Czejuuuuuuuu! Ojajciu! Tak mi miło, gdy czytam Wasze komentarze, że nie zważam na brak weny (po sytuacji, która się tu wydarzy) i już dziś oddaję Wam kolejny rozdział. Jest 04.05.2017 20:32, a ja już dodaję kolejną część. Mam wrażenie, że jest bardzo długa, ale chyba trochę się dzieje. Mam nadzieję, że wprawi Was w skrajne uczucia (bo takie we mnie wzbudza). Dedykacja dla Arion, która zawsze szybko i miło ocenia prace i dla Snakix, za tę naszą wenę i za Twoje komentarze, które sprawiają, że zmarszczek dostanę przed 30 (od uśmiechu).
Saide
X
-Przypomnij, czego szukam?
Minęły godziny. Przedzieram się przez puszczę. Przeskakuję powalone drzewa, rozchylam przeszkadzające gałęzie, omijam rowy. Nie widzę nawet nieba. Zielona korona ledwo przepuszcza promienie światła. Jakby coś ukrywała. Lub chroniła. Słyszę, jak wszystko wokół mnie żyje. Słyszę szeleszczące liście. Słyszę odgłosy zwierząt. Nie wiem, skąd pochodzą, bo roślinność jest bardzo uboga, ale drzewa są na tyle grube, a niektóre rośliny rozłożyste. To, co zjawiskowe, jest w wyższych częściach lasu.
-Zamku- odpowiada bogini w mojej głowie.
-To mi pomogłaś…
Giltine, litewska bogini śmierci. Póki co chyba jest najlepsza z bogów. Nie szpera, nie rzuca się. Nie jest to dla niej przyjemność. Ja jej nie przeszkadzam, ona mi też nie.
Pojawiła się nagle. W sumie chyba zaczynam się przyzwyczajać. Giltine ma jedną, znaczącą zaletę- gra w otwarte karty. Przechodziłam właśnie koło wielkiego drzewa (jakby nie otaczały mnie tylko takie drzewa), gdy ją poczułam. Z góry zaznaczyła, że nie będzie się zbytnio wysilać. Poinstruowała mnie, że mam znaleźć górę, a na jej szczycie będzie zamek lub jego ruiny.
-Po co mi zamek?- nie odpuszczam.
-Słyszałaś o czarnej zbroi?- kręcę głową, ale po chwili głośno zaprzeczam.- No więc, gdy powstrzymaliśmy Pierwotną Śmierć, szybko zauważyliśmy skutki klątwy. Staliśmy się słabsi, minimalnie, ale jednak. Marzanna miała tylko jednego potomka, choć nikt nie wie, kogo. Protonego po tym, jak nas przeklęła, powiedziała: „Wszyscy znają a jednak wystrzegają, najpotężniejsza w świecie, zniszczy lekarstwo i potomkinię.”- Myślałam, że będzie bardziej poetycka groźba.
-Skąd wiedziała o przepowiedni?- pytam, nim Giltine kończy.
-Była Protogeno- mówi, jakby to było oczywiste i wyjaśniało sprawę.
-A ta zbroja?
-Kiedy zginęła Pierworodna Chaosu, odczuli to też ludzie- opowiada z nutką melancholii w głosie.- Nie wiem, jak, ale stworzyli „zgromadzenie”, które wierzyło jedynie w śmierć z woli Marzanny. Aby uchronić się przed naszymi mocami, wykuli Czarną Zbroję i stworzyli kodeks.- Czuję jej rządzę zemsty.- Ten, kto posiądzie zbroje, nie umrze bez własnej zgody. Jest pięć głównych Gildii Zgromadzonych, to tam ukryli części zbroi.
-A na co mi…- Nagle potykam się o jakiś kamień. Cicho zaklinam i idę dalej.
-Oszczędzaj siły, nadejdzie czas na dalsze wyjaśnienia.- Giltine milknie.
Jestem zmęczona. Nie zauważyłam nawet durnego kamulca. Ostatni raz tak zmęczona byłam, nie wiem, z kilka lat temu, sześć lub siedem. Nie… trzy lata temu, po tym jak dowiedziałam się o śmierci Maxa i Diany.
Wyszłam do miasta. Przeszłam trzydzieści kilometrów. Najpierw siedziałam w barze. Pamiętam ten zaduch i odór alkoholu. Wpadłam w otępienie. Wykrzyczałam się, a potem nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nie chciałam siedzieć w pokoju. Wiedziałam, że ich tam zastanę. Zobaczyłabym, jak kawałek pizzy leci w moją stronę, jeszcze zanim domknęłyby się drzwi, złapałabym ją. Zobaczyłabym, jak Max zbiera rozsypane chrupki, a ja pomogłabym mu. Zobaczyłabym, jak Diana próbuje mi wyjaśnić, dlaczego powinnam pofarbować włosy na niebiesko, wymieniałaby wszystkie odcienie. Zobaczyłabym ich, tylko dlatego, że mój mózg nie przyjął do wiadomości, że ich nie będzie. Pokazałby mi ich, pokazałby mi wspomnienia. Po wyjściu z baru zadzwoniłam do Sally. Na początku chciałam spytać, czemu mi nie powiedziała, ale nie zrobiłam tego. Poprosiłam ją o szybkie zlecenie. Wyszukała jakiegoś faceta. Jak dziś pamiętam, John Dack. Bił żonę i dzieci. Wszystkie pieniądze, które zarobiła jego żona, przepijał. Poleciałam do Los Angeles. W ciągu godziny byłam w jego mieszkaniu, szczęśliwie był sam. Podałam truciznę. Powód śmierci: ZAWAŁ. Wrócić postanowiłam wypożyczonym autem.
To zabawne uczucie, zabijać, ale nikt nie wie, że to morderstwo. Zawsze lubiłam takie szybkie akcje. Zwłaszcza jeśli cel zasługiwał na śmierć. Jechałam przed siebie, zbyt zmęczona, by krzyczeć, by powstrzymywać łzy, by blokować wspomnienia. Swobodnie płynęły przez mój umysł. Przypomniałam sobie, jak Max uczył mnie fizyki. Zasady Newtona.
Najpierw siedziałam sama na kanapie i czytałam podręcznik. Nie rozumiałam ani słowa. Litery skakały z miejsca na miejsce, nie układały się w wyrazy. Czułam się, jakby ktoś ze mną pogrywał. Nie pozwalał normalnie czytać. Byłam po prostu zła. Chciałam wyrzucić ją przez najbliższe okno. Cisnęłam nią o ścianę. Wtedy do pokoju wszedł Max i podniósł książkę. Byłam pewna, że mi ją poda i powie, żebym spróbowała ponownie. Nie zrobił tego. Odłożył ją na bok i zaproponował trening. Zgodziłabym się wtedy na wszystko. Poszliśmy na salkę. Na małą salę nie chodziło wiele osób, a zwłaszcza wieczorem. Byliśmy tam sami. Ledwo co stanęłam, a Max kopnął mnie w splot słoneczny. Poleciałam do tyłu. Pamiętam, jak powiedział: „Jeden: Bezwładność”. W ten sposób mi tłumaczył, że ciało porusza się ze stałą prędkością, jeśli wszystkie siły równoważą się. Na podstawie doświadczeń pomagał mi zrozumieć dynamikę. Najzabawniej było przy trzeciej zasadzie- akcja i reakcja. Max mówił, że jeśli uderzę ręką w stół, to stół mi odda, bo też to poczuję. Wymyśliłam coś lepszego: jeśli przyłożę komuś w twarz, ten ktoś mi odda. Pamiętam to. Pamiętam do dziś, a tamtego dnia przypomniałam sobie tak bardzo dokładnie. Przypomniałam sobie jego spoconą twarz, gdy tłumaczył mi trzecią zasadę, a ja powtarzałam, że jeśli go trzepnę, to mi odda z tą samą siłą.
Wspomnienie jedno z wielu, a mnie nawiedziło akurat wtedy. W tym przeklętym samochodzie, tamtego strasznego dnia, przypomniałam sobie jego. Jego wesoły, ale zbyt dorosły głos. Jego niebieskie oczy, tak bardzo wyczekujące poprawnej odpowiedzi. Białe włosy mokre od potu. I uśmiech przy każdym słowie i ciosie. Jego czysty i piękny uśmiech. Przypomniałam go sobie.
Byłam tak zmęczona. Zatrzymałam się na pierwszym lepszym parkingu i usnęłam. Bez żadnych snów. Widziałam po prostu jego twarz, jak śpi obok mnie na jakiejś misji. Zasnęłam z poczuciem, że on nadal jest obok.
-Hej!? HEJ, stój!
Gwałtownie zatrzymuję się. Kilka centymetrów dzieli moją twarz od ogromnej ściany. Odchylam głowę do tyłu. Nie widzę końca. Dotykam jej. Zimna skała.
