak biznesmeni, z którymi spotykała się mama. Tym bardziej nie spuszczam wzroku.
-Mari, odpuść…- poucza mnie siostra. Ignoruję ją. Między mną a mężczyzną trwa właśnie wojna. Patrzy na mnie z wyższością, jak na dziecko, ale bez politowania, które tak często widywałam. Nieznacznie podnoszę podbródek. Jest ode mnie wyższy, ale walka jest naprawdę wyrównana.- Mari! Uspokój się.- Co ci tak zależy, gościu? Czemu po prostu nie usiądziesz? Czemu musisz pokazać swoją władzę? A może wcale tu nie rządzisz…?- Ma…
-Yao, Mario, wybaczcie, że musieliście czekać- do pokoju wchodzi kolejny mężczyzna. Biznesmen szybko odwraca twarz w jego stronę i spuszcza wzrok. Czyli to on rządzi? Patrzę na nowo przybyłego. Jest stary. Ma pomarszczoną twarz, łysą głowę i długą brodę związaną w warkocza. Serio? Do tego ma na sobie pomarańczową szatę do kostek. Przepasany jest białym pasem. Mnich. Prycham.- Na zdrowie.
-Maria!- oburza się moja siostra.
-Przyzwyczaisz się do klimatu, choć racja, że jest tu dość chłodno- mówi staruszek spokojnym tonem.- Poproszę o dodatkowy koc dla ciebie…
-O nie, dziadku. Nie zostaję tu na dłużej. Wracamy do domu- mówię wyraźnie. Jestem gotowa odwrócić się na pięcie i iść do wyjścia, ale wiem, że to Eli chciała gadać.
-Maria…- wzdycha moja bliźniaczka.- Po prostu mów to, co ja mówię, dokładnie- podkreśla.
-Siostra z jakiegoś powodu chce z staruszkiem gadać, więc będę tłumaczyć.- Wzruszam ramionami.
-Z wielką przyjemnością jej wysłucham.- Ten facio jest niemożliwy. Wkładam słuchawki do uszu. Ostatnio polubiłam pozorność. A dokładnie pozory normalności.
-Po pierwsze chciałabym przeprosić za moją siostrę…- zaczyna Elizabeth.
-Chyba kpisz, że mam to powtórzyć?! Przejdź do rzeczy!- ponaglam.
-Spokojnie. Jesteśmy bardzo wdzięczne za uratowanie…
-Dzięki za wyciągnięcie z tego bajzlu w górach…
-I odpowiednią opiekę…
-I w porzo opiekę…
Tłumaczę, a dokładniej wypowiadam jej słowa na głos. Zerkam na biznesmena. Wodzi wzrokiem po pokoju, ale nie z nudów. Szuka Elizabeth. Nie znajdzie jej. Jest widoczna tylko dla mnie. Słyszalna też. Przewracam oczami. Jest taki jak wszyscy. Znów skupiam uwagę na mnichu.
-Chciałybyśmy wiedzieć, co się wydarzyło w powietrzu… i później- kończę.- Ale się rozgadałaś, przynajmniej wiem, co robiłaś w nocy- komentuję.- To jak, dziadziu? Odpowiesz?
-Oczywiście, chciałbym jednak najpierw zobaczyć Elizabeth, jej zdolności.
A jednak jest taki, jak wszyscy. Potrzebuje dowodu. Nie wierzy mi. Nie wierzy w nią…
-A, co? Moje słowa to za mało?! Lepiej po prostu gadaj stary pryku, a nie marnujesz nasz czas!
-Zważaj na słowa!- próbuje mnie uciszyć biznesmen.- Rozmawiasz z Wielkim Mistrzem…
-Chyba z Wielką Zmarszczką!- przerywam mu w pół.- To jak? Wyjaśnisz nam wszystko, czy tylko zmarnowałeś nasz czas?- zwracam się znów do staruszka. Nagle wykonuje szybki ruch ręką, jakby rysował trójkąt w powietrzu. Znikąd uderza mnie podmuch wiatru. Czuję, jak moje koszulka się porusza, a moje włosy lecą do tyłu.
-AAA!
-Elizabeth!- Odwracam się. Kryształowa kula spada. Widzę, jak przechyla się nad krawędź podstawki i zaczyna spadać. Biznesmen rzuca się w jej stronę, ale nie zdąży. Wiem, że nie. Odwracam wzrok.- Eli? W porządku?- pytam, wyglądając za niewielkie okienko. Czemu tak nagle zamilkła?
-Mari…- Przenoszę na nią wzrok. Czuję, jak usta lekko mi się rozchylają w cichym zdumieniu. Moja siostra trzyma w rękach kryształową kulę. Ona przez nią nie przenika. Wszyscy stoimy. Nikt się nie porusza. Biznesmen ma na twarzy zdumienie, duka pojedyncze pytania. Za to staruszek uśmiecha się. Jakby wszystko od początku przewidział. Rusza w moją stronę. Staje ze mną twarzą w twarz. Jest ode mnie jakieś dwa centymetry wyższy. Jego spojrzenie jest ciepłe, ale twarde. Podnosi pomarszczony palec i stuka mnie w czoło.
-Nieźle, jak na Wielką Zmarszczkę, co? No dobrze, przejdźmy do dalszej rozmowy…
Uśmiecham się do siebie. Wtedy odkryłam, że Chhaaya jest w stanie podnosić różne przedmioty. Większość jest dla niej za ciężka, ale jeżeli mocno się skupi, jest w stanie przejąć w pewnym stopniu moją „cielesność”, jak wyjaśnił nam to pewien Mistrz Ziemi z domu Powietrza. Choć w sumie to bardziej „pożyczenie”. Nie długo będziemy musiały się naprawdę mocno postarać i unieść naprawdę porządne rzeczy.
Inaczej mama nigdy nie uwierzy.
***
-Pamiętaj, to ja mówię. Nie przekręcaj żadnych słów, nie komentuj, nie patrz na mnie…
-UGH…- wzdycham.- Daj spokój. Wszystko wiem.
-Lau…- Naciskam dzwonek do drzwi. Czekam sekundę, dwie, trzy… Przenoszę ciężar na jedną nogę i zakładam ręce na piersi.
Jesteśmy na najwyższym piętrze trzydziestopiętrowego budynku. Słońce powoli zachodzi za horyzont. Z tego miejsca wygląda to naprawdę imponująco. W końcu drzwi się otwierają.
-Tak?
-Witaj. Wiem, że to może być szok. Wszystko wyjaśnię, ale najpierw usiądźmy… Lau!- Przez sekundę się nie odzywam. Patrzę na kobietę o wysokich rysach twarzy. Jasne, zielone oczy patrzą na mnie z niedowierzaniem. Przytomnieję. Powtarzam słowa Chhaayi. Nie wierzy we mnie, choć mnie widzi, to co będzie z duchem?
Wchodzimy do ogromnego mieszkania. Połowa piętra należy do mamy. Ledwo przekraczam próg. Uderzają mnie wspomnienia. Białe ściany, a pod milionami warstw farby- kolorowe postacie. Drewniana podłoga porysowana przez miecze. Mówię cały czas, ale się nie słucham. Gdy idziemy do salonu, mijamy otwartą kuchnię. Wielka wyspa z ciemnym blatem. Jasne szafki skrywające drogocenne zastawy. A w pokoju dziennym kanapa, a raczej statek, tratwa, wyspa, łóżko, biurko, zamek, przeszkoda na trasie wyścigu.
-Cieszę się Elizabeth, że tu jesteś. Naprawdę, nie sądziłam, że jeszcze kiedyś zobaczę ukochaną córkę…- Słowa uderzają mnie w twarz. Myśli, że jestem Chhaayą? Nic dziwnego, mówię, jak ona, a wyglądamy identycznie.
-Nie, nie… jestem Maria… Same czasem się myliłyśmy, jak stawałyśmy przed lustrem- wyjaśnia zgrabnie siostra.
-Och, Mari, tak mi przykro!- Kobieta zakrywa nieskazitelną dłonią usta.
-To nic. Co do Elizabeth…- Najtrudniejszy moment.- Najpierw mnie wysłuchaj i zobacz dowody.
-Mnie możesz wszystko powiedzieć…
-Co tam takiego pięknego niby jest Maria?- Matka patrzy na mnie surowym wzrokiem. Ręce trzyma na biodrach. Pochyla się i patrzy mi prosto w oczy. W ciągu sekundy tracę całą swoją ekscytację.
-…- nie odpowiadam. Ani ja, ani Eli. Obie milczymy. Chcę się skurczyć pod spojrzeniem mamy, ale jednocześnie chcę jej pokazać moją siłę. Nie jestem wariatką.
-Mnie możesz wszystko powiedzieć…- Jej twarz się zmienia. Łagodnieje, dostrzegam ciepły uśmiech. To moja mama. To ona czytała mi bajki, obmywała kolana z piasku i płukała włosy. Właśnie w ten sposób uśmiecha się do Elizabeth, kiedyś również do mnie. Teraz znów widzę moją mamusię.
-Pegaz! Tam był pegaz!- ekscytuję się. Siostra szarpie mnie za rękaw, widzę, jak delikatnie kręci głową. O co jej chodzi? To nasza mama.
-Nie pleć bzdur! Ile razy mam Ci powtarzać! Takie rzeczy nie istnieją!- Nagle wszystko pryska. Znika uśmiech. Znika ciepło. Znika zaufanie. Pozostaje tylko strach, który przeradza się w gniew.
-Istnieją! Widziałam!- zapewniam. Zaciskam pięści.- Eli też!- Jej musi uwierzyć. W końcu to Elizabeth, moja mała siostrzyczka, którą kochają wszyscy. Lepsza ja.
-Elizabeth, czy to prawda?- Głos kobiety jest jednocześnie spokojny i agresywny. Ciepły i pełen nieludzkiego chłodu. Jest przerażający. Ale Eli da radę. Ona sprawi, że mama uwierzy, że pogodzi się z dziadkami, że znów będziemy pełną, zgraną rodziną.
-… Nie…- Serce mi zamiera. Odwracam się w jej stronę.
-Eli…- szepcę. Czuję, jak ostatnie resztki nadziei wołają o jedno zdanie: „Żartuję!” lub „To nie był Pegaz! Tylko jednorożec!”. Czekam na jakiekolwiek wyjaśnienie. W myślach błagam siostrę, by potwierdziła jednak moje słowa.- Eli, no co ty?
-To był zwykły ptak, ale nie chciałam uświadamiać Mari, bo była nim bardzo zafascynowana…- kłamie. Kłamstwo tak łatwo ucieka z jej ust. Czuję, jakby ktoś uderzył mnie w twarz.
-ELI!- wrzeszczę i rzucam się w jej stronę. Chcę na nią krzyczeć, zmusić ją, by powiedziała prawdę.
-Maria! Zostaw ją, natychmiast!- Matka chwyta mnie za ramię i odwraca w swoją stronę. Jest zła. Już nawet nie zawiedziona.- Mój przyjaciel polecił mi specjalistę, jutro się z nim spotkasz, może ktoś obcy wybije ci głupoty z głowy!- Mój świat się rozpada. Dlaczego dałam się podpuścić i uwierzyłam, że mogę jej wszystko powiedzieć, a ona to zrozumie?
-Lau? Powtórz…- głos Chhaayi przywołuje mnie. Pamiętam tamtą rozmowę. Obietnicę matki.
-Elizabeth jest duchem- mówię. Widzę, jak kobieta gwałtownie wciąga powietrze i zaciska pięść. Mierzę ją wzrokiem. Nagle szybko zamyka mnie w objęciach.
-LAU!- karci mnie bliźniaczka.
-Tak mi przykro. Ale już dobrze, jesteśmy razem. Już jesteśmy razem…- Myśli, że Chhaaya jest martwa w pełnym tego słowa znaczeniu.
-Nie, mamo! Ona tu jest, jako duch. – Wyrywam się z jej uścisku i patrzę na nią błagalnie. Uwierz mi!
-Mari, twoja siostra odeszła. Nie może być duchem…- mówi powoli, z rezerwą, ale stanowczo. Jej oczy są pełne litości. Przykładam dłonie do twarzy i prycham.
-Kiedy ona tu jest! Pokaż jej!- zwracam się bezpośrednio do siostry.
-Niby jak!? Nie ma nic, czym mogłabym poruszyć!- skarży się. Jestem pewna, że jest na mnie wściekła. Nie będę bawić się w głupie gierki, w stosowność, jako matka powinna mi uwierzyć. Musi mi uwierzyć.
-Otwórz szufladę!- Dziewczyna idzie w stronę szafek.- Mamo odwróć się i spójrz…- proszę kobietę.
-Maria…
-Chhaaya, trzaśnij drzwiczkami!- polecam. Czuję, jak każdy mój centymetr ciała drży ze złości. Słyszę uderzenie. Mama nawet nie drgnęła.- Przecież to słyszałaś!
-Mari, to pewnie przeciąg… Wszystko ma swoje racjonalne wytłumaczenie…
-ZAMKNIJ SIĘ!!!- krzyczę najgłośniej, jak umiem.- Zamknij, zamknij, zamknij!! Czemu nie możesz mi uwierzyć!
-Lau…- próbuje siostra. Stara się być delikatna. Jak przy dziecku, co wpadło w furię. Irytuje mnie to. To ja jestem starszą siostrą.
-Mari, czemu to ciągniesz?- pyta matka, zaskakująco, smutnym tonem. Nie odpowiadam. Gotuję się ze złości.- Właśnie przez te wyobrażenia, przez to że nie słuchasz, twoja siostra nie żyje.
-Gdybyś nie zmusiła mnie do wyjazdu do psychiatryka, nie uciekłabym!
-Gdybyś była normalna, nie musiałabym cię nigdzie wysyłać! Czemu nie możesz być ,jak siostra!- Nagle wszystko mija. Nie czuję absolutnie nic.
-Zapomnij o mnie. Zapomnij o tej rozmowie. Pochowałaś już mnie, więc wyobraź sobie, że nic się nie zmieniło- mówię spokojnym i opanowanym głosem. Patrzę jej prosto w oczy. Widzę w nich strach.- Nie martw się. Nic nam nie będzie. To najlepsze wyjście. W końcu dla ciebie od zawsze byłam stracona.- Sięgam do kieszeni jeansów. Malutka fiolka. Zjeździłam pół świata i w końcu buteleczka na coś się przyda. Eliksir zapomnienia. Wymaże z jej umysłu cały dzisiejszy dzień.
Otwieram fiolkę i szybkim ruchem ręki sprawiam, że woda trafia do gardła kobiety. Jej oczy rozszerzają się w niemym zdziwieniu.
Upada.
Wychodzę z mieszkania.
***
Czasem ludzie popełniają błędy. Każdy je popełnia, ale ja biję rekordy. Pewnie swoich nigdy nie zliczę. Mama znów krzyczała. Nie chciałam tego. Najgorsze jest to, że nie wiem, kiedy popełniłam błąd. Przecież robiłam, co mogłam, by być dobrą córką.
A jednak teraz nie płaczę. Czuję tak wiele, że zamieniło się w pustkę. Nie chcę tak. Wolę krzyczeć. W tedy gram w otwarte karty.
Góry. Biały śnieg na szczytach lśni od światła księżyca. Stoję oparta o drewnianą balustradę. Delikatny wiatr targa moim kimonem. Niebieski materiał ociera się o moje ciało. Nie wiem, co myśleć. Jestem wściekła. Chcę krzyczeć, ale wiem, że to sprawi ból innym. Chcę coś uderzyć, ale wiem, że to nic nie da. Chcę przynajmniej płakać, ale łzy nie chcą lecieć. Czy to możliwe, aby się skończyły?
Słyszę przesuwanie drzwi. Co mam teraz zrobić? Udawać siebie? Żartować? Być trochę bezczelna i agresywna? Uśmiechać się i po prostu iść przed siebie? Mam być kimś, kim byłam jeszcze wczoraj? Tak byłoby najłatwiej, najlepiej dla innych.
-Ładny widok, co?- starczy głos.
-Wielka Zmarszczka- mówię, jak zawsze. To boli.- Modlitwy ci się skończył?- pytam ironicznie. Czemu to tak boli?- Widok byłby ładniejszy, gdyby księżyc nie odbijał się od twojej łysej pały.- Śmieje się. Zmuszam się do utrzymania roli.
-Widzisz, płomyczku, ja przynajmniej mogę zrobić disco party.- Zmuszam się do uśmiechu.- To w której szkole mam cię szukać, by zaprosić cię do tańca?- Drań. Cała szopka na nic. Wzruszam ramionami.- Może zostaniesz w domu? Zapewne większość tak zrobi.
-Nie równaj mnie z większością!- Staram się mówić, jak ja. Jakbym była gotowa wyzwać cały świat na pojedynek.
-Ale ty nie chcesz zostać Wodą, czemu? Ten żywioł pochodzi od twoich przodków! Masz go we krwi!- zapewnia mnie. Ma rację. Nawet nie zaczęłam szkolenia na maga, a już jestem w stanie kontrolować wodę.
-A znudziła mi się.- To ja. Przecież to nie może być tak trudne. Grać siebie! Skoro to takie łatwe, czemu tak boli?
-Przestań już, głupia! Gadaj po prostu, co ci nie pasuje!- Koścista dłoń uderza mnie w głowę. Teraz kącik ust szczerze drga mi do góry.- Co ci nie pasuje?
-Ciężko to wyjaśnić- mówię wymijająco i opieram głowę na poręczy. Kolejne uderzenie.- Au. Już dobra! Wystarczy… – Wzdycham.- Na początku woda jest lodem, zimnym, twardym, ale kruchym. Potem jest wodą, którą wszyscy znają. Ten stan byłby w porządku, wrząca woda też. Kiedy widzisz bąble na powierzchni, nie ruszasz jej. Wtedy wszystko jest w porządku. Jednak woda może też parować. Staje się nieruchoma. Nic po niej nie widać. Wtedy potrafi tylko ranić z zaskoczenia!- Zaciskam pięści.- Nie chcę tak robić. W szkole Wody nauczą mnie parować, a ja nie chcę! Nie chcę, by ktoś się sparzył, tylko dlatego, że zaczęłam zachowywać się normalnie!- Czuję małe kropelki, czające się pod zaciśniętymi powiekami.- Nie chcę kłamać!- krzyczę, a gorące łzy spływają mi po policzkach.- Ogień zawsze jest niebezpieczny i każdy o tym wie! On nie udaje, a jednak go czczą!
