Długo pracowałem nad tym opowiadaniem… bardzo długo… głównie, że był to prezent na urodziny mojej koleżanki, która groziła mi zgoleniem brwi jeśli nie wyrobiłbym się w czasie xd mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu i życzę miłego czytania
***
Rozdział I
Bilet wstępu
1.
W klubie królowała ciemność i nawet co jakiś czas migające światła reflektorów nie potrafiły poradzić sobie z mrokiem. Głośna muzyka wdzierała się do moich uszu.
Oparty o zimną ścianę, stałem skostniały. Patrzyłem, jak ludzie tańczą w rytm basów, skacząc oraz podrygując. Im dłużej ich obserwowałem tym więcej mogłem o każdym z nich powiedzieć. Myśleli, że skoro w pomieszczeniu jest ciemno, mogą ściągnąć maski codzienności i na tę krótką chwilę ukazać swoje prawdziwe oblicze. Jednak nie przewidzieli migającego światła, które niczym co chwilę rozwierająca się kotara, psuło ich zamysł przed moimi oczyma.
Czułem desperację w każdym ruchu. Czułem pot strachu. Widziałem znudzonych życiem „ludzi sukcesu”, a także moich rówieśników, którzy starając się zaimponować dziewczętom, wygłupiali się i stroszyli, jak pawie.
Moją uwagę jednak przykuła zdecydowanie różniąca się od innych osoba. Dziewczyna w pomarańczowej koszulce i krótkich, dżinsowych spodenkach. Poruszała się z gracją, a każda poza, którą przyjmowała podczas rozbłysku światła wyrażała radość połączoną z euforią. Była pełna życia. Jej ruchy nie były wymuszone, nie popisywała się. Starała się jedynie wyluzować i odpocząć od czegoś co w porównaniu z problemami innych zgromadzonych w klubie, było niczym.
Obserwując ją, głowę przepełniały mi różne myśli, o które nigdy bym się nie posądził. Pragnąłem do niej podejść. Przetańczyć z nią długie godziny, a nawet wtulić się w jej blond włosy. Chciałem odsunąć ją na bok i wyprowadzić z tej zatęchłej dziury. Może po przeprowadzeniu krótkiej pogawędki, mógłbym ją odprowadzić do domu? Może wspaniale by nam się ze sobą rozmawiało i gdybym spytał: „Czy jeszcze się spotkamy?”, ona odpowiedziała by „Tak”. Moglibyśmy zostać parą. Nie sztuczną, pustą, lecz taką jaka mogła na siebie polegać, wypłakać się w drugiego ramieniu w cięższe dni, jak również razem świętować własne wzloty i upadki.
Może. „Może” to najlepsze stwierdzenie. Jest jednocześnie bez wyrazu, a zarazem przepełnia je nadzieja względem przyszłości. Brak jednak w nim uczucia, które wyróżnia inne słowo.
Przestałem opierać się o ścianę. Szedłem chwiejnym krokiem przed siebie. Sylwetka dziewczyny była coraz bliżej mnie.
Przyłączyłem się do jej tańca. Nie dostrzegła mnie na początku, ponieważ odwrócona była do mnie tyłem. Jednak gdy się obróciła, ujrzałem jej piękne, zielone oczy, które rozwarły się ze zdziwienia. Objęła mnie, ale ja nie wiedziałem dlaczego. Tak, jakby cieszyła się na mój widok.
– Jack? Jack, co tutaj robisz? – spytała mnie, a twarz rozjaśnił jej uśmiech.
Nie miałem pojęcia kim jest ten cały „Jack”.
2.
Z góry rozciągał się majestatyczny widok na zatokę. Widoczny nawet z tej odległości Golden Gate połyskiwał matową czerwienią w świetle zachodzącego słońca. Budynki niczym kartonowe pudełka, stały w równych rzędach, a pomiędzy nimi poruszały się samochody, które jak mrówki w mrowisku przemierzały ulice w sobie wiadomych celach. Chmury pełzły po nieboskłonie, przypominając statki sunące po bezkresnym oceanie.
Nadchodził zmierzch. Wiatr kołysał trawą, a trzciny bambusa uginały się pod jego siłą.
Przyglądałem się temu w milczeniu, mocno okryty czarnym płaszczem. Wiedziałem, że muszę się pośpieszyć. Czasu było coraz mniej.
– Roosevelt! – zawołałem, poganiając mojego towarzysza. – Słońce już zachodzi. Pośpiesz się.
– Idę! Idę – powiedział wysoki chłopak, wreszcie docierając do miejsca, gdzie na niego czekałem. Wydawał się zmęczony wchodzeniem pod górę. Z pod jego kowbojskiego kapelusza ciekł pot. Ledwo dźwigał plecak i włócznię przewieszone przez ramię, lecz hart ducha malujący się na jego twarzy uzmysławiał mi ile siły oraz determinacji ten dryblas miał w sobie.
Resztę drogi pokonaliśmy biegiem, co jakiś czas zerkając na zachodzące słońce. Roosevelt często potykał się o wystające kamienie, lecz niczym pełnej krwi Spartiata dotrzymywał mi kroku.
Do przejścia dotarliśmy minutę przed jego zamknięciem. Przeskoczyliśmy przez ścianę utworzoną przez Mgłę, odgradzającą świat bogów od wścibskich oczu śmiertelników.
Wylądowaliśmy na trawie, wyższej i lepiej zadbanej niż tej, którą mieliśmy okazję deptać przez ostatnie metry naszego biegu. Wszędzie rosły kwiaty, zarówno takie codziennie spotykane w parkach i na łąkach, jak również egzotyczne, którymi nie jeden botanik próbowałby się pochwalić. Były tu także rośliny, które na pewno w świecie śmiertelników nie występowały. Piękne i groźne zarazem. Całość tworzyła bajkowy ogród. Kwiaty układały się w ścieżki, a poskręcane drzewa przywodziły na myśl latarnie. Słońce już zniknęło za horyzontem, lecz mrok wcale nie nadszeł, ponieważ z pomiędzy gałęzi powychodziły świetliki, dając więcej światła niż niejedna lampa.
Wyciągnąłem gladiusa z pochwy. Wydał przy tym ciche szurnięcie stali o stal. Roosevelt zdjął włócznię z pleców.
Mój towarzysz rozglądał się niespokojnie, dosłownie nie wiedząc co go tutaj może czekać. Najwyraźniej nigdy tutaj nie był. Niestety ja pamiętałem to miejsce, aż za dobrze.
Spokojnie poruszaliśmy się do przodu, pilnując własnych tyłów. Roosevelt zabezpieczał prawą stronę, a ja lewą. Mimo, że mój przyjaciel trzymał broń cały czas w gotowości, mnie na tym nie zależało. W sposobie, jaki prezentowaliśmy się, nawet niedoświadczone oko zauważyłoby, że przeszliśmy zupełnie odmienne szkolenia. W sumie nic w tym dziwnego. Pochodziliśmy z różnych Obozów.
Doszliśmy do placyku utkanego z dzikich zbóż i trawy. Wyglądało, jak polana, lecz sznury utkane z kwiatów, a także ozdobne rośliny tworzące nad tym miejscem sklepienie, uzmysławiało nam, że trafiliśmy na rozwidlenie dwóch dróg. Jedna prowadziła w górę, gdzie trawy ustępowały kamieniowi oraz starym, zniszczonym kolumnom. Natomiast druga odbijała w prawo do niewielkiej dolinki, pośrodku której z ziemi wyrastało olbrzymie drzewo. Nawet stąd było widać rosnące na nim złote jabłka, jak również wielkie cielsko owinięte wokół pnia, przypominające trochę gruby zwój kabli, jaki montuje się w poszyciach monstrualnych budowli.
– W którą stronę? – spytał Roosevelt.
– Pod górę – powiedziałem, wskazując w lewo głowią miecza.
Nie dano nam przejść nawet czterech kroków, gdy nagle przed nami wyrosły trzy smukłe dziewczęta. Nie wyszły z mroku. Po prostu tam się pojawiły.
– Odejdźcie stąd! – powiedziała najwyższa. Jej kasztanowe włosy uplecione były w warkocz, a zaplątane w nie kwiatki dodawały swoistego uroku nimfy.
– Przyszliśmy tylko porozmawiać – odparł Roosevelt. Stał w pełnej gotowości, zasłaniając się plecakiem jak tarczą, z nad której wychodziła długa włócznia. Typowa postawa obronna dzieci Marsa.
– To mówcie co macie do powiedzenia i wynoście się! – odezwała się siostra stojąca po lewej. Jej blond włosy falowały, mimo faktu, że w ogrodzie nie wiał wiatr.
– Nie wy macie to usłyszeć – w przeciwieństwie do sióstr, mój głos brzmiał cicho. Nie miałem zamiaru unosić się tylko dlatego, że niewielka przeszkoda stanęła na naszej drodze.
– Jak nie odejdziecie teraz, to inaczej porozmawiamy! Myślicie, że nie mieliśmy tutaj takich gości jak wy? Sądzisz, że nie wiemy kim jesteś, Wygnańcu?! – ostatnie słowa, trzecia siostra skierowała wprost do mnie. Sądziła, że wywoła w mym sercu gniew, lecz przeliczyła się.
Ruszyłem przed siebie, nawet nie unosząc gladiusa. Roosevelt ruszył za mną, tak aby pilnować moich pleców. Przeszliśmy obok sióstr nic nie robiąc sobie z tego, że próbowały zagrodzić nam drogę pod górę. Nawet nie odwróciłem się, kiedy najwyższa kazała najmłodszej pobiec do doliny i zawołać Ladona, stu głowego smoka, który nigdy nie zasypiał.
– Sądzisz, że mamy czym się przejmować? – spytał mnie Roosevelt, lekko zerkając za siebie. – Ladon nie należy do najmilszych potworów.
– Gdy Aegle przyprowadzi smoka, my już dawno będziemy daleko stąd – odparłem, tajemniczo się uśmiechając.
Weszliśmy na szczyt wniesienia, gdzie pobite, marmurowe posadzki tworzyły krąg. Z różnych miejsc wyrastały pęknięte mury i zniszczone kolumny. Magiczny strop latał nad tym miejscem nie potrzebując niczego na czym mógłby się oprzeć, a z jego dolnych części wyrastały stare wsporniki oraz kawałki dawnych naściennych malowideł.
Na samym środku znajdowała się kolumna spienionych chmur, tworząca tornado uchodzące do nieba. Lej podtrzymywany był na barkach olbrzymiego mężczyzny z przyszczyżoną, białą brodą. Miał na sobie jedynie wojskowe spodnie moro i buty, jak do wspinaczki wysokogórskiej.
– Witaj, Atlasie – powiedziałem, podchodząc bliżej klęczącego tytana. – Znowu na kolanach?
– Syn Chaosa – mężczyzna podniósł głowę. Twarz miał wykrzywioną od bólu oraz drwiącego uśmiechu. Dziwne połączenie. – Twój Olczulek wysłał cię do mnie zamiast samemu się pofatygować?
– Nie pracuję dla niego – zbliżyłem się do Atlasa, tak aby bez problemu móc zajrzeć w jego oczy.
– Jasne, że nie… – Nieśmiertelny próbował się ze mną droczyć. – Bo po cóż miałbyś odwiedzać tytana w jego niedoli?
Atlas nie zmienił się ani trochę, odkąd widziałem go ostatnim razem. Prezentował sobą tą samą zawziętość i pychę, jakiej się po nim spodziewałem. Może był jednym z najlepszych wojowników, lecz jego przebiegłość kończyła się tam, gdzie zaczynała się jego głupota. Starał się sprawić, żebym się skupił na tym co do mnie mówi, jednak ja tego nie robiłem. Obserwowałem głównie mowę ciała, jaką bezwiednie tytan prezentował przede mną. W końcu zauważyłem coś, o co chodziło mi od samego początku. Wtedy postanowiłem kontynuować rozmowę.
– Gdzie ukryłeś swoją Koronę? – spytałem.
– Jak śmiesz, Śmiertelniku! – odparł Atlas, o mało co nie trącając mnie ręką. Skorygował swój ruch od razu, kiedy spostrzegł, że przez ten manewr, niebo prawie zwaliło się na ziemię.
– Kiedy cię pojmali i skazali na trzymanie nieba, zabrali ci wszystko, w tym twoją najcenniejszą rzecz – powiedziałem. – Chcę ją zdobyć. Gdzie ona jest?
– Atlas miał Koronę? – zdziwił się Roosevelt, nadal podpierając się o zrujnowaną ścianę w bezpiecznej odległości od tytana.
Nieśmiertelny milczał. Postanowiłem za niego udzielić odpowiedzi.
– Atlas był królem Atlantydy i panem Atlantów – wyjaśniłem.
– Nie dostaniesz jej – nagle ożywił się tytan. Jego głos był coraz głośniejszy, a mięśnie pod jego skórą napinały się do granic możliwości. Gniew nim targał tak, jak wicher rzuca statkami podczas sztormu. – Wiem co kombinujesz, synu Chaosa. Chcesz otworzyć Wrota Atlantydy i wejść do miasta! Chcesz otworzyć bramę swojemu ojcu! Nie pozwolę ci na to.
Atlas skupiony na swoim przemówieniu nie zauważył, jak niebieskie trąby powietrza zbierają się na mojej pięści, a potem rozchodzą się na całą moją rękę. Nie spostrzegł również, kiedy moje kłykcie ugodziły w jego policzek.
Siła magii zawartej w tym ciosie, strąciła tytana z kolan. Padł plackiem na ziemię, a lej utkany z chmur wbił się w jego plecy. Nieśmiertelny zawył z bólu, a olbrzymi lej dalej wwiercał mu się między łopatki.
– Jesteś głupcem, Atlasie. Martwiłeś się o „klucz”, a zapomniałeś pilnować „drzwi”… – powiedziałem, chowając gladiusa do pochwy. Uklęknąłem na jedno kolano przed twarzą tytana. Chwyciłem go za włosy i podniosłem jego głowę do góry. – Platon miał rację mówiąc: „A Atlas będzie wiecznie z miejsca swej kaźni, wpatrywać się w ziemie, której był władcą…”. Trzeba było bez przerwy nie zerkać na horyzont. Dzięki tobie teraz wiem, dokąd się udać.
– Ty, Gnido… – wysyczał tytan przez zęby. Miną jeszcze długie dni, a może miesiące nim uda mu się znowu wznieść Niebo na barki. Do tego czasu będzie odczuwał podwójny ból tego, co do tej pory dźwigał.
Odwróciłem się od cierpiącego Atlasa i podszedłem do mojego towarzysza. Za jego pleców słyszałem coraz głośniejsze ryki i odgłosy szurania. Najwyraźniej Ladon zdołał wdrapać się na górę. Zostało nam mało czasu.
– Co teraz? – spytał mnie Roosevelt, odwracając się w stronę, z której przyszliśmy.
– Podaj mi plecak – poleciłem mu. Zrobił to bez najmniejszych ociągnięć.
Z największej kieszeni wyjąłem dwanaście słoików z świecącą, zieloną mazią. Z mniejszej natomiast wyjąłem linki i sprzążki. Odrzuciłem plecak i zacząłem wiązać cały sprzęt ze sobą.
Kiedy skończyłem, zbliżyłem się do wejścia prowadzącego z marmurowego kręgu do Ogrodu Hesperyd. Widziałem stąd wielkie pełzające cielsko z setką jadowitych głów zmierzających w moją stronę. Wredne bydle o żółtych ślepiach i tysiącach kolców na opancerzonej skórze. Taran i potwór jednocześnie.
Rzuciłem słoikami jak najdalej mogłem. Doleciały do połowy drogi między mną a Ladonem. Usłyszałem pękające szkło, a zielona maź rozlała się po kamieniu. Zebrałem kolejną porcję wirów wokół palców. Czułem, jak energia pełznie wyżej, łaskocząc mnie. Wymierzyłem dłoń i puściłem kłęby niebieskiego powietrza przed siebie. Z niesamowitą szybkością, jak i dokładnością uderzyły prosto w zieloną, świecącą maź, która eksplodowała w majestatycznym wybuchu. Olbrzymia fala koloru szafiru zrzuciła mnie z nóg, jednocześnie tworząc potężną wyrwę pomiędzy mną, a bestią. Potwór zasyczał z drugiej strony nowo powstałego wąwozu. Był za głęboki by mógł się przedostać.
Roosevelt podbiegł do mnie. Chwycił mnie za ramiona i pomógł mi podnieść się do góry.
– To było świetne! – stwierdził.
– Dzięki – odparłem, dysząc. Serce nadal mocno waliło mi w piersi.
Staliśmy tak chwilę, wpatrując się w zionącą dziurę i gigantyczne monstrum po drugiej jego stronie.
– Atlas nie kłamał z tą Koroną? Naprawdę trzeba ją mieć, aby otworzyć Wrota Atlantydy? – spytał mnie mój towarzysz.
– Tak, ale wiem gdzie trzeba jej szukać – odparłem.
3.
Drzewa pode mną uciekały w zawrotnym tępie.
Wysokie sosny przemieszane z małymi brzozami przeplatały się to tu, to tam. Tworzyły zakola wokół setek jezior i potoków górskich, często ustępując miejsca skalistym plażą. Woda w tych rejonach była tak czysta, że niebo i białe obłoki odbijały się w niej, jak w lustrze. Nawet lekki wiaterek nie zaburzał powierzchni. Gdy zbliżyłam się do tafli jeziora, ujrzałam swoje odbicie oraz ponad dwu metrowego orła, na którym leciałam.
Palcami lekko trzymałam się jego piór na grzbiecie, natomiast uciskiem ud i stopami sterowałam nim. Jednak w prowadzeniu, tak wielkiej bestii przeszkadzały mi ręce opatulone wokół mojej talii.
Michael nie cierpiał latać. Tak, jak jego boska matka Demeter, wolał trzymać się ziemi, gdzie czuł się z pewnością o wiele bezpieczniej. Cały czas miał zamknięte oczy, starając się odciąć świadomość tego, że znajduje się w powietrzu. Jednak silny wiatr poruszający jego czarnymi lokami i muskający jego dość opaloną skórę oraz ciepłe pióra orła pod nim, uświadamiały mu zapewne sytuację, w której nadal tkwił po uszy.
– Daleko jeszcze? – spytał głośno.
– Otwórz oczy i sam się przekonaj – powiedziałam pół żartem. Próbowałam go podpuścić do otworzenia oczu. Może gdyby zobaczył to co przed nami aktualnie się znajdowało, zapomniałby chociaż na chwilę o strachu, jaki wzbudzało w nim latanie.
Widok był przepiękny. Setki turystów rocznie podróżowało do tego miejsca, aby podziwiać majestat twórczości Gutzona Borgluma.
Cztery wielkie twarze wykute w białym, jak śnieg granicie. Wizerunek po lewej, najbardziej wysunięty do przodu przedstawiał wyniosłego, starszego mężczyznę o rzadkich włosach, następny zaś niczym kontrast do poprzedniego, ukazywał młodzieńca o słabych rysach, ze wzrokiem skierowanym w zupełnie innym kierunku. Trzecia głowa była kanciasta w okularach i przyozdobiona wąsami, najbardziej cofnięta ze wszystkich, tak jakby chowała się za resztą. Ostatnia natomiast, lekko oddalona od pozostałych, przedstawiała człowieka o groźnym spojrzeniu i gęstej brodzie, która w przeciwieństwie do pozostałych twarzy nie patrzyła w stronę horyzontu, tylko gniewnie spoglądała na turystów spacerujących w lasach iglastych poniżej.
– Mount Rushmore – odezwał się Michael. Kątem oka zauważyłam, że miał otwarte oczy. Z zachwytem wpatrywał się w podobizny prezydentów. – Czterech wielkich półbogów w jednym miejscu.
– Nic dziwnego, że ich tutaj umieszczono – stwierdziłam. Byliśmy coraz bliżej pomnika. Słońce mieliśmy za plecami. – Gdyby ci śmiertelnicy wiedzieli, co znajduje się we wnętrzu tej góry.
Nagle rozległ się przeraźliwy skrzek. Rozniósł się echem po okolicy. Wypłoszył ptaki z koron drzew oraz wzbudził uwagę turystów, którzy nie wiedząc skąd dobiegł dźwięk, zaczęli patrzeć do góry. Zauważyli z pewnością rzymskiego orła, nasz środek transportu, lecz nawet bez pomocy Mgły, z tej odległości nie byli wstanie stwierdzić, czy ten ptak ma metr długości, czy ponad dwa metry.
Jedno było jednak pewne. Odgłos dochodził gdzieś za moich pleców i na pewno nie mógł należeć do normalnego zwierzęcia. Powoli odwróciłam głowę, co także uczynił Michael. Wielki ciemny kształt leciał na tle słońca. Mój przyjaciel starał się mrużyć oczy, aby lepiej przyjrzeć się temu czemuś, jednak siła gwiazdy była zbyt mocna dla jego źrenic, przez co przestał patrzeć się do góry. Ja nie miałam takiego problemu. Nawet nie zwężając powiek spoglądałam w słońce, a ono w żaden sposób nie skłaniało mnie do spuszczenia wzroku. Wynikało to z tego, że byłam córką Apolla.
W sumie to uratowało mnie i Michaela przed kolizją.
Znowu rozległ się skrzek i wielki czarny ptak sfrunął w dół. Pikował wprost na nas. Gdybym wcześniej nie stwierdziła, na tle słońca, czym był ten dziwny kształt, potwór zdążyłby swoim ostrym dziobem i szponami wbić się w naszego rzymskiego orła.
Wykonałam ciasny manewr. Obróciliśmy się pare razy wokół własnej osi. Kiedy znów wyrównaliśmy lot, byłam już całkowicie zdezorientowana. Rozglądałam się w poszukiwaniu bestii, która nas zaatakowała. Nie musiałam długo wytężać wzroku.
Potwór znów zaskrzeczał. Donośny dźwięk rozszedł się po okolicy. Bestia machnęła skrzydłami i wzbiła się wyżej niż twarze czterech prezydentów. Zaczęła zataczać koła nad nami.
– To Ethon! – krzyknął Michael. Poczułam, jak mocniej obejmuje mnie w talii. Musiał być tak samo przerażony jak ja.
– Ethon? Czym jest Ethon? – spytałam, nadal obserwując ptaka krążącego nad naszymi głowami. Najwyraźniej czekał na dogodną okazję do ataku.
– To sęp, który każdego ranka wyjadał wątrobę Prometeuszowi – wyjaśnił Michael. – Cóż… Przynajmniej wtedy, kiedy Prometeusz był jeszcze przykuty do Kaukazu.
– Musi być głodny – spięłam mocniej uda i wykonałam zwrot orłem. Miałam zamiar oddalić się jak najdalej od sępa. Tą trasę zawsze można pokonać na piechotę. – Lepiej, żebyśmy się nie stali jego obiadem.
Potwór jednak widział w naszym środku transportu niesamowicie rzadki smakołyk. Kątem oka zauważyłam, jak ponownie pikuje w dół. Ostro skręciłam w lewo, ledwo wymijając sępa.
– Chyba tak się go nie pozbędziemy – stwierdziłam chwytając łuk, który miałam przewieszony przez ramię. Dobyłam strzałę z kołczanu.
Byłam dzieckiem Apolla, ale w przeciwieństwie do mojego licznego rodzeństwa, odziedziczyłam pewną umiejętność, której poskąpiono pozostałym moim braciom i siostrom. Miałam dar wieszczenia. Dosłownie potrafiłam zobaczyć wszystkie możliwe wydarzenia, jakie rozegrają się w przyszłości, lecz jedynym problemem tej zdolności, był fakt, że przewidywałam czas tylko trzy minuty do przodu. Nigdy nie udało mi się pokonać tej bariery. Przez lata szkolenia pod czujnym okiem Chejrona, nauczyłam się dzięki temu darowi bezbłędnie strzelać z łuku. Jeśli nie trafiłam, to tylko dlatego, że tego chciałam.
Trzymając się mocno udami orła, podniosłam łuk ze strzałą na wysokość wzroku. Wciągnęłam powietrze i puściłam cięciwę. Poczułam, jak lotka szura o mój palec lekko mnie łaskocząc.
Strzała z dużą prędkością wbiła się w głowę sępa. Niecałe dwa centymetry nad jego okiem. Szok wywołany tym uderzeniem sprawił, że potwór lecąc prosto w nas, nagle skręcił. Ta chwila zawahania mi wystarczyła.
Skłoniłam orła udami do zawrócenia i podążania za Ethonem. Szybko zbliżaliśmy się do bestii. Lecieliśmy coraz wyżej i wyżej. Wiatr targał moimi włosami i ograniczał widoczność. Podałam Michaelowi swój łuk. Spojrzał na mnie zdziwiony. Nie wyjaśniłam mu dlaczego to zrobiłam. Sięgnęłam do cholewy swojego buta. Wyciągnęłam z niej prosty sztylet, który łowcom z Obozu Herosów zawsze służył do skórowania królików.
Orzeł leciał dosłownie nad sępem, który wykonał młynek i zrównał się z nami, kiedy tylko nas zauważył. Spróbował uderzyć szponami w nasz środek transportu, lecz mu się to nie udało. Miałam dryg do manewrowania wielkimi zwierzętami.
Sęp wykonał obrót nad nami. Nagle znalazł się po naszej lewej. Muszę przyznać, że dawno nie widziałam, tak zwrotnej bestii.
Powoli podniosłam się na grzbiecie rzymskiego orła. Zgięta w pół nadal trzymałam się jego piór, a nogi trzęsły mi się, jakby wykonane były z galarety. Trudno było złapać równowagę, lecz kiedy mi się to udało, trochę wyżej uniosłam tułów.
Zbliżaliśmy się z zawrotną prędkością do głowy prezydenta Lincolna, jego oczy gniewnie na nas spoglądały. Miałam coraz mniej czasu. Czułam, jak Michael próbuje mi pomóc utrzymać się w pozycji prawie stojącej. Gdyby wiedział co zamierzam, pewnie znowu posadziłby mnie na grzbiecie.
Odbiłam się od rzymskiego orła i cudem chwyciłam się szyi sępa. Nie był to najlepszy moment do robienia takich wyczynów. Byliśmy na tyle blisko Mount Rushmore, że oba ptaki podniosły się do góry. Lecieliśmy prostopadle do twarzy prezydentów. Mocno uwieszona na szyi Ethona czułam, jak powoli się ześlizguję. Palce, mokre od potu traciły oparcie w postaci skóry potwora. Postanowiłam użyć sztyletu. Ostrze wbiło się niecały metr od głowy bestii. Stwór zaskrzeczał donośnie, a ja podciągnęłam się wyżej, uczepiając się kolejnego miejsca na ciele sępa. Wyciągnęłam nóż i wbiłam go jeszcze wyżej. Przekręciłam go, aby znalazł punkt, z którego w razie czego nie wypadnie.
Ethon szarpał się, robił beczki, nawet kręcił się wokół własnej osi, tylko po to, aby mnie zrzucić. Czułam, jak robi mi się nie dobrze, lecz nie zamierzałam puścić. Nie teraz, kiedy byłam uwieszona jego głowy. Wpatrywałam się w jego czerwone ślepia. Wyrażały tyle nienawiści, że aż trochę zrobiło mi się go żal.
Straciłam z oczu swojego rzymskiego orła. Szczerze powiedziawszy, nie byłam pewna gdzie jest góra, gdzie dół. Cały czas kręciłam się z ptakiem, w jakiejś podróbce popisów kaskaderskich.
Chwyciłam się strzały wystającej powyżej powieki stwora. Miałam nadzieje, że się nie wysunie i nie spadnę. Wyjęłam sztylet z ciała sępa. Ulżyło mi, kiedy zauważyłam, że nie zleciałam. Strzała mocno trzymała się w głowie potwora. Wisząc tak ciągle spoglądałam w oko bestii. Było to niesamowite przeżycie. Wydawało mi się, że czułam jego ból. Tak jakby próbował mi go przekazać podświadomie. Stłumiłam natłok niechcianych myśli.
Zamknęłam na chwilę powieki. Sztylet gładkim, szybkim ruchem wszedł w oko Ethona. Usłyszałam przeraźliwy skrzek. Poczułam, jak krew tryska na moją twarz. Podciągnęłam się wyżej i ponownie uderzyłam nożem, tylko, że tym razem w drugie oko. W tym przypadku nie wyciągnęłam zbyt szybko broni. Wbijałam je coraz głębiej, a mojej pracy wtórował coraz głośniejszy pisk potwora.
Nagle ostrze natrafiło na mózg sępa. Przekręciłam sztylet. Ptak przestał się obracać. Pisk ustał. Oboje przestaliśmy wznosić się w górę. Czułam, jak grawitacja ciągnie nas ku ziemi.
Przez jakiś czas obserwowałam, jak czarne cielsko Ethona spada w dół, lecz po krótkiej chwili całe zamieniło się w popiół. W kłębach szarego pyłu, który sypał się na korony drzew, zauważyłam błyszczący przedmiot, który spadał razem z nim. Był to mój sztylet. Zapomniałam go wyciągnąć z głowy sępa.
Dziwnie się czułam. Nie tylko przez to, że spadałam, a drzewa iglaste niczym zaostrzone piki groziły mi z dołu. Pierwszy raz uśmierciłam potwora w tak okropny sposób. Wiedziałam, że te bestie zrobiły by to bez problemu ze mną, lecz nadal czułam w sercu, jakiś żal. Tak jakby coś we mnie pękło.
Nagle przestałam spadać. Poczułam na ramionach ucisk. Spojrzałam do góry. Rzymski orzeł trzymał mnie w swoich szponach. Z nad jego grzbietu, wychylał się uśmiechnięty Michael.
– Mówiłem, że latanie dla półbogów jest niebezpieczne! – krzyknął. Nie byłam pewna, czy powiedział to w formie żartu, czy po prostu stwierdzał fakt. Mimo wszystko ucieszyłam się na jego widok.
Westchnęłam z ulgą i zaczęłam wdrapywać się po nodze orła.
4.
Nastało południe, a było ciemno, jak w nocy.
Los Angeles pogrążyło się w mroku. Lampy ledwo oświetlały ulice. Padał silny deszcz, który w parę minut przemaczał cię do suchej nitki. Ogólny, miejski zgiełk lekko ucichł na rzecz wody, która wylewała się z każdego możliwego miejsca. Rynny nie dawały sobie rady z taką ilością. Na ulicach pojawiały się sztuczne potoki, spadające niczym wodospady do ciemnych otworów, szerzej znanych jako odpływy. Kałuże na chodnikach stanowiły kolejną przeszkodę na drodze dla przechodniów. Wielu z nich, ledwo trzymając parasol wpadało w nie po same kostki i po wypowiedzeniu paru przekleństw każdy ruszał w swoją stronę. Woda lejąca się po oknach budynków tworzyła lustra, w których odbijały się reflektory samochodów, lampy uliczne, a także neony różnych lokali i restauracji. Tworzyło to mozaikę barw na tle starych budynków, podupadłej dzielnicy wschodniej.
Stałem oniemiały, podziwiając istną kakofonię kolorów. Odbijały się od wszystkich miejsc. Od każdego sztucznego zbiornika wody, jaki pojawił się na chodniku, w rzekach biegnących przez szerokie, asfaltowe ulice, w oknach i w niezliczonych innych zakamarkach miasta. Odbijały się nawet w daszku przystanku, pod którym skryłem się razem z Rooseveltem przed deszczem.
– Nienawidzę tego miejsca – stwierdził mój towarzysz, siedząc na ławce. W przeciwległym rogu budki, znajdowały się jeszcze cztery inne osoby, które mocno opatulone we własne kurtki starało się przetrwać ulewę. – A pomyśleć, że latem jest to najpiękniejsze miasto, jakie udało mi się zwiedzić na zachodnim wybrzeżu. Gdybyś widział te gorące plaże, te wspaniałe tyłeczki kołyszące się w samym bikini, przemierzające deptaki pod palmami. I jeszcze te słońce. Mówię ci, żyć nie umierać.
– Jeśli chodzi o umieranie, to nie mogłeś wybrać sobie lepszego miejsca – stwierdziłem, obserwując dom na przeciwko. – Jakbyś zajrzał do przewodnika dla półbogów, jasno byś wyczytał, że nie ma bardziej niebezpiecznego miasta, niż to.
– Dlaczego? – spytał mnie Roosevelt. Spojrzałem na niego, unosząc jedną brew.
– Niedaleko stąd znajduje się wejście do Królestwa Plutona – wyjaśniłem. – Potwory po odrodzeniu pojawiają się właśnie tutaj. Wiesz jakie mamy szczęścia, że odkąd przybyliśmy do miasta, nie zaatakowała nas jeszcze żadna kreatura?
– Pewnie duże… – stwierdził mój towarzysz, na chwilę lekko unosząc ramiona.
Znów spojrzałem na dom, znajdujący się na przeciwko ulicy. Wielki, szary, wyglądał, jak posiadłość z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Ogrodzony był solidnym, wysokim murem, za którego wystawały drzewa sięgające drugiego piętra willi.
– Jak się czuje Carly? – moje usta same się odezwały.
– Nie wiem – odpowiedział Roosevelt. Wyczułem jakąś smutną nutę w jego głosie. – Nie widziałem jej od dwóch miesięcy.
– Też nie widziałem jej od dwóch miesięcy – powoli odwróciłem się w stronę mojego towarzysza. Mieliśmy ten sam niedowierzający wyraz twarzy.
– Myślałem, że jest z tobą – powiedział Roosevelt. – Sądziłem, że szlajacie się po kraju, macie te swoje niezwykłe przygody, o których zawsze opowiadała nam przy ognisku lub dalej walczycie o niepodległość Nowej Kartaginy.
– Myślałem, że robi to samo z wami – odpowiedziałem. Byłem tak samo zaskoczony jego odpowiedzią, jak on moją.
Poczułem niesamowite połączenie tęsknoty i smutku. Żal przepełniał moje serce. Bałem się o Carly. W życiu jeszcze nie martwiłem się o kogoś, tak jak właśnie o nią w tej chwili. Moją głowę zaczęły wypełniać nieprawdopodobne, a zarazem okropne warianty tego, co mogło się jej przydarzyć. Próbowałem odwołać te myśli. Jednak ten dziwny ucisk w sercu pozostał.
– Nie dajmy się zwariować – odezwał się Roosevelt. – Michaela też nie ma od dwóch miesięcy. Może dostali jakąś misję od Chejrona i po prostu im się przedłużyła. Założę się, że kiedy wrócimy do Obozu Herosów, oni tam będą już na nas czekać.
– Mam taką nadzieję – nie byłem o tym do końca przekonany. Ponownie spojrzałem na wielki dom, znajdujący się na przeciwko ulicy.
– A więc… Co z tą Koroną? Podobno wiesz, gdzie jej szukać – zmienił temat mój towarzysz.
– Widzisz ten budynek na przeciwko? – spytałem go, lekko skinając głową w stronę miejsca, o którym mówiłem. – To jest Rzymski Konsulat. Trzy ulice dalej jest posterunek oddziału LA, grupy półbogów dbających o bezpieczeństwo herosów w tym mieście.
– Co to ma wspólnego z naszym celem?
– Właśnie przed chwilą weszła do tej willi, pewna zakapturzona postać – kontynuowałem swoje wyjaśnienie. – Pewnie starała się ukryć kim jest, ale czteroosobowa świta i centurioński emblemat na ramieniu, powiedział mi więcej niż ten ktoś chciał oznajmić.
– I co w tym dziwnego? – Roosevelt nadal nie widział sensu w tym, co starałem się mu przekazać. – Pewnie wielu urzędników lub wysoko postawionych ludzi odwiedza Rzymski Konsulat.
– Generał po przybyciu do Los Angeles, a zakładamy, że to wysokiej rangi żołnierz… – zacząłem mówić dalej. – Pośpiesznie odwiedziłby garnizon, sprawdził, co ma sprawdzić i jak najszybciej wrócił by do Obozu Jupiter. Nie mówiłem ci, ale wsród oddziału LA są sami najlepsi. Weterani powstania George’a, drugiej wojny z tytanami, a nawet wielu z nich uczestniczyło w nowej wojnie punickiej. To miejsce jest skrajnie niebezpieczne i tylko najodważniejsi są w stanie wytrzymać dzień, a co dopiero wielomiesięczną wartę. Mówię ci, coś musi się dziać w Konsulacie. Coś ważnego.
– Może to tajne spotkanie – domyślił się Roosevelt. – Skoro jest tutaj, tak niebezpiecznie, to tym bardziej nikt by im nie przeszkadzał.
– Nie pomyliliście się – odezwał się tajemniczy głos.
Nim zdążyłem sięgnąć swojego gladiusa, usłyszałem głośne przekleństwo z ust towarzysza i poczułem zimne ostrze na szyi. Powoli, za przyzwoleniem broni nieznajomego, obróciłem się. Okazało się, że czwórka ludzi dzieląca do tej pory z nami przystanek, w istocie była przebranymi Rzymianami. Najwyższy z nich o ciemnej skórze i wydatnym nosie pilnował Roosevelta. Widziałem, jak pot cieknie po jego karku i policzkach. Musiał mieć podniesiony poziom adrenaliny we krwi.
– Kim jesteście? – odezwał się.
– Lepsze pytanie jest, kim ty jesteś, centurionie? – odpowiedziałem. Bez problemu zauważyłem ten sam emblemat na jego ramieniu, który miała zakapturzona postać wchodząca do willi. Gdyby nie odsłonił go przez podwinięcie płaszcza, pewnie nadal byłby dla mnie zagadką.
– Nazywam się Skorpion. Nie jestem centurionem – przedstawił się. Dopiero teraz zdołałem stwierdzić, że emblemat tego co wszedł do wielkiego budynku na przeciwko i jego, są identyczne. Znaczyło to tyle, że była to jedna i ta sama osoba. Nie miałem pojęcia, jakim cudem zdołał się do nas tak szybko dosiąść. – Jestem Legatem.
Kiedy usłyszałem jego rangę, coś we mnie pękło. Pewnie nie wiecie, ale jestem banitą, wygnańcem, co już wypomniał mi sam Atlas, gdy odwiedziliśmy go w jego więzieniu. Stałem się tym kim jestem, przez serię błędów, jakie wydarzyły się w Obozie Jupiter. Byłem niewinny, a za wszystkim stał mój boski ojciec. Jednak to on mną sterował i przez to ja oberwałem po całej linii. Skazano mnie na dziesięć Prac Herkulesa i powiedziano, że kiedy je ukończę będę mógł, bez plamy na honorze, spokojnie wrócić do Nowego Rzymu. Wykonałem już pięć zadań. Pozostało mi jeszcze raz tyle. Jednak zapomniałem wspomnieć, że nim stało się to co mnie skazało na wygnanie, to ja byłem Legatem. Reyna, przyrzekła na samą rzekę Styks i na odmęty Tartaru, że kiedy wrócę, odzyskam swoją, utraconą rangę. Jednak wybranie nowego Legata, było dla mnie równoznaczne, z permanentną banicją. Oni nie chcieli mojego powrotu.
– Ponawiam pytanie… I robię to tylko ze względu na to, że masz gladiusa przy pasie – wyrwał mnie z zamyślenia Skorpion. Gladius dla Obozu Jupiter jest wyznacznikiem dwóch rzeczy. Pierwsza, że jesteś Rzymianinem. Druga, że stanowisz część Dwunastego Legionu i jesteś człowiekiem honoru. Tylko dlatego dał nam w ogóle szanse. – Kim jesteście?
– Jack – przedstawiłem się. – Mój przyjaciel nazywa się Roosevelt. Jesteśmy półbogami. Zabłądziliśmy i jesteśmy bez dachu nad głową. Sam rozumiesz, jak to miejsce jest niebezpieczne. Pomyśleliśmy, że w Rzymskim Konsulacie znajdziemy dla siebie, jakiś chwilowy spoczynek.
– Udajcie się lepiej do garnizonu – odpowiedział Skorpion. Miał kanciastą szczękę, a jego wyraz twarzy nawet w najgroźniejszym przeciwniku wywołałby strach. Przełknąłem ślinę. – Te leniwe małpy z oddziału LA powinny udzielić wam schronienia. Choćby do rana.
– Nie pochodzimy z Obozu Jupiter – zacząłem dalej szukać drogi porozumienia. Musiałem za wszelką cenę dostać się do tej willi. – Należymy do Nowej Kartaginy.
Nowy Legat przybrał minę, jakby chciał na miejscu odciąć mi głowę. Odsunął miecz od Roosevelta. Przyłożył ostrze do mojej krtani. Niecały centymetr od brzydkiej, okropnej szramy zdobiącej moją szyję.
– A teraz podaj mi powód, dlaczego miałbym nie zabić cię w tej chwili? Takie ścierwa, jak wy Kartagińczycy, powinni wyplenić jeszcze w czasie nowej wojny punickiej – jego ochrypły głos wyraził się jasno. Nie bałem się Skorpiona. Miałem do czynienia z potworami groźniejszymi od niego, olbrzymami o wiele większymi od niego, a nawet z bardziej przerażającymi nieśmiertelnymi. Czułem podświadomie, że mimo tylu przeciwieństw, nowy Legat byłby godnym przeciwnikiem.
Jednak skończyły mi się pomysły. Nie wiedziałem, jak tym razem się wykpić, co rzadko przytrafiało się mojej osobie. Myślałem, że poratuje mnie Roosevelt, lecz on w przeciwieństwie do mnie, bał się Skorpiona. Niby wyższy i bardziej umięśniony od niego, ale naprawdę się go obawiał.
– Lepiej ich nie zabijać – wyratowała nas brązowo włosa dziewczyna o piwnych oