Rozdział XV
ANNABETH
MIAŁA ZAMIAR UDUSIĆ CONNORA STOLLA, i to tylko i wyłącznie na jego własne życzenie.
Mężczyzna wyraził je w chwili, w której uznał, że ma prawo (Annabeth nie miała zielonego pojęcia, skąd taka absurdalna myśl wykluła się w jego głowie) zebrać wszystkich swoich podopiecznych z Obozu Herosów, którzy mieli tam pozostać, i zamiast tego zabrać ich ze sobą na Ceremonię Pokoju.
– Czyś ty kompletnie postradał resztki rozumu?! – syknęła mu prosto w ucho, chwytając za kołnierz i przyciągając do siebie nieco zbyt mocno.
Connor zbladł. Oczywiście.
– Annabeth, kobieto, nie… ma co się tak unosić – wybełkotał szybko, jego dłonie natychmiast sięgnęły do kołnierza, starając się uwolnić go z uchwytu blondynki.
Annabeth zaświeciły się oczy i mężczyzna natychmiast ucichł, choć nie zaprzestał swoich działań wyzwoleńczych.
Bez pożądanego skutku.
– Connor…
– Annabeth…
Bez słowa odciągnęła na bok, z dala od rozentuzjazmowanych obozowiczów, którzy właśnie zaczynali zerkać na swoich „opiekunów” z zaciekawieniem.
Nie powinno ich tu być. W San Francisco, przed tunelem prowadzącym do Obozu Jupiter, gdzie dwójka Rzymian spoglądała na nich wszystkich z odległości dwudziestu metrów, nie wiedząc do końca co począć z niezapowiedzianym towarzystwem.
Oczywiście, Annabeth nie należała do tego grona. Ona posiadała ręcznie zdobione zaproszenie w złotej kopercie (kto by pomyślał, że Rzymianom tak bardo zależy na estetyce) z wykaligrafowanym jej imieniem i nazwiskiem i prośbą, by pojawiła się na jutrzejszej Ceremonii. Było to poniekąd zbędne (była absolutnie pewna, że gospodarze wieczoru nie marnowaliby czasu na zaproszenia dla każdego z osobna), bo strażnicy dokładnie wiedzieli, kto ma przyjść, a kto nie, i to te osoby zabierały ze sobą swoich towarzyszy czy podopiecznych „na własną odpowiedzialność”.
Connor Stoll jednakowoż nie należał do żadnej z powyższych grup, a już tym bardziej rodzeństwo, które ze sobą zabrał.
– Connor, nie możesz robić takich rzeczy, na litość boską!
W końcu puściła jego koszulę, co przyjął z ulgą, ale złość na jej twarzy nie ustąpiła ani trochę.
– Annabeth, dajże spokój, co niby takiego się stanie?
Dziewczynie drgnęła powieka, a Connor szybko zaczął mówić dalej.
– To trochę niesprawiedliwe, żeby akurat oni zostali w tyle. To niesprawiedliwe! – powtórzył z uporem.
Annabeth uniosła brew.
– Niesprawiedliwe? Dla nich?
Connor pokiwał głową z zapałem.
– No tak! Rok w rok prawie cały obóz idzie na tę przeklętą Ceremonię i mam już… – Annabeth chrząknęła znacząco, a chłopak szybko poprawił się. -… my mamy już tego dosyć! Dlaczego akurat to my mamy zostać w obozie?
Annabeth poczuła, jak złość zaczyna ustępować miejsca irytacji. Wiedziała doskonale, że nic do rzeczy nie ma tu los biednych obozowiczów, który utknęli w obozie, a tylko los biednego Connora, którego obowiązkiem było ich pilnować, podczas, gdy jego brat będzie balował z Katie na tańcach (o ile oczywiście Katie zamierzała się pojawić).
Syn Hermesa nie chciał najwidoczniej przyznać tego jednak na głos, a i Annabeth uznała, że nie ma co robić tego za niego. Będzie musiał się domyśleć.
– O to chodzi, Connor… – zaczęła, ton jej głos niebezpiecznie opadł w dół – że głupotą, czystą głupotą – spojrzała na niego znacząco, nie pozostawiając cienie wątpliwości, o kogo jej chodzi – jest zostawienie obozu całkowicie opustoszałego, bez kogokolwiek, kto mógłby w razie czego, go bronić lub zaalarmować innych o niebezpieczeństwie…
Connor otworzył usta w proteście.
– … ale przecież w obozie wciąż są tony ludzi, Annabeth!
– … a pomijając to – kontynuowała dalej, całkowicie ignorując jego wypowiedź – jeszcze większą głupotą, idiotyzmem, należałoby wręcz rzec, jest zabieranie bandy niewyszkolonych herosów na obce, cudze, nieprzyjazne terytorium…
Connorowi drgnęła powieka, a na ustach pojawił się zbłąkany uśmiech. Annabeth skarciła się w myślach. No oczywiście.
– Albo raczej aż nazbyt dobrze wyszkolonych…
Niewinna mina Connora potwierdziła jej przypuszczenia.
– O co chodzi, Annabeth? – zapytał, jawnie sobie z niej pokpiwając. Gdzie się też podział ten jego strach? – Już się o nas nie martwisz?
– Nie możecie wykorzystywać tego jako wymówkę, żeby kogoś okraść, idioto! – syknęła. – Wiesz, co się stanie, jak kogoś przyłapią?
– Rzymianie są naszymi… – zaczął Connor, ale dziewczyna natychmiast mu przerwała.
– Rzymianie są naszymi sojusznikami, ale jak któryś przyłapie cię z twoją rękę w jego kieszeni, to dopilnuje, żeby tam pozostała, jasne?
Wlepiła w Connora ostre spojrzenie, ale chłopak ani drgnął.
– Przesadzasz – oświadczył.
Westchnęła ciężko, z poirytowaniem. Jego towarzysze zaczynali się już niecierpliwić i wiercić, przyciągając uwagę Rzymian, którzy ewidentne nie wiedzieli, co się dzieje. Na domiar złego, słońce zaczynało znikać już za horyzontem, a Annabeth już dawno temu miała być w obozie, najlepiej na uczcie. To wszystko zajmowało stanowczo już zbyt dużo czasu.
I w sumie, to kogo chciała oszukać? Nie było szansy, żeby powstrzymała Connora i tę jego niepotrzebną, wiercącą się bandę…
– Może – zgodziła się, odsuwając się w końcu od chłopaka. – Ale im się to nie spodoba, a odpowiedzialność spływa na nie mnie. Więc jeśli choćby was usłyszę, to przysięgam ci Connor…
Ale nie zdążyła mu przysiąc, co takiego zrobi, bo chłopak chwycił ją w żelaznym uścisku (skutecznie odcinając jej dopływ powietrza), a grupka za nimi zawiwatowała.
– Annabeth, jesteś wielka!
Poklepała Connora po ramieniu, starając się wyzwolić z uścisku chłopaka.
– Tak, tak – mruknęła. – Jestem wielka…
Kiedy dziesięć minut później znajdywali się już w tunelach, a rozentuzjazmowana grupka pędziła już do przodu, zostawiając Annabeth w tyle, dziewczyna zdecydowała się zadać synowi Hermesa ostatnie pytanie.
– Connor? – zawołała, a blondyn obrócił się.
– No?
– Jak zamierzaliście się dostać do środka? Przecież gdybyście mnie nie spotkali…? Och… – umilkła gwałtownie, po spojrzeniu, jakie przesłał jej Connor. No oczywiście.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Wiedzieliśmy, że się pojawisz.
Uniosła brwi.
– Niby skąd? Ja sama tego nie wiedziałam.
Connor uśmiechnął się lekko i po raz pierwszy Annabeth pomyślała, że być może pomyliła się co do swoich przypuszczeń.
– Wszyscy jesteśmy tu z tego samego powodu, Annabeth.
Posłał jej po raz ostatni porozumiewawcze spojrzenie, a potem zniknął w ciemnościach, by dołączyć do swojej rodziny.
Miała nadzieję, że wkrótce zrobi to samo.
W Nowym Rzymie czas stawał w miejscu. Annabeth zastanawiała się, czy to dlatego, że była to jedyna bezpieczna ostoja dla herosów, czy też dlatego, że dosłownie nic się tam nie zmieniało.
Nie mniej jednak, czas w Nowym Rzymie stawał w miejscu. Kiedyś zastanawiała się, czy to powód do radości czy raczej do smutku. Z jednej strony, skłaniała się raczej do tego drugiego – wyglądało na to, że poświęcenie Percy’ego nie odbiło żadnego śladu na tym miejscu. Ale z drugiej… Kto wie, może przez Rzymianie przemawiał po prostu sentymentalizm? Być może nie chcieli ruszyć do przodu bez swojego lidera, przyjaciela.
Nie wiedziała, co gorsze.
Ale teraz nie miało to już znaczenia. Dziesięć lat minęło i jeżeli ta przeklęta przepowiednia w końcu miała się na coś nadać, to właśnie to był odpowiedni moment.
– Hej, Annabeth!
Odwróciła się gwałtownie, wpadając na wysoką postać. Uniosła oczy do góry i natychmiast rozpoznała właściciela głosu.
– Jason. – Uśmiechnęła się z ulgą. – Dobrze cię widzieć.
Blondyn uścisnął ją w odpowiedzi, a ona, nieco zaskoczona, z opóźnieniem poklepała go po plecach, Kiedy w końcu ją puścił, odchrząknęła i zapytała się o coś, co cały czas mimowolnie nasuwało jej się na myśl.
– Gdzie jest Reyna?
Jason cofnął się do tyłu, jakby zmieszany. Założył rękę za głowę i podrapał się w kark.
– E… Nie wiem – powiedział powoli, jakby nie chcąc się do tego przyznać.
Uniosła brwi.
– A nie powinieneś przypadkiem? – Uniosła brwi. – Wiem, że jesteś już na pretorskiej emeryturze, ale myślałam, że tradycja nakazuje wszystkim przywódcom, obecnie panującym i dawnym – dodała natychmiast, widząc, że mężczyzna już otwiera usta do odpowiedzi – przyjęcie roli organizatora we wszystkich ważnych uroczystościach. Nie powiesz mi chyba, że przy czymś tak wielkim jak Ceremonia Pokoju wymigałeś się od pomagania Reynie, co?
– Eee…
– Przypominam sobie coś, że to miała być aktywna rola, Jason.
Blondyn zamknął na sekundę oczy i wypuścił z siebie powietrze. Uniósł ręce do góry i pokręcił głową poddańczo.
– Winny – przyznał się ze wstydem.
Mimo woli zaśmiała się i przywaliła mu czule pięścią w pierś. Oczywiście, siła uderzenia nie cofnęła go nawet o milimetr.
Cholera, wyszła z praktyki.
– Jason! – skarciła go, ale bez przekonania. – Dlaczego wymigujesz się ze swoich obowiązków? – zapytała go, z przyjemnością oddając się prozie zwykłej przyjacielskiej rozmowy z dawno nie widzianym herosem. – Czyżbyś unikał Reyny?
Ku jej całkowitemu zdumieniu, Jason zarumienił się. Mimowolnie otworzyła usta.
– Na Zeusa… Jupitera – poprawiła się szybko przez wzgląd na jego syna. – Ty naprawdę jej unikasz!
Chłopak jęknął, zakrywając oczy dłonią.
– Proszę, Annabeth, nie mieszaj w to przypadkiem jeszcze mojego ojca.
Nie wiedziała, czy ma się śmiać czy płakać.
– Gdybym nie wiedziała, jak świetnie do siebie pasujecie z Piper, to zaraz bym pomyślała, że…
Zmuszona była urwać w połowie zdania, zobaczywszy wyraz twarzy, jaki przyjął Jason.
– Nie wierzę! Przecież… Przecież wy… I potem ty z Reyną? – Jason kiwał głową na każde jej słowo, jednocześnie z miną, jakby sprawiało mu to dużo bólu. – Ale przecież… – powtórzyła po raz trzeci.
– No właśnie, przecież – westchnął głęboko Jason, pogrążając się w zadumie i mówiąc w sumie chyba tylko do siebie.
– Czekaj, ale ty chyba żadnej z nich nie…
Jason nie dał jej dokończyć.
– Annabeth! – wykrzyknął z oburzeniem. – Myślałem, że masz o mnie nieco wyższe mniemanie.
Zarumieniła się.
– No bo mam. Normalnie. Ale zachowujesz się nienormalnie, więc… – Uniosła ręce do góry w geście bezradności. – Ale nie wierzę, że z tobą i Piper już wszystko skończone…
Blondyn odchrząknął, zakłopotany.
– No bo rzecz w tym, że jednak nie jest. Już nie jest – dodał szybko, żeby dziewczyna opacznie go nie zrozumiała. – Ale Reyna o tym nie wie.
Annabeth uniosła brew do góry.
– A powinna wiedzieć?
– Nie wiem… Znaczy nie! – dodał szybko, spostrzegając jej wyraz twarzy. – Nie w tym sensie. To nie było nic zobowiązującego, tylko po prostu zostawiliśmy sprawy…
– Otwarte? – podsunęła mu słowo Annabeth, widząc jak chłopak się plącze w zeznaniach.
– Właśnie. Otwarte. Ale to było pół roku temu. No i nie widziałem jej od tej pory. A Piper w sumie nie wie, że ja i Reyna… Więc… No. – Jason nieporadnie zakończył wypowiedź.
Annaeth pokręciła głową, z niedowierzaniem.
– No proszę – wymamrotała cicho, bardziej do siebie. – Chyba rzeczywiście dużo mnie ominęło.
Jason uśmiechnął się, z radością podejmując nowy temat.
– Rzadko do nas wpadasz – zauważył Jason. – W sumie widujemy się tylko co rok na tej kretyńskiej Ceremonii.
Uśmiechnęła się mimowolnie, widząc, że podziela jej zdanie o uroczystości, a jednocześnie zasmuciła się, wiedząc, że chłopak miał rację.
Ale ona też miała powód dla którego pozostawała tak nieobecna przez te dziesięć lat. I Jason o tym wiedział.
– Nie mogę się tu odnaleźć – zaczęła mówić sama z siebie, nie wiedząc, dlaczego nagle się tak przed nim otwiera. – Nigdzie nie mogę się teraz odnaleźć, jeżeli miejsce w jakikolwiek sposób przypomina mi…
– Percy’ego – dokończył Jason ze smutkiem.
– I jednocześnie jestem taka zła! – mówiła dalej, nie potrafiąc się uciszyć, raz zacząwszy. – Bo powinnam myśleć na odwrót, prawda? Właśnie powinnam chcieć go sobie przypominać. Tak zrobiłaby dobra dziewczyna i przyjaciółka. A nie…
– Annabeth – przerwał jej Jason, kładąc dłoń na ramieniu. – Percy przecież chce żebyś była szczęśliwa. Żebyś dalej żyła, z nim lub bez niego.
Nie mogła nie zauważyć formy czasu, jakiej użył.
– Chyba jesteś pierwszą osobą od dłuższego czasu, która dalej mówi o Percy’m jakby tu był, cały i zdrowy i żywy – zauważyła, siląc się na opanowanie głosu.
Jason wzruszył ramionami.
– Nie wiem, czy jest już teraz tutaj. I czy na pewno jest zdrowy i absolutnie w jednym kawałku. Ale nie wierzę, żeby Tartar był w stanie zgnieść kogoś takiego, jak Percy. Zwłaszcza jeśli ma o kogo walczyć i do kogo wrócić – dodał, patrząc się na nią wymownie. – I nawet jeżeli ty już ruszyłaś do przodu, to myślę, że twoja przyjaźń sama w sobie też będzie dla niego…
Przerwała mu natychmiast, wiedząc, do czego zmierza.
– Nie, nie, nie! Wcale nie ruszyłam do przodu. Co najwyżej pokręciłam się trochę w kółku.
Jason uniósł brew do góry.
– Nic? Przez dziesięć lat?
Poczuła, że zalewa się rumieńcem. Nie wierzyła, że prowadziła właśnie tą konwersację, I to z nikim innym jak Jasonem.
– Nic poważnego – uściśliła. – Ale nie znaczy to też, że jestem bez winy, w porównaniu do ciebie i twoich ekscesów – dodała z ciężkim sercem, nie mogąc się jednak nie uśmiechnąć, widząc zbolały wyraz twarzy Jasona, kiedy przypomniała mu o ich wcześniej rozmowie. – Dwanaście godzin temu kogoś rzuciłam, A jego rodzice przyjechali z drugiego końca Stanów, żeby mnie poznać.
– Przykro mi.
Pokręciła głową.
– Mi nie. Nie powinnam się w to wdawać w pierwszej kolejności. Chyba po prostu… – urwała, nie wiedząc w ogóle czy powinna kończyć to zdanie, zwłaszcza dzisiaj, zwłaszcza kiedy była tak blisko.
Ale Jason chciał wiedzieć.
– Po prostu co? – zapytał, jakby wyczuwając, że kryje się za tym wyznanie.
Annabeth nie była blisko z Jasonem. Ani wtedy, ani przez te dziesięć lat, ani teraz. Ale może właśnie dlatego, że nie byli blisko, a jednak wiedziała, że może mu ufać, w końcu powiedziała mu coś, do czego nigdy wcześniej przed nikim nie chciała się otwarcie przyznać.
– Chyba po prostu… Jakaś część mnie nie wierzy w to, że Percy wróci ot tak, po prostu, kiedy zabije zegar po jakimś czasie. I gdyby tak miało być… Nie chciałam, żeby moje serce się zatrzymało. Lub co gorsza – przerwała na sekundę, przygotowując się mentalnie na najgorsze. – Gdyby się okazało, że się zmienił i … i już nie będzie mnie chciał.
– Annabeth…
– A ja nie chciałabym jego – wyszeptała ostatnie słowa tak cicho, że nie była pewna czy Jason je usłyszał. Zaraz jednak się przekonała, bo blondyn nie pytając się jej o zdanie, przyciągnął ją do siebie, już drugi raz tego dnia, i mocno przytulił.
Wbrew sobie, przywarła do chłopaka, wdzięczna za gest i za to, że zdecydował się nic więcej nie mówić.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Ceremonia Pokoju właśnie miała się zacząć. Po niej miały się zacząć obrady, już nieco w mniejszym gronie, które miały zaważyć na losie syna Posejdona.
Annabeth nie zamierzała czekać. Musiała znaleźć Reynę. Teraz.
Nwm, co zes narobila… Moze jednak czytanie od 14 rozdzialu nie bylo najmadrzejsze… Chcesz mi to strescic? Nie mniej swietny rozdzial! Oby wiecej! Weeeny i czekam!