-Myślę, że podjęłaś już decyzję i to dawno temu.- Patrzę na staruszka. Jego oczy są ciepłe.
-Spróbuj, komuś powiedzieć, co tu zaszło, Dziadziu, a tak cię urządzę- mówię i nagle dociera do mnie, że to nie boli.
Parowanie boli.
Stoję przed workiem treningowym. Jestem ubrana w wypożyczony strój sportowy. Zmuszam ciało do wysiłku. Do gniewu. Chcę wrzeć! Ba, chcę PŁONĄĆ! Uderzam z całej siły. Uderzam w twarze psychologów, których poznałam. Zawsze mnie denerwowali. Uderzam w twarz nauczycieli, którzy zwrócili mamie uwagę na moje zachowanie. To ich wina. Uderzam w twarz matki. Czemu mnie do tego zmusza?
Uderzam po kolei wszystkie twarze, na które choć raz byłam zła. W twarze przyjaciół z zakonu. W twarze Mistrzów. W twarz samego P’an-ku – Pana Ważnego we Wszechświecie. W końcu uderzam w twarz Chhaayi! To ona mnie zdradziła!
Jednak jej twarz, to też moja twarz.
W jednej chwili worek treningowy staje się moim ciałem. Wreszcie pękam. Znów zaczynam wrzeć. Uderzam z wszystkich sił. Szybko, mocno. W twarz. W brzuch. Byle tylko bolało! Chcę bólu!
To moja wina! To przeze mnie ludzie cierpią. Sama sobie jestem winna!
***
-W- W porządku?- Chhaaya mówi bardzo ostrożnie. Cicho.
-Mów głośniej, bo nic nie rozumiem- karcę ją. Przykładam dłoń do ucha, dając znak, że ma powtórzyć. Uśmiecha się.
-Nieważne…
-A mówili, że ja jestem dziwna, ja przynajmniej nie gadam do siebie- stwierdzam i wzruszam ramionami.
-Fajnie, że wróciłaś…- szepcze.
-Coo?! Co tam dukasz?- krzyczę, choć słyszę ją wyraźnie.
-NIC!- odkrzykuje, choć leży obok mnie.
-To daj mi spać, a nie…- jęczę. Przewracam się na bok. Przykrywam się pod nos ciepłą kołdrą. W pokoju hotelowym za dwadzieścia dolarów za noc, nie oczekuję nawet świeżego zapachu. W sumie ta neutralność, nieidealność mi pasuje.- Też się cieszę…- mówię cichutko.
***
-UGH! Wyłącz to!- krzyczę.
Telefon wygrywa drażniącą muzyczkę.
-Roztrzaskam go, na kawałki! Telefon i dzwoniącego!
Czarna karta obrzuca mnie niebieskawym światłem hologramu, nie zważając na moje groźby.
-Oby to było ważne…- Wzdycham i odblokowuję telefon. – Czego?
-Lau? Mamy problem.- Ten głos. Męski głęboki z wyraźnym japońskim akcentem, a jednak płynną angielszczyzną. Pewniak. Podnoszę się i włączam kamerę. Na hologramie pojawia się jego twarz. Azjatyckie rysy, czarne, roztrzepane włosy. I fioletowy guz na głowie, a pod nim rozcięta brew. – Atakują nas, brakuje ludzi.- Wyskakuję z łóżka. Podbiegam do krzesła i wciągam spodnie.- Jest słabo, ledwo trzymamy ich poza bramą…- Zgarniam torbę, szybko sprawdzam zawartość. Portfel, gumy do żucia, tabletka przeciwbólowa… Musi wystarczyć.- Mamy mało czasu…
-Rozłączam się, dokończysz, gdy przyjadę- przerywam mu. Zgarniam holopad i wrzucam go do torebki. – CHHAAYA!- wołam.- Za ile najbliższy samolot do Chin?- Wychodzę z pokoju. Idę w stronę schodów. Zbiegam z betonowych stopni. Na półpiętrze spotykam siostrę.- Dopiero wracasz? Nieważne. Za ile samolot do Chin?- pytam.
-Dziś nie latają, dopiero jutro…- odpowiada, zdezorientowana.- Co się dzieje?- Podchodzę do recepcji i zostawiam kartę do drzwi. Dobrze, że zapłaciłam wczoraj.- Ubieraj słuchawki, co jest?
-Dzwonił Pan Pewny Siebie, mają problem w świątyni- wyjaśniam. Idę przez miasto.- Nie latają dziś? Czemu?- mówię, gdy po chwili wyciągnęłam słuchawki z kieszeni.
-Słabe warunki, tylko transportowce latają- tłumaczy, a ja przygryzam wargę.- Nie.
-Co „nie”?
-To zły pomysł, o czymkolwiek myślisz, nie rób tego- nakazuje Chhaaya. Głos ma poważny i stanowczy.
-O co ci chodzi?- mówię ciut za głośno. Choć rzeczywiście mam pomysł…
-Znam tę minę! Chcesz zrobić coś głupiego i niebezpiecznego. Nie- stwierdza stanowczo.
-Kojarzysz to jezioro kilka kilometrów od wschodniej bramy?- pytam. Czuję, jak coś mnie ogarnia. Nie jestem tylko pewna czy to strach, czy adrenalina. Powiedzmy, że to drugie.- A gdybym tam wylądowała?- myślę na głos.
-Myliłam się- oznajmia, a ja otwieram szerzej oczy. Co?- To Jest bardzo i to bardzo zły pomysł.- I całe zdumienie pryska.
-Słuchaj znajdziemy przewoźnika, który będzie tamtędy leciał i po prostu wyskoczymy- wyjaśniam.- Otworzę wodę i zamknę ją nad głową, dzięki czemu nie połączę się z wodą, jako mokra plama- przekonuję.
-To beznadziejny plan- oznajmia.- Poza tym nikt nie zgodzi się, byś skakała z jego samolotu.
-Nikt nie musi o tym wiedzieć, a autopilot?- Macham ręką od niechcenia.- Wystarczy powiedzieć właścicielowi, by w ustawieniach zostawił przelot bezzałogowy i po krzyku.- Wzruszam ramionami.- Nie słyszałaś tej rozmowy, tego harmidru, w świątyni jest naprawdę źle. Musimy tam być. Już.
-Dobra. To chyba twój najgorszy pomysł.- Uśmiecham się do niej.
-Następny będzie jeszcze gorszy, specjalnie dla ciebie- zapewniam i puszczam do niej oko. Jakiś przechodzień patrzy na mnie dziwnie. Mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Chyba jednak trochę się boję…
***
Ciemny pokój. Ogromna przestrzeń, w której moje kroki rozchodzą się echem. Próbuję dojrzeć coś w ciemności. Nagle zapalają się dwa świeczniki. Słabe płomienie oświetlają prosty, drewniany stół. Podchodzę bliżej. Dostrzegam obrane cebule, nuż i miskę. A więc to moje zadanie? Pokroić cebulę?
-Halo!- wołam. Odpowiada mi cisza i powracający do mnie głos.- Kostka czy piórka?- pytam ironicznie. Przeczesuję z zirytowania włosy. Co mi pozostaje? Siadam i zaczynam siekać warzywa.
Coraz mocniej czuję drażniący zapach cebuli. Powoduje, że mój wzrok staje się zamglony. Wspomnienie uderza mnie z impetem w twarz. Ja i patelnia cebuli. Łzy w oczach. Elizabeth. Pegaz szybujący na wysokości szyb naszego mieszkania. Matka. Zdrada. Ucieczka.
Gwałtownie wstaję, próbując odegnać bolesne wizje. One dalej się przewijają.
Ucieczka. Samotność. Płacz. Żal. Nienawiść.
Wszystkie uczucia ponownie buchają w moim wnętrzu. Dotykam miejsca nad łopatką, gdzie istnieje najwidoczniejszy dowód mojego błędu, a jednak najmniej ważny.
Powrót. Krzyk. Ból. Parowanie.
Drapię chropowatą skórę, wciąż odróżniającą się od reszty. Drapię i krzyczę. Błagam, żeby to się skończyło.
Samolot. Słowa, które nigdy nie powinny paść.
Gorące łzy ciekną mi po policzkach. Próbuję je wytrzeć, ale moje dłonie po cebuli tylko podrażniają bardziej oczy.
Potwory. Katastrofa.
Wbijam paznokcie w poparzone plecy. Czuję krew. Ból fizyczny nie przyćmiewa tego w środku.
Ostatnie życzenie.
-DOSYĆ!- wrzeszczę na cały głos. Wszystko zamiera.- Czemu to widzę!? Przecież wiem, że to moja wina! Nie chciałam tego!- tłumaczę.- Chciałam jedynie wierzyć…!- głos mi się łamie.- Nie chciałam jej zabić, chciałam tylko, by choć raz stanęła po mojej stronie, powiedziała, co myśli naprawdę. To ja powinnam umrzeć! Przecież wiem!
Siedzę zgarbiona. Czuję szatę przyklejoną do moich pleców. Czuję, jak krew i pot przesiąkają materiał. Gorące łzy spadają na moje dłonie. Zaciskam pięści.
-Nie wiem, w co pogrywasz czy pogrywacie!- krzyczę w przestrzeń.- Ale jednego jestem pewna! Sprawię, że moja siostra będzie szczęśliwa! Mam gdzieś, czy ktoś mi pomoże. Moja siostra będzie szczęśliwa bez względu na cenę!
Wstaję. Nic się nie zmieniło. Ogień dalej płonie. Stół dalej jest na tym samym miejscu. Cebulę dalej trzeba pokroić. Stawiam stołek z powrotem i siadam. Siekam.
Nie poddam się. Będę jak ogień, spalę wszystko na swojej drodze, byle dać bliźniaczce trochę ciepła.
***
Przełykam głośno ślinę. Zaczynam dostrzegać wady tego planu, ale nic po sobie nie pokazuję. Wiatr szarpie samolotem. Mocniej zaciskam dłonie na poręczy. Zgodnie z ustawieniami, za kilka minut autopilot powinien otworzyć właz wejściowy, by zrzucić paczkę. Mój plan zakłada wtedy wyskoczyć. Mam nadzieję, że jezioro będzie na miejscu. Dłonie mi się pocą.
-Ledwo stoisz, a chcesz skakać…- Chhaaya kręci głową.- Za moment będziemy na miejscu. Spotkamy się na dole.- Wysyła mi ciepły uśmiech, odwdzięczam się tym samym, ale oddaję więcej pewności.
Wielka klapa się otwiera. Uderza we mnie mroźne powietrze górskie. Puszczam się i wyskakuję.
Nie krzyczeć. Nie krzyczeć. Nie krzyczeć. Nie krzyczeć. Nie krzyczeć. Nie krzyczeć. Nie krzyczeć.
Układam swoje ciało w odpowiedniej pozycji. Gogle narciarskie chronią mnie przed powietrzem, ale nie przed ciśnieniem. Piszczy mi w głowie. Nagle dostrzegam jeziorko. Błękitna tafla zbliża się niezwykle szybko.
Błagam, niech to się uda. Niech tam będzie mała dziura.
Jest!
Zanim którąkolwiek częścią ciała dotknę wody, zamykam ją na pasie. Nogi gładko wbijają się w taflę. Ogarnia mnie nieprzenikniona ciemność i wszechogarniający chłód. Każdy centymetr mojego ciała żąda znaleźć się na powierzchni. Zmuszam organizm, by wypłynął. Macham nogami. Płuca zaczynają mnie palić. Chciałabym oddychać pod wodą. Dziadek opowiadał mi kiedyś, że pierwszy raz całował się z babcią właśnie pod wodą. Uważałam to za bardzo romantyczne, ale też trochę obleśne. Chciałbym móc oddychać. Mam coraz mniej siły. Robię głęboki wdech. Rozpaczliwie wciągam tlen do płuc.
-Lau! Lau! Lau, daj jakiś znak!- krzyczy Chhaaya. Zaczynam płynąć w jej stronę.
Mija kilka minut, choć mam wrażenie, że po wieczności, leżę na brzegu i próbuję złapać oddech. Uwielbiam pływać, potrafię przepłynąć naprawdę długie dystanse i mogę wstrzymać oddech nawet na dziesięć minut, ale tym razem jezioro wygrało.
-Widzisz, to był dobry plan- mówię między oddechami.- Zbierajmy się.
Zmuszam się do wstania. Czuję, jak drżę na całym ciele. Hydrokineza jest super, ale przydałoby się parę ulepszeń. Na przykład możliwość nie moczenia się. To byłoby super.
Idziemy przed siebie. Próbuję zdjąć z siebie wodę. Przede wszystkim z włosów. Słyszę, ja bliźniaczka wzdycha.
-No co?- irytuję się.
-Może podgrzej wodę? Ociepl ją i siebie- proponuje.
-Mądralińska się znalazła…- prycham, ale rzeczywiście zaczynam zwiększać temperaturę wody. Ogarnia mnie przyjemne ciepło. Ktoś u góry mi sprzyja.- Psik!
-Jeżeli złapiesz zapalenie płuc, to będziemy miały poważny problem…
-Nie ważne. Grunt, że jesteśmy całe i zaraz będziemy na miejscu.- Ledwo kończę zdanie, a znów kicham. Pociągam nosem. Jesteśmy jakieś pięćdziesiąt metrów od bramy.
-Stać!- męski głos dobiega do mnie znad wejścia.- Kim jesteś! Zidentyfikuj się lub giń!- Jestem pewna, że chłopak jest z domu Ognia. Alternatywą jest śmierć, więc powinnam mieć rację.
-Jestem Lau! Mistrzyni ognia z domu Wody!- przedstawiam się.- Przybyłam na wezwanie Mistrza ognia z domu Ziemi!- wyjaśniam. Wielka brama ze zgrzytem otwiera się. Wchodzę do środka.
Uderza mnie cisza i chaos. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Każdy zajęty swoim zadaniem, biega w tą i z powrotem. Zatrzymuję chłopaka.
-Gdzie jest Mistrz ognia z Ziemi?- pytam szybko. Dzieciak jakby zza szyby odpowiada mi niewyraźnie.- Co? Gdzie Ujasiri?!- pytam po chińsku. Wskazuje ręką na szczyt centralnej świątyni. Wysoka na kilkadziesiąt metrów budowla. Każde kolejne piętro jest mniejsze od poprzedniego. Na samym szczyci znajduje się sypialnia Wielkiego Mistrza. Wbiegam do środka. Ściany pomalowane w barwne drzewa. Owocowe, jesienne, letnie, wiosenne, zimowe. Wszystkie drzewa na raz. Biegnę w stronę schodów. Pokonuję po kilka stopni na raz.- Chhaaya? Weź zorientuj się, jak to wszystko wygląda, ok?- pytam, nie licząc na odpowiedź. Odwracam głowę w stronę siostry.- Poszukaj pióra, może Dziadzio będzie chciał z tobą gadać…- Wpadam na kogoś. Potykam się o stopień, ale utrzymuję się na nogach.- Szlag- zaklinam.
-Co ty tu robisz?- Takiej pretensji z wejścia się nie spodziewałam. Jeszcze natknęłam się na nią. Zaglądam w złote oczy, czarnowłosej dziewczyny. Ma na sobie czerwoną szatę.
-Chaychna. Zignoruję cię i pójdę załatwić sprawy ważniejsze od ciebie.- Wymijam ją. Idę korytarzem Pójdę najpierw do swojego pokoju i się przebiorę, potem do staruszka… Wiązka ognia przelatuje tuż koło mojego ucha.
-„Tajtana” się czyta. Ale ty głupia jesteś.- Zaciskam pięści i odwracam się do niej.
-Jaki masz problem?- pytam, gotowa w każdej chwili ją uderzyć.
-Lau, wyluzuj- uspokaja mnie bliźniaczka.- Chodźmy po rzeczy- prosi. Ani drgnę. Mierzę maga ognia wzrokiem.
-Jak śmiesz jeszcze się pytać?! Gdzie byłaś przez ostatnie dwa miesiące?- warczy.
-Z jakiej paki mam ci się spowiadać? Zostaw mnie, muszę pogadać z Dziadziem.- Już chcę się odwrócić.
-Jak śmiesz!? Wielki Mistrz uratował ciebie, pomógł ci!- krzyczy. Jest rozgrzana. Zaciska dłonie, spalając mnie wzrokiem.- Dał ci dom! Namówił innych, by przyjęli cię do Domu, wytypował cię na Mistrza. Zrobił dla ciebie tak wiele, a ty nie masz do niego za grosz szacunku!
-Nic o mnie nie wiesz!
-Ale wiem, że nie władasz ogniem.- Jej słowa uderzają mnie w twarz. Powstrzymuję się przed rozszarpaniem jej.- Ogień nie będzie służył słabym, głupim ani zdrajcom! A ty spełniasz wszystkie te warunki!
-Zamknij się! Myślisz, że dostaję wszystko od tak?- Pstrykam palcami.- Mylisz się. A jeśli nie chcesz mieć wybitych zębów, lepiej już idź!- radzę. Gdyby nie to, że czuję oddech siostry na karku, już dawno rozerwałabym czarnulę na kawałki.
-Ogień swoje wie. Gdyby nie Mistrz byłabyś równie martwa jak twoja siostra…!- Oddech Chhaayi się urywa. Pękam. Ruszam w stronę Chaychnay. Rozpędzam się. Moja pięść pokrywa się lodem. Uderzam ją w prawy policzek. Dziewczyna zatacza się do tyłu. Słyszę protesty siostry, ale je ignoruję.
-Zabiję cię, a wtedy zrozumiesz, że Chhaaya jest równie żywa, jak ja!- zapewniam. Uderzam kolejny raz. I znów. Kiedy chcę ją uderzyć czwarty raz, ona łapię moją pięść i rozpuszcza lód. Wyrywam rękę, zanim zdąży mnie sparzyć. Patrzę na swoje dzieło. Twarz dziewczyny jest sina od zimna i uderzeń. Ma rozciętą wargę i policzek. Dyszę. Chcę poprawić.
-Tylko niszczysz. Nie potrafisz szanować, kochać, żałować. Umiesz jedynie uciekać i niszczyć- warczy. Szykuję się do kolejnego ciosu. Unika mojego uderzenia.- Uciekłaś dwa miesiące temu, bo przestraszyłaś się prawdziwej walki, poświęcenia!
-Co ty pierdolisz!?- wrzeszczę.- Pojechałam tworzyć tatuaż, jak każdy mistrz! Jak śmiesz posądzać mnie o tchórzostwo!- Odskakuję i próbuję na odległość dosięgnąć ją strumieniem wody.
– Akurat wtedy! I na tyle czasu!?- W jej ręku pojawia się ognisty bicz. Czerwień i błękit splatają się ze sobą. Zderzają o siebie.- Gdybyś tu była, może Mistrz nie umierałby właśnie!- Zatrzymuję się. Woda opada, a ognisty sznur mija moją twarz o milimetry. Czuję jego piekący żar.
-Zmarszczka umiera?- pytam. Nie wierzę. Ręce bezradnie zwisają . Patrzę na swoje buty.- Nie wiesz, przez co przeszłam! – syczę.- Jeżeli nie masz wszystkich danych, nie osądzaj mnie- warczę. Ruszam w jej stronę. Mijam ją o centymetry.- Nie zadzieraj ze mną. Teraz mam dużo ważniejsze sprawy.- Mijam ją i idę schodami na górę.
-Ognia nie oszukasz!- Słyszę za sobą jej zapewnienie. Wbiegam po schodach.
***
-…Lau widzi, widzi świat wokół…
-Co, dałeś się załatwić, staruszku?- Odsuwam drzwi i wchodzę do środka. Przerwałam Zmarszczce w połowie zdania, ale nie lubię być tematem rozmów.- Powiedz chociaż, że on nie wyglądał dużo lepiej.- Nie patrzę na niego z wyższością czy pogardą. Patrzę na równego sobie, no może odrobinę podnoszę brodę.
-Wyglądał fatalnie, wracając sprawdzałem, że przypadkiem nie zostały mi jego resztki na skarpetkach.- Uśmiecham się. Zaraz potem mężczyzna zanosi się kaszlem.
-Mam poprawić po tobie?- pytam, unosząc lewą brew. Klękam przy jego posłaniu, naprzeciwko Chhaayi.
-Ujasiri się tym zajmuje- odpowiada mi uśmiechem. Robię oburzoną minę.
-Zleciłeś to jemu, a nie mnie?- Obrażam się. Nie pozwalam uśmiechowi wpełznąć na twarz.
-Był akurat pod ręką…- Znów atakuje go kaszel. Zaciskam pięść.
-Czemu wysłałeś mnie akurat dwa miesiące temu w podróż?- walę prosto z mostu.
-Uznałem, że powinnaś zrobić sobie tatuaż…- Zdejmuję kurtkę i podwijam rękawy. Prawie całe jedno ramię mam zamalowane różnymi wzorami. Jedne tworzą cały wzór, inne były robione pojedynczo. Gdybym pokazała je mamie, pewnie dostałaby zawału albo wpadłaby w krwiożerczy szał. Na drugim ramieniu mam tylko jeden symbol. Zarys promienistego słońca, a w nim błyszczący księżyc. Symbole pierwszych magów Ognia i Wody. Staruszek kiwa głową.- W takim razie czemu Pani Wygrana, oskarżyła mnie o tchórzostwo?- Czuję narastający we mnie gniew.
-Przed waszym wyjazdem dostaliśmy deklarację wojny…
-Co?- przerywam. Przyglądam się jego twarzy. Lekko spocona, pomarszczona. Oczy ciepłe, ale poważne.-Kpisz- stwierdzam, a może… proszę?- I mimo to pozwoliłeś mi wyjechać!- Zrywam się na nogi. Potrzebuję ruchu, bo czuję, że komuś przywalę. Zaczynam chodzić w tę i z powrotem.
-Kto wypowiedział wojnę?- przerywa milczenie moja siostra. Jak ona to robi, że nic jej nie rusza? Zawsze pierwsza otrząsa się z szoku.
-Trzy lodowe giganty z gór.- Staję jak wryta.
-Trzy? Lodowe?- parskam śmiechem. Chhaaya szbko mnie karci, ale ja w swoim tempie się opanowuję.- Na świecie jest jeszcze osiemnastu magów Ognia razem ze mną. Z tego, co wiem ośmiu było tu zanim wyjechałam. I nie jesteście w stanie ich pokonać?- pytam z niedowierzaniem.
-Mają hybrydy, ich jad jest wysoce żrący, szpony niezwykle ostre, a skóra niesłychanie twarda… Skończyły nam się pomysły, jak je zabić, by się nie uzdrowiły- wyjaśnia. Przygryzam wargę. To komplikuje sprawę.
-To te stwory tak cię urządziły, Zmarszczko?- pytam.
-Udało nam się zabić jedną, niedługo po waszym wyjeździe, ale w czasie drugiej walki, trochę mi dołożyli- przyznaje niechętnie.
-Chhaaya? Idziemy. Znajdziemy Pana Pewniaka i załatwimy te dziwadła.- Ruszam w stronę drzwi.
-Tylko nie rób nic głupiego!- nakazuje na odchodne Dziadzio i zanosi się kaszlem.
-Tak, tak…- Przewracam oczami, choć tego nie widzi.- A ty się kuruj!
-Idź do Najwyższego!- woła jeszcze za mną. Znów jestem na korytarzu.
***
Wielkie wrota. Za srebrną bramą istnieje świat stworzony tylko dla mnie i P’an-ku. Przyglądam się zdobieniom. Historia świata. Stwórca świata oddał swoje ciało czterem świadomościom, które przyjęły określone formy. Pierwsza powstała Ziemia. Twarda, stabilna, bezlitosna. Później narodziła się Woda. Spokojna, wytrwała, zdradziecka. Następnie pojawiło się Powietrze. Delikatne, opiekuńcze, uległe. Najmłodszy był Ogień. Energiczny, ciepły, brutalny. Wszystkie razem tworzą P’an-ku.
W ten sposób widzę żywioły. Każdy Dom, wychowuje na swój sposób. Ziemia krytykuje powietrze za uległość, nie dostrzegając swojej upartości. Woda nie toleruje brutalności Ognia, nie dostrzegając agresji w swojej zdradzieckości. Wszystkie domy się wzajemnie krytykują. Przyjmują swoje wartości i mierzą innych swoją wagą. Zwykli ludzie też tak robią. „Jeśli ja to zrobiłem, ty też możesz” albo „Jesteś za słaby”, albo zwyczajne „W porównaniu z innymi…” takie zdania padają z ust ludzi każdego dnia. Nie jest to nic złego, jeżeli umie się patrzeć na siebie oczami innych.
Otwieram drzwi i wchodzę do środka.
Jak zawsze na początek wita mnie ciemność. Ruszam przed siebie. Po chwili zapalają się dwa świeczniki kilka metrów dalej. Oświetlają drewniany stół i cebulę. Nóż odbija ogniste płomyczki. Wysuwam taboret zabieram się do krojenia.
W przeciwieństwie do innych, którzy rozmawiają z Dużym, ja tylko mówię i patrzę.
Przyglądam się, jak moje dłonie z wprawą siekają warzywa. Może powinnam wytatuować sobie cebulę? Jest smaczna, ale odstrasza ludzi. Kącik ust rusza mi do góry. Ciekawa aluzja.
Nagle czuję piekący ból, gdy nóż natrafia na palec.
Szlag. Zaczynam ssać skaleczony kciuk.
-Panie Duży? Masz może plaster?- pytam przestrzeń.- Albo trochę wody? Jakiś liść?- Wzdycham przeciągle.- Kumam! Trzeba być skupionym w czasie pracy, przecież wiem.- Gdzieś po lewej zapala się światło. Mała, drewniana szafeczka z trzema szufladami. Podchodzę do niej i otwieram pierwszą szufladę. W środku znajduję miseczkę z wodą. Wyjmuję i stawiam na wierzchu. Sprawdzam zawartość kolejnych półek. Znajduję jakąś roślinę i dziwną ziemię. Wzdycham. Już wiem, do czego to służy. Ranę należy zmoczyć, przyłożyć zielsko, skleić bordową grudką i stopić delikatnie.- Nie panuję nad ogniem- wołam, jakby nie było mi to potrzebne, jakby mnie to nie obchodziło.- Te! Daj po prostu zwykły plaster, a nie!- skarżę się. Czuję irytację. Niestety na siebie. Przygotowuję opatrunek . Wystawiam kciuk nad otwartą dłonią. Skupiam się. Widzę płomień. Malutki, tańczący płomyczek. Światełko, które ociepla ludzkie dłonie. Światełko, które daje nadzieję, na pokonanie ciemności. Światełko, które swoim tańcem prowokuje uśmiech. Światełko, które ma ogromną moc. Te małe światełko zniszczyło ciało Chhaayi. To była moja wina. Chhaaya jest, jaka jest przeze mnie. Gdybym mogła wtedy kontrolować żar…- Widzisz! Nic! Nie działa!- wołam, urywając wyrzut. Podchodzę do świecznika i stapiam, zasklepiając „plaster”.- Nie wiem, co chcesz osiągnąć. Jakbyś nie mógł po prostu dać mi łaski Ognia!- Czekam. Jedyne, co mi odpowiada, to cisza. Płomień w świeczniku powoli gaśnie. Wracam do stołu.- Czego ode mnie oczekujesz?- pytam, opierając się o blat, zaciskam na nim dłonie.- Dlaczego uważasz mnie za słabą!?- Jestem zła. Marnuję tylko czas. Powinnam planować, robić rozeznanie. Cokolwiek. Powinnam robić wszystko inne.
Nagle w mojej głowie pojawiają się obrazy. Ja i Chhaaya oglądamy jakąś nudną bajkę o miłości między kobietą a robotem. Wymuszam uśmiech i nie narzekam na film. Siostrze się podoba, więc przeżyję.
Stoję za spuszczoną głową. Wpatruję się w rozbity wazon. Widzę swoje stopy, czarne pantofelki mamy, która właśnie daje mi karę. Kątem oka widzę też kapcie bliźniaczki. Mogłabym przyznać, że to ona zbiła wazę, ale po co? I tak bym oberwała.
Stoję wyprostowana. Jedną rękę wyciągam do Chhaayi, a drugą powstrzymuję starszą dziewczynę, przed kolejnym uderzeniem. Wiem, że zaraz oberwę. Mam jednak pozwolić, by ktoś uderzył moją siostrzyczkę? Chcę rzucić sarkastyczną uwagę. Jestem gotowa oberwać w twarz.
Pocieram zaspane oczy. Nie będę spać. Nie będę spać. Nie będę spać. Powtarzam niczym mantrę. Nie zostawię jej samej. Tłumię ziewnięcie.
Znam wszystkie te obrazy. Pamiętam wyraźnie każde z tych wspomnień. Dlaczego są niby ważne?
Kończę szatkować ostatnią cebulę. Próbuję odegnać łzy, ale obraz ciągle mam rozmazany. Wycieram je rękawem. Biorę głęboki oddech.
-Skończyłam! Wpadnę kiedyś!- rzucam i wychodzę.
Opieram się o zamknięte wrota. Wypuszczam przerywanie oddech. Zagryzam wargę. Uderzam pięścią o drzwi i ruszam przed siebie.
***
-Lau? Śpisz?- pyta cichutkim głosem Chhaaya. Przewracam się na plecy. Leżę na dziesięciocentymetrowym materacu. Ręce trzymam za głową. Patrzę w sufit. W pomieszczeniu jesteśmy same. Jak każdy Mistrz mam swoją sypialnię. Kilkumetrowe pomieszczenie z balkonem. Chociaż pokój utrzymany jest w raczej surowym stylu, jest mi tu wygodnie. Blade światło księżyca oświetla podłogę, a chłodny górski wiatr gra dla mnie koncert, poruszając małymi dzwonkami na zewnątrz.- Lau?- powtarza pytanie siostra.
-Nie.
-Ten plan nie wypali- stwierdza. Siadam, a ciepła kołdra odkrywa moje ramiona. – Ten list… Na kilometr czuć, że to pułapka…
– Co więc proponujesz?- Odwracam się w jej stronę. Delikatna łuna Księżyca przenika przez nią.
-Egh…- Wzdycha.- Nie wiem, ale nie jest dobrze. Wielki Mistrz umrze, jeżeli nie dostanie antidotum… Na razie tylko przepona jest wyjątkowo ściśnięta, ale inne mięśnie też są bardzo osłabione. Jak tak dalej pójdzie, jego serce się zatrzyma…- Słyszę w jej głosie tyle emocji. Żal, smutek, złość, determinację.
-Możemy ich same załatwić, a przynajmniej pozyskać antidotum- proponuję. Odrzucam pościel i wstaję, by ubrać spodnie.- Jeżeli kazali przyjść jednej osobie, będę to ja, reszta o świcie do nas dołączy.- Podskakuję, by podciągnąć jeansy i jednocześnie pokicać do kurtki.- Jestem pewna, że będą obserwować teren, więc zasadzka nie wypali…- myślę na głos. Zawiązuję buty.- Zbadamy teren i zgarniemy antidotum, a poza tym można spróbować ich załatwić…
-To kiepski pomysł, ale jeżeli naprawdę są tak silni, jak mówi Wielki Mistrz…- zaczyna Chhaaya.
-To musimy mieć więcej danych, nie możemy tracić magów- dokańczam, a siostra mi przytakuje. Odsuwam delikatnie drzwi. Wychylam głowę. Nikogo w zasięgu wzroku. Wychodzę.
***
Mój plan zakłada zdobycie antidotum i powrót. Jeżeli cokolwiek pójdzie nie tak, o świcie powinna się pojawić reszta grupy.
Wykonywanie planów… nigdy nie byłam w tym najlepsza. Znalazłam gdzieś, kiedyś takie hasło: „Obmyślić plan. Wykonać plan. Założyć, że plan nie wypali. Olać plan.” Bardzo mnie to zainspirowało. Może gdyby ludzie nie próbowali układać planów, strategii, schematów, nie byłoby tylu niepowodzeń, zawodów i rozczarowań?
„Przygotuj się na najgorsze, miej nadzieję na najlepsze”.
Tylko raz nadzieja mnie zawiodła. Dwa lata temu, kiedy wiodłam pozornie normalne życie. Przez sekundę wierzyłam, że nie jestem rozczarowaniem. Już od bardzo dawna wiedziałam, że jestem inna. Widziałam więcej, nadal widzę rzeczy, których inni nie dostrzegają. Moje rysunki na ścianach nie były wymysłem dziecka, zaobserwowałam je. Kochałam ten MÓJ świat. Był magiczny, prawdziwy i niepowtarzalny świat. Teraz, kiedy powoli pozbywam się z niego trucizny, jest jeszcze piękniejszy.
Wychodzę na polanę. Wszystko wokoło przykryte jest nieskażonym śniegiem. Biała kołdra przykryła drzewa, trawę. Księżyc delikatnie rzuca światło, które odbija się od miliardów brylancików. Dla takich widoków wydaje się nawet miliony.
Jest tylko jedna skaza. Wysoka na jakieś cztery metry postać o ludzkim kształcie. Widzę srebrne włosy, opadające mu na masywne barki. Ubrany jest jedynie w metalowy napierśnik, który odsłania jego masywne ramiona, zdolne połamać mi ręce, do tego skórzane spodnie. Przechodzi po mnie dreszcz, gdy dostrzegam kompana olbrzyma. Dziwna hybryda. Coś jakby pradawny gryf z ogonem skorpiona i łuskami zamiast piór na tułowiu.
-A więc gdzie się ukryły pozostałe ludziki?- mówi po chińsku, ale z silnym północnoeuropejskim akcentem.
-Jestem sama!- odkrzykuję, a mimo to mam wrażenie, że mój głos jest bardzo słaby.- Daj antidotum, zaprzestań ataków na świątynie, a porozmawiamy o magii!
-A kim ty jesteś, by cokolwiek o niej wiedzieć?- słyszę, jak z powątpiewaniem i pogardą pyta.
-Jestem Lau! Mistrzyni Ognia z Domu Wody!
-A więc to o Tobie mówiły góry?- Zbija mnie z tropu. – Dziecko, które przeżyło? Które walczy ze swoją krwią, z przeznaczeniem, z przeszłością i w końcu z Największymi Siłami Świata!?
-Lau, nie daj się sprowokować…- upomina mnie siostra. Zaciskam pięść. A olbrzym ciągnie.
-Mimo swojej sławy, jesteś za słaba dla mnie- mówi z drwiną w głosie.- Potrzebuję czegoś więcej, kogoś, kto nie jest samobójcą!
-Nie jestem samobójcą! Jestem silniejsza, niż ci się zdaje!- odkrzykuję, zmuszając się do rozpalonego opanowania.
-Nie?- Znów ze mnie drwi.- To czemu jesteś tu sama? Wolisz poświęcić siebie, niż innych i dlatego sama doprowadzisz do swojej śmierci!- Nie mogę tego spaprać. Ten gościu ma antidotum. Jeśli je dostanę, uratuję Dziadzia. Biorę głęboki wdech.- Chcesz antidotum?- Patrzę na niego ostro, marząc, by wzrok mógł zabijać.- Ono jest w jej jadzie. Atakuj.- Dezorientuje mnie to pytanie.
-Lau! Uważaj!- Głos siostry uświadamia mi, że polecenie było do bestii.
Ogromna hybryda rusza w moją stronę z zawrotną prędkością, pomimo tak pokracznej budowy ciała. Przywołuję dwa lodowe miecze. W śniegu zostają ich dwa odciski. Załuskowany Gryfo-skorpion uderza dwa razy potężnymi skrzydłami i wzbija się w powietrze. Rzucam w niego jednym z ostrzy. Spokojnie je omija. Eghh… Nie będzie tak łatwo. Stwór pikuje w moją stronę. Szybko rzucam się na bok, a bestia w idealnym momencie znów wyrównuje lot i zaczyna się wznosić.
-Powtórzy atak, zrań go!- podpowiada Chhaaya. Coś jej odburkuję o pomocniczości jej rad, ale ma rację. Wielkie cielsko znów leci w moją stronę. Tym razem czekam trzy sekundy dłużej z unikiem. W ostatnim momencie unikam zmiażdżenia, rozszarpania czy co tam chciało ze mną zrobić. Robię obrót i mieczem ranię jedno ze skrzydeł bestii. Bordowa krew barwi śnieg. Było blisko, to mogła być moja krew. Potwór skrzeczy, ale chyba uniemożliwiłam mu lot, a wręcz na pewno go zdenerwowałam. Rusza w moją stronę. Z zawrotną prędkością atakuje mnie długim żądłem. Ledwo udaje mi się je odbijać, unikać i generalnie nie dać się przebić.- Odetnij ogon! Tam będzie antidotum!- „Niby jak?!” pytam w myślach, ale powstrzymuję się przed wykrzyczeniem tego pytania. Przywołuję drugi miecz. Idzie trochę lepiej. Nagle tracę równowagę, gdy cofając się napotykam przeszkodę. Szlag! Wielka bestia zwala się na mnie. – LAU!!- Krzyżuję miecze. Powstrzymuję stwora przed zatopieniem pazurów w moim ciele. Widzę lecące w moją stronę żądło. Odchylam gwałtownie głowę na bok, powodując pstryknięcie w karku. Kolec wbija się obok mojej głowy. Czuję, jak moje mięśnie drżą. W mojej głowie pojawia się wizja. Chciałabym ją rozważyć, pielęgnować ją, pozwolić rozkwitnąć jak każdemu pomysłowi, ale nie mam czasu. Gdy bestia znów próbuje mnie przebić, szybko przesuwam miecze nad głowę i odcinam żądło.
Po okolicznym lesie rozchodzi się potężny ryk. Wycie bestii po utracie części ogona i mój krzyk, gdy łapa potwora łamie mi żebra, a pazury rozrywają skórę. Postanawiam pójść w ślady hybrydy i zrobić taktyczny odwrót. Sięgam po kolec i zmuszam się, by podnieść się na nogi- każdy centymetr ciała nie zgadza się z tą decyzją. Dopadam do pierwszego drzewa i siadam za nim, jęcząc.
-Lau!?- Widzę panikę na twarzy siostry. Mam wrażenie, że jest jeszcze bledsza niż zwykle.
-Bierz antidotum i leć do świątyni. Spróbuję go zwabić do jeziora, tam go załatwią…- zanoszę się kaszlem, na rękawiczce zostaje krew-… nasi. Nie długo powinno świtać, musisz ich przekserować…
-NIE!- Który raz już to mówi?- Nie zrobisz tego. Nie dasz rady…
-Muszę- zapewniam i patrzę na nią z determinacją, która ulatuje w ciągu sekundy. Widzę, jak przez oczy Chhaayi przelatuje przerażenie, pewność, gniew. Wszystko na raz maluje się na jej twarzy. Nie pozwoli mi na ten plan.
-Nie dam ci umrzeć z mojej winy, nie dam cię znów zranić przeze mnie…- Patrzę na nią niezrozumiałym wzrokiem.- Od zawsze byłaś moim bohaterem, ale tym razem nie musisz nim być!- mówi z błagalnym tonem.- Musisz przeżyć, choć raz pomyśl o sobie!- Jej głos błyskawicznie zmienia się w złość. – Nie potwierdzaj jego słów, nie jesteś samobójcą tak? Więc nie daj się zabić!
– A jaki masz plan?- Odchylam głowę do tyłu. Boli mnie. Jednak bynajmniej ciało, a serce. Całe życie myślałam, że ją chronię, a krzywdząc siebie raniłam też ją. Spod przymrużonych powiek widzę, jak gorączkowo myśli.- Chcesz być bohaterem?- pytam nadając tonowi lekki ton.
-Myślisz, że to koniec?- Rozlega się za mną głos olbrzyma- Może zraniłaś moją chimerę, ale nie możesz jej zabić! Jest ze mną związana! A ty jesteś SAMA!
-Nie tym razem…- szepczę. I zmuszam się, by spojrzeć na bliźniaczkę.- Ty go zabijesz. Wezmę kolec i zacznę uciekać. On i Besta pewnie za mną ruszą. Wtedy ty chwycisz jego serce i z moją cielesnością je wyrwiesz. Zdechną oboje.- Dostrzegam na jej twarzy nie pewność.- Nie ma innego planu. Zabijesz ich, a ja ucieknę…
-Jeżeli wezmę za dużo…
-Wychodź, Wychodź! Mała samobójczyni!? Moja bestia jest głodna!- nawołuje mnie z drwiną w głosie mężczyzna.
-Nie mamy czasu. – Zmuszam ciało do ruchu. Chwiejnie się podnoszę, ale powstrzymuję krzyk. Trzymam kurczowo żądło i ruszam przed siebie. Byle do świątyni.- Baw się dobrze!- rzucam na odchodne i wymuszam uśmiech, a siostra mi go oddaje.
Idę przed siebie. Słyszę szum krwi w głowie. Mam wrażenie, że moje wnętrzności zamieniły się w papkę i powoli ze mnie wyciekają. Czuję Chhaayę. Delikatnie pociąga, łączącą nas nić. To właśnie dzięki niej mogę widzieć i słyszeć siostrę. Jesteśmy związane ze sobą, moje boskie korzenie są zamknięte w istnieniu bliźniaczki. Kiedy jesteśmy od siebie za daleko, jestem zupełnie normalnym śmiertelnikiem. Muszę się wysilić, by zobaczyć rzeczy niewyobrażalne, ale jestem do tego zdolna, tracę natomiast panowanie nad wodą. Chhaaya! Musisz wziąć więcej, jeżeli masz go zabić. Chwytam za niewidzialną linę i z całej siły rzucam ją w jej stronę. Chhaaya musi żyć, za wszelką cenę. Nie stracę jej znów. Wkładam w to całą swoją siłę. Oddaję jej prawie całą linę.
Upadam.
Przed oczami pojawiają mi się wizje. Moje wspomnienia. Bronię siostry, przyjmuję nie swoje kary, wtrącam się w nie swoje sprawy, pomagam każdemu wokół.
Przewracam się na plecy. Widzę nad głową korony drzew. Są zamazane przez zgniło-zielony dym. Dziwny gaz- trucizna. Całe moje życie jest wciąż zatruwane. Czy to możliwe, że sama jestem ośrodkiem trucizny?
Kolejne wizje. Więcej bólu.
Nagle to widzę. Wszyscy wokół mnie mieli rację. Jestem słaba, jestem samobójczynią. Próbowałam ratować tych, których spotkałam na swojej drodze. Brałam na siebie ich troski, strachy, bóle, żale i myślałam, że uśmiechy, a przynajmniej brak łez, wystarczą. Nie mogły wystarczyć. Wpuszczałam do swojego świata truciznę w postaci problemów innych. Ustawiłam siebie na samym dole priorytetów. Dlatego nie mogłam panować nad ogniem. Nie szanowałam nigdy własnego ciała. Co chwila brałam na siebie coraz więcej, uważałam, że w ten sposób odkupię swoje błędy. Błędy, których w moich oczach nie było końca. Ogień nie mógł poddać się mojej woli, bo by mnie zniszczył.
Nie jestem idealna, wiem, ale tak naprawdę nikt nie jest. Każdy z nas jest obarczony swoją własną trucizną i tylko od nas zależy, czy pozwolimy się jej udusić. Od dwóch lat próbowałam się jej pozbyć, a tak naprawdę często sama brałam jej do siebie coraz więcej. Widziałam w ludziach prawdę, ale nie mogłam jej dostrzec u siebie.
Czuję łzy na policzkach. Mam wrażenie, że przez gęsty dym powoli przedostają się promienie światła.
Mam w sobie siłę. Jestem w stanie pomagać innym, ale nie muszę nic udowadniać, nie muszę brać wszystkiego na siebie. Mam przyjaciół nie muszę samotnie mierzyć się z trucizną całego świata.
Podnoszę rękę przed siebie. Pozwalam potężnej wiązce płomieni poszybować w powietrze. Dzikie, szalone, silne, niepokonane, a jednak życiodajne języki ognia mkną w górę, będąc symbolem mojej siły, mojej wiary i obietnicy.
Na usta wkrada mi się leniwy uśmiech. Co z tego, że krwawię? Żyję i w końcu czuję, że mogę oddychać. Zmuszam się, by podciągnąc się do pozycji siedzącej. Ściskam w jednej ręce żądło.
-Lau!?- Ten głos. Znam go. W moim polu widzenie pojawia się ciemnowłosy Azjata. Ma pewne oblicze, twarde spojrzenie. Pan Pewny Siebie.- Co się stało? To ty wysłałaś sygnał?- Jego wzrok pada na mój brzuch i kolec. Blednie.- Lau!?
-Spoko. To antidotum dla Mistrza.- Wyciągam rękę, drży. Opada bezwładnie, gdy chłopak bierze ode mnie ogon.- Weź ludzi i idźcie nad jezioro, szybko. Chhaaya niedługo tam dotrze, a z nią olbrzymy…- Zanoszę się kaszlem, widzę drobinki krwi.- Musicie zabić pana, by zabić sługę- mówię szybko, skupiając się na prostowaniu i zaciskaniu palców u prawej dłoni. – Idź już!- ponaglam go głośno, a co moje żebra się buntują.
-Nie zostawię Cię tu- protestuje. Przewracam oczami.
-Idź ratuj Dziadzia, ratuj moją siostrę. Dziś to ty będziesz bohaterem, a ja poczekam- zapewniam. Widzę skupienie na jego twarzy. Jego usta są tylko wąską kreską.
-Dobra…- ulega. Wstaje i patrzy na mnie. Posyłam mu uśmiech. Przyjmuje go i biegnie do świątyni. To całkiem wygodne, nie ratować wszystkich wokół.
Z tą myślą tracę przytomność.
***
Stoję na szklanej krawędzi. Na prawo mam szarą mgłę, z której nie wydobywa się żaden dźwięk, oprócz cichego lamentu. Na lewo mam identyczną mgłę, ale spod niej dobiegają do mnie słowa. Przekleństwa, wyznania, tajemnice, obietnice, żale. Wszystko tam jest głośne i niekontrolowane.
-Życie i śmierć.- Odwracam się w stronę głosu. Przede mną stoi zakapturzona postać. Nie widzę jej twarzy, ale brzmi jak mężczyzna. Czarna szata spływa lekkimi marszczeniami po chudym ciele. Na piersi widnieje jedynie znak czterech żywiołów.- Wiesz dwa lata temu właśnie tutaj targowałem się z twoją siostrą o WASZE życie.- Patrzę na niego niezrozumiałym wzrokiem.- Obie umierałyście, ale twojej siostrze udało się wytargować oba istnienia.
-Chhaaya…- Marszczę się.- Skoro tu jestem, znaczy, że umarłam?- pytam, a moje serce przyśpiesza.
-Jeszcze nie, chociaż umierasz.- W jego głosie nie słyszę żadnych emocji. Mówiąc żadnych emocji, mam na myśl absolutnie nic. Żadnej kpiny, pogardy, szczęścia, strachu, litości… Absolutnie nic, nawet obojętności.- Słyszałem, że potrafisz patrzeć. Podobno widzisz to, co piękne. A ty jesteś piękna?- To pytanie mnie zaskakuje, ale w sumie znam odpowiedź. Teraz ją znam.
-Tak.
-Powiedz to- poleca. Czuję, jak mi się przygląda. Przełykam ślinę.
-Jestem piękna- smakuję ten wyraz. Nigdy wcześniej tak o sobie nie mówiłam, nie myślałam, a nawet nie marzyłam. Podoba mi się to brzmienie.
-Dobrze. Wracaj już. A i przekaż siostrze nowe imię, Kankara.
-Czekaj! Kim jesteś?- pytam, a odpowiada mi cichy, krótki śmiech.
-Nie wykonuj za mnie roboty. Nie zbawiaj świata.
Wszystko się rozmywa.
***
Otwieram oczy. Widzę drewniane belki nad głową. Świątynia. Dociera do mnie cicha melodia dzwoneczków, poruszanych wiatrem. Moja sypialnia. Słyszę złowrogie warczenie. Mój brzuch.
Nie wiem, ile czasu mi to zajmuje, ile razy jęknęłam, ile się przy tym urobiłam, ale w końcu wstałam. Owinęłam się kocykiem i z przymrużonymi powiekami wyszłam z sypialni. Czuję, jak kuleję i jak moje żebra stabilizuje jedynie bandaż. Nagle dociera do mnie wraz z chłodnym, nocnym wiatrem, zapach jedzenia. Wzdycham, co łączy się z jękiem. Schody, prowadzące do stołówki są na lewo, ale idę w prawo. Pójdę po jedzenie przez salę chorych, która zajmuje pokoje na wszystkich piętrach, oprócz tego nade mną, gdzie jest żarcie. Delikatnie odsuwam drzwi. Docierają do mnie miarowe oddechy, ciche chrapanie, lekkie świsty. Na podłodze leżą dziesiątki ciał, ułożonych w równych rzędach rannych. Ktoś obrzuca mnie soczystą wiązanką wyzwisk, gdy nadeptuję komuś na palce u ręki. Odbąkuję przeprosiny i zaczynam wchodzić po schodach. To raptem kilkanaście stopni, a czuję się, jakbym zdobywała najwyższy szczyt. Gdy docieram na górę, dyszę, co tylko potęguje ból w piersiach. Podkuśtykuję do lady. Blade światło. Zmywają? Nie zdążyłam?
-HEej!- wołam, choć bardziej to przypominało zwykłe mówienie.- Zostało coś jeszcze? Umieram z głodu!- Podchodzi do mnie młoda dziewczyna, nie starsza ode mnie. Ma może z czternaście lat. Ma jaśniutkie włosy, związane w kucyka, choć pojedyncze kosmyki odstają jej na boki. Niebieskie oczy wpatrują się we mnie z irytacją.
-Kolacja była półtorej godziny temu- mówi, jakbym mogła się wcześniej obudzić.
-No weź… Daj mi po prostu resztki z mikrofali? Ba! Bez mikrofali!- proszę, a mój brzuch znów udaje dziwny dźwięk.
-Dlaczego niby tobie mam podać kolację teraz?- pyta i zakłada ręce na piersiach. Dostrzegam naszyjnik z symbolem ognia.
-Bo jestem Mistrzynią Ognia?- zgaduję.
-Czekaj, ty jesteś Lau? Ta Lau?- dopytuje i opiera ręce na blacie.
-Nie wiem, czy „tą”, ale innej nie znam, więc chyba tak.
-Idź usiądź, zaraz Ci coś przyniosę- ożywia się dziewczyna i znika w kuchni. Idę i siadam do stołu. W największym pomieszczeniu w świątyni stoją rzędem dziesiątki stołów. Siadam na jednej z drewnianych ław. Przebiega po mnie dreszcz. Ugh…
Po chwili dociera do mnie intensywny zapach jedzenia…
***
Słyszę poruszenie na korytarzu. Podnoszę wzrok znad kubka z gorącą czekoladą. Na stole stoi miska po zupie, talerz po kurczaku z ryżem i Carry, półmisek po mięsnej zakąsce. Oczywiście wszystkiego wzięłam po dokładce. Teraz lekko kołyszę się w przód i w tył, wdychając słodki zapach kakao, gdy nagle główne drzwi się rozsuwają. Stoi w nich wysoki chłopak.
-Heej, Pewniaku- mówię i upijam łyk. Jego oblicze łagodnieje, jakby doznał ulgi.
-Mam ją!- krzyczy przez ramię w przestrzeń i wchodzi do środka. Za nim pojawia się młoda dziewczyna, o lekko zaróżowionej twarzy. Skądś ją znam, takiej urody się nie zapomina. Ubrana jest… W moją szatę?!
-Ey! To moje!- krzyczę i wskazuję na nią palcem.- Te, Kankara, rozbieraj się!- rozkazuję i nagle wszystko wskakuje na swoje miejsce. Ta dziewczyna to moja bliźniaczka. Wygląda tak bardzo ludzko, cieleśnie.
-Co ty sobie myślisz, znikać od tak!?- mówi z lodowatym krzykiem. Przebiega po mnie dreszcz.- I o co ci chodzi z Kankarą?- pyta i podchodzi do mnie i chłopaka, który w milczeniu przysłuchuje się naszej rozmowie. Słyszę jej kroki.
-Jesteś Kankara, bo cieniem już raczej nie jesteś…- zauważam i znów upijam łyk, zanurzając się w płynnym raju. Dziewczyna rumieni się.
-Głupia, dałaś mi prawie sto procent cielesności!-Ładne podziękowanie, ale słyszę zawahanie.- Tym samym odzyskałam ciało…- Uśmiecham się do siebie. Ziewam, choć po chwili przeradza się to w jęk.- Prawie się zabiłaś… Doprowadź się do tego stanu znowu, a obiecuję…
-Wiesz nie planuję. Teraz idę się przespać, a potem idę na urlop. Mogę pogadać z młodzikami, ale nie bawię się w treningi, misje ani nic w tym stylu!- zapewniam i dopijam napój. Dostrzegam ulgę i szok na twarzy przyjaciół. – Ja świata zbawiać nie zamierzam- postanawiam i wybucham śmiechem, wszyscy się śmiejemy, a moje żebra chyba mnie znienawidzą. Dobrze jest oddychać powietrzem bez trucizny.
KONIEC
Koniec, Kochani. Mam nadzieję, że Wam się podobało. Dedykuję tę pracę wszystkim, którzy próbują zbawić świat i apeluję: „PRZESTAŃCIE”. Cieszmy się z tego, co mamy, z tego, co nas otacza, z tego, co osiągamy. Bądźmy dobrzy dla innych, ale nie niszczmy siebie. Wierzę, że ktoś może utożsamił się z Lau, tak jak ja. Dziękuję za uwagę i zapraszam do komentowania!
Saide
Hmm…
Zaniemówiłam… Zgadzam si z tobą, świat jest piękny, fakt cały czas coś nawala, ale jakoś się telepiemy do przodu… Z tym ratowaniem świata, czasem lepiej naprawić swoją działkę, ale tak porządnie, a nie odrazu całe osiedle czy miasto, tak by za chwil miało się jeszcze bardziej rozlecieć.
Twój apel mi przypomniał pewną smutną historię.
W szóstej klasie została zorganizowana zbiórka karm, misek, koców itp., i troch się tego uzbierało. ,,Odeskortowała” towar cała nasza klasa i kilka osób z innych klas, pochodziliśmy po tym schronisku, wszyscy użalali się nad tymi psami (ok. 300) jakie to one biedne, że zapiszą się na wolontariat, że w każdą sobotę będą je wyprowadź i im pomagać. I skończyło się na obietnicach
Niestety tak jest bardzo często, tacy jesteśmy chcemy za wiele zrobić, chcemy upiększyć świat nie dostrzegając uprzednio jego piękna
PS. Jedna rzecz mi się rzuciła w oczy ,,nuż”;)
PPS. Się rozpisałam