-To to?- pytam, robiąc krok do tyłu.
-Tak.
-Mam się dostać na górę?- głupie pytanie, ale muszę je zadać.- Myślisz, że z którejś strony będzie łagodniejsza?- pozwalam sobie na nutkę nadziei.
-Ona nie jest naturalna, jest równie stroma z każdej strony- jej głos jest spokojny i pewny. Wie, co ma zrobić i czuję, jak właśnie znajduje rozwiązanie problemu.- Możemy polecieć.
-Herosi skrzydeł nie mają- przypominam.
-Nie każdy ma bóstwo śmierci w głowie.- To jest argument, z jakim się nie walczy. Poddałam się. Pozwalam jej robić z moim ciałem, co zechce. By zostać świadomą, zużywam wiele energii. Nagle czuję, jakby ktoś wbijał mi dwa rozgrzane ostrza w łopatki. Gwałtowny krzyk wydobywa się z moich ust. Próbuję go zdusić, ale dalej czuję, jak drapie gardło, jak płuca płoną z braku tleny, jak coś rozrywa moje plecy. Nie mogę dłużej krzyczeć. Dyszę ciężko, uderzając pięścią o litą skałę. W końcu ból ustaje.- Spróbuj wstać, dobrze?- głos Giltine jest spokojny, ale jakby zdenerwowany. Kiedy upadłam? Powoli staję na nogi. Czuję ciężar na plecach. Czuję, jak coś się na nich porusza. Coś muska moje ramiona. Niepewnie odwracam głowę. Wstrzymuję oddech, bo nie jestem pewna, czy znów nie zacznę krzyczeć. Do moich pleców przytwierdzone są skrzydła. Czarne jak smoła i długie do łydek. Delikatnie opadają na moje ramiona, tworząc swego rodzaju płaszcz.- Spróbuj nimi poruszać… Właśnie tak!
-Wiesz, że to Posejdon mi sprzyja? Jesteś świadoma?- pytam. Dotykam palcami piór. Są delikatne, jak dotyk najdroższej mi osoby.
-Co to ma do rzeczy?- mam nieodparte wrażenie, że właśnie teraz wzrusza ramionami i patrzy na mnie, jak na idiotkę.- Nie mów, że masz lęk wysokości!- wyczuwam nutę rozbawienia, ale nie robi tego specjalnie.
-Nie mam, po prostu…- przez sekundę szukam odpowiednich słów.- Kiedy ostatnim razem leciałam, to helikopter zgasł w powietrzu- wyjaśniam z lekkim powątpiewaniem, które bogini z pewnością wyczuła.
-Tym razem skrzydła są częścią ciebie, a poza tym…- chyba wzrusza ramionami?- …skrzydła nie gasną. No już! Leć!- ponagla.
Biorę wdech, stojąc na ziemi, powietrze wypuszczam, będąc już metr nad podłożem. Czuję, jak skrzydła poruszają się w tą i z powrotem. Lecę. Nabieram prędkości. Dotykam skały. Moje palce rozgrzewają się od tarcia. To niesamowite. Pęd powietrza między włosami. Czuję się, jakbym była niezniszczalna, jakby fakt, że przedzieram się przez powietrze, dodawał mi nowej energii. Czuję walące serce i uciekający oddech. Czuję się wolna!
Ledwie zauważam, gdy ląduję na szczycie. Zerkam na skrzydła, które zmieniają się w spory tatuaż na moich plecach.
Przede mną rozpościera się prosty teren, jakby ktoś uciął zwieńczenie góry. Jestem wystawiona, jak na dłoni. Jeden strzał i po mnie.
To jest wytresowanie. Pierwsze na co zwracam uwagę, to możliwe zagrożenia. Od razu widzę możliwe pozycje przeciwników. Nie ważny jest piękny zamek, stojący na samym środku powierzchni. Nie ważny jest jego bajkowy wygląd. Wysokie, cztery wieże, drewniana brama, zapewne z kratą w środku, do tego otaczająca fosa. To nie ważne. Ważne są nienaturalne kępy trawy po drodze do wrót.
Nie muszę upewniać się u bogini, ktokolwiek jest w zamku, już wie o moim przybyciu.
Serce mi wali. Wierzę, że to skutek lotu. Oddycham głęboko.
-Ilu ich może być?- pytam, nawet nie licząc na odpowiedź.
-Musisz dać się złapać, ale nie możesz stracić przytomności- przestrzega mnie Giltine.- We śnie ludzie są najbardziej bezbronni.
Widzę, jak w oddali otwiera się brama. Wychodzą z niej ludzie ubrani na czarno, w długich szatach, a na piersiach błyszczą im medaliony z pękniętą czaszką. Idą w jednym rzędzie, ale bez rytmu.
-Mam się poddać?- upewniam się cicho. Żadna część mnie tego nie chce.
-Tak. Dostań się do środka i znajdź część zbroi- podaje mi ostatnie instrukcje.
Wyznawcy otaczają mnie. Każdy ma na twarzy maskę, białą, jak śnieg. Nie ma na niej nic, prócz miejsca na oczy.
-Przeklęta służebnica!- dziesiątki silnych głosów krzyczą jednym chórem.
Dwóch mężczyzn idzie w moją stronę i łapią mnie za nadgarstki. Brutalnie wykręcają mi ręce do tyłu. Nawet jęku nie wydaję. Prowadzą mnie, a ja powstrzymuję chęć wybicia każdego w zasięgu wzroku. Każdy mięsień się buntuje. Nie mogę się rozluźnić, choć wiem, że wtedy uchwyt wyznawców niebyły tak bolesny. Staram się iść, jakbym się poddała, ale dalej poruszam się zbyt pewnie.
Stoję pod wielką bramą. Widzę słoje na drewnie, z którego została wykonana. Wygląda na solidną i surową.
Nagle zapada ciemność. Mam na głowie worek, czarny materiał odcina dostęp do światła. Przez chwilę, chcę rzucić się do odwrotu, zerwać z głowy wór i wybić wszystkich dookoła. Próbuję się opanować. Przygryzam wargę. Nie oddycham, dopóki znów nie zaczynają mnie prowadzić.
Idziemy, najpierw dziedzińcem, czuję bruk pod nogami. Wchodzimy do jakiegoś korytarza, słyszę ruch Zgromadzonych, zmieniają pozycje, a powietrze stało się cięższe. Skręcamy w lewo, w prawo i długo przed siebie. Gwałtownie się zatrzymują, o mały włos, a przewróciłabym się, uczucie zmęczenia nie poprawia koncentracji. Słyszę skrzypienie zamka. Powiew powietrza, niekoniecznie świeżego. Prowadzący mnie mężczyźni, wrzucają mnie na twardą posadzkę. Słyszę znów skrzypiące drzwi.
Jestem sama. Zrywam worek z głowy. Dalej ciemność. Pozostaje mi czekać. Klękam. Próbuję zapomnieć o głodzie i pragnieniu, o zmęczeniu, które wypełnia mi każdy mięsień.
Muszę znaleźć fragment zbroi. Ziewam przeciągle. Powstrzymuję chęć położenia się.
Gwałtownie zatrzymuję się. Robię kilka kroków do przodu, by złapać równowagę. Lekko dyszę. Wyprostowuję się i poruszam barkami.
-Lila!
Odwracam się na dźwięk mojego imienia. Ciemnowłosa dziewczyna z zielonymi pasemkami biegnie w moją stronę. Czekam na nią. Obserwuję ją. Nagle dociera do mnie, jak mi zimno, gdy widzą ją w polarowej kurtce, rękawiczkach i w czapce.
-Och, Diana!- mówię i ruszam w jej stronę.- Długo mnie nie było?- pytam, gdy wypuszcza mnie z objęć.- Yhh! Zamarzam!- stwierdzam, pociągając nosem.
-Nie tak długo, jak się spodziewaliśmy.- Dziewczyna zdejmuje drugą kurtkę, zawiązaną na biodrach i mi ją podaje.- Uratowałaś mnie!
-Co, ty?! To nic.- Dmucham w czerwone dłonie.- Też byś to zrobiła!
-Jedno trzeba ci przyznać, jesteś wariatką, niezniszczalną wariatką!- śmiejemy się.
Skrzypienie drzwi. Uśmiecham się delikatnie, wciąż żyjąca słowami Diany. Nagle ktoś przewraca mnie na posadzkę. Otwieram oczy i odturluję się na bok, by uniknąć pięści między oczami. Zrywam się na nogi. Rejestruję cztery osoby. Biegnie na mnie dwoje z nich. Wbiegam między nich i wykonuję kopnięcie do tyłu z prostym prawym. Zataczają się nie więcej niż dwa kroki. I ponownie ruszają w moją stronę. Wykonuję wykop z przewrotem do tyłu i podcinam drugiego. Niestety nie ląduję poprawnie i kolano ugina się pod naciskiem reszty ciała. To jest ich szansa, którą wykorzystują. Ląduję na ziemi. Uderzam tyłem głowy o twardy kamień, obraz rozmazuje się, ale zmuszam się, by pozostać przytomną. Ktoś na mnie siada, uniemożliwiając ruch. Pada pierwszy cios. Moją twarz rozsadza salwa bólu. Zakrywam rękoma głowę i próbuję nogami zrzucić napastnika. Nagle dobiega dwóch i przytrzymują mi ręce. Padają kolejne ciosy, każdy powoli maltretuje moją twarz. Czuję, jak puchnie, czuję, jak krew pokrywa całą skórę. Nie rzucam się, nie mam siły.
-Podnieść ją!- rozkaz wydaje surowy głos, którego właściciel nie dostrzegam w ciemnym pomieszczeniu przez zapuchnięte oczy. Stoję. Dwie osoby podtrzymują mnie pod pachami. Facet, który na mnie siedział, zasłania cały świat. Pada pierwszy cios w brzuch. Tracę oddech i potrzebuję kilku sekund, by go odnaleźć.- Cierpienie oczyszcza z skażenia! Wielka Pierwotna! Wielka Prawdziwa! Wielka, Jedyna Śmiercionośna! Tobie cześć oddając, prosimy o pomoc w pozbyciu się skażenia z ciała niewiasty! Tylko cierpienie oczyszcza ze skażenia!- Pada kolejny cios, tym razem bliżej żeber.- Jedynie cierpienie oczyszcza ze skażenie!- Kolejne uderzenie. Surowy głos powtarza mantrę, po której co raz padają kolejne trafienia w okolice żeber, brzucha. Kaszlę. Wypluwam krew, a gwałtowniejsze ruchy przy kaszlu, rozsadzają mi kości.- Oszukany duchu, porzuć to ciało!- Chwila ciszy, nic się nie dzieje.- Niech pomoże tej dziewczynie Ojciec.- Podnoszą mnie wyżej. Wychodzimy z pomieszczenia i oślepia mnie jasność. Idziemy, choć bardziej mnie niosą, niż idę sama. Kolejne skrzypiące drzwi, tylko czemu są tak okropnie głośne? Krzywię się na ich dźwięk.- Ojcze…- głos, wcześniej surowy, teraz uległy.
-Ojcze, ona jest skażona- nowy głos jest chrapliwy, głęboki i surowy. Dochodzi z ust mężczyzny po mojej lewej.- Jaki ma być jej los?
-Kto, cię dziecko, opętał?- Ojciec mówi głośno, wyraźnie z nutą europejskiego akcentu. Echo odbija jego słowa.- Nie bój się, chcemy jedynie wyzwolenia, twojego i całego świata…- Wszystko to brzmi, jak chora propaganda.- Moi mili, pomóżmy tej niewiaściee. Rytuał Przejścia.
Pisk. Niewiarygodnie silny i głośny. Po chwili cichnie, choć dalej jest.
Na sali zapanowuje poruszenie. Słyszę otwieranie drzwi, szuranie butów. Ktoś mnie pcha. Kolanem natrafiam na coś twardego. Zmuszają mnie, bym usiadła. Krzesło jest niewygodnie i wykonane z chłodnego drewna. Na prawo czuję nie wielki stolik, na którym ląduje moja lewa ręka. Ktoś gwałtownie odwraca moją głowę w stronę stołu. Zmuszam się, by widzieć coś więcej niż rozmazane plamy. Patrzę na mężczyznę. Jego twarz jest poorana zmarszczkami, ma długą siwą brodę, a oczy ukryte są pod białym kapturem. Intensywnie się we mnie wpatruje. Jego dłonie leżą na stole. Na nadgarstkach ma dwie srebrne bransolety.
„To część zbroi!”
Powstrzymuję wzdrygnięcie się, na głos Giltine. Dobra, jeden kłopot mniej, wiem, gdzie są.
„Musisz je zabrać.”
Kątem oka dostrzegam zbliżającego się wyznawcę. W rękach trzyma tasak, który błyska w ciemnym pomieszczeniu. Mimowolnie serce mi przyśpiesza. Ktoś szarpie mnie za rękę i kładzie na stole. Szarpię ręką, całym ciałem. Chwytają mnie jeszcze dwie pary rąk. Jeden z mężczyzn wyprostowuje mi palce. Ogarnia mnie panika. Biorę głębokie chłasty powietrza, nie mogąc złapać oddechu. Rozpaczliwie szukam drogi odwrotu, ale trzymają mnie mocno i umiejętnie, a ja jestem zbyt obolała na jeszcze dłuższą walkę. Jedyne, co mi pozostaje, to patrzeć, jak starzec bierze do ręki tasak.
-Zły duchu opuść ciało tego dziewczęcia i ujawnij nam się!- Ostrze pada na moje palce.
Krzyczę, krzyczę, jak nigdy dotąd. Widzę krew na ostrzu, a ból nie do opisania promieniuje po całej ręce.
Wpadam w łaskę adrenaliny. Dostaję nieziemskiej siły. Znów mam skrzydła, które odtrącają najbliższych oprawców. Zrywam się z krzesła. Rzucam się na starca i wyrywam mu nóż. Nie waham się. Odrąbuję mu najpierw jedną rękę, potem drugą zaraz za bransoletami. Gładko zsuwają się z jego jeszcze ciepłych dłoni. Wyznawcy już otrząsają się z szoku i rzucają się w moją stronę. Zakładam część zbroi i zaczynam walkę. Dostaję się do drzwi, pod drodze mordując trzech facetów.
Błądzę miedzy korytarzami. Czuję powiew. Biegnę w jego stronę. Wybiegam na powietrze. Wznoszę się do nieba lecą w stronę puszczy.
„Nie mogę już dłużej, mój czas minął…”
Wyczuwam przepraszającą nutę. Zdaję sobie sprawę, że to nie byłam ja. Giltine objęła kontrolę.
„Przepraszam… Przeżyj!”
To były jej ostatnie słowa, a ja w ostatnim momencie pomyślałam: Podobno skrzydła nie znikają.
Runęłam w dół.
Czytanie tej części powstrzymało mnie chyba od omdlenia na Centralnym (kij z tym, że padłam na następnej stacji. Ale do domu dojechałam w jednym kawałku, blada jak trup, ale uda się)
Dobra, skupmy się na rozdziale. Jestem trochę oczarowana tym jak wyobrażałam sobie ten zamek i strażników. Wcale nie miałam w głowie disneyowskiego zamku zamieszkałego przez księżniczkę xd A strażnicy? Toż to prawie jak Śmierciożercy, białe maski i czarne szaty oraz wykonywanie cudzych rozkazów. Nie chodzi mi o to, że skopiowałaś te postaci z HP, ale takie były moje pierwsze wrażenia.
Pomysł ze skrzydłami nie za bardzo mi się podoba, ale rozumiem, że ma to jakiś wpływ na późniejszą historię. Ale zamiana prawdziwych skrzydeł na tatuaże jest naprawdę dobry i pomysłowy
Jeszcze jedna kwestia: palce Lil odrosną w jakis magiczny sposób? Bo zrobiłaś genialny trik, na który zwróciłam uwagę. Nie podałaś, którą rękę jej obcieli, a którą chwyciła siekierę 😀
Chciałabym jeszcze napisać o wspomnieniach z Maxem i Dianą, ale nie za bardzo wiem co i jak to ubrać w słowa.
Niech wena bedzie z tobą
Pozdrawiam
Smierciozercy? Moze nawet sa podobni… Nwm jak, ale jakos tak wyszlo. Co do skrzydel to… Bardzo chcialam, by Lil trafila do pewnego miejsca, a tam moze trafic tylko po tym, jak ucieka na skrzydlach. Za jakus czas wszystko sie wyjasni 😉 Dzieki za komentarz!
Napisałam długi, wylewny komentarz i co..? I nic! Pani O’Leary zjadła!(czyt. mój telefon) Tak więc się streszczę:
– akcja dzieje się na początku w dżungli a w wilgotnych lasach roślinność jest bujna tutaj zaś napisałaś:,,(…)Bo roślinność jest uboga” taka pomyłka😉
-nawet nie wiesz jakie to uczucie mię dedykację! Nigdy bym nie myślała, że ją dostanę
– opko fantastyczne
– i życzę weny!
Gdzies czytalam o Amazonskiej dzungli i tam bylo, ze w dolnych partiach lasu jest dosc ubogo w porownaniu z wyzszymi. Ale moze rzeczywiscie jest inaczej… Dziekuje za komentarz! Daj porzadna bure Pani O’Leary, za zjadanie niewlasciwych rzeczy 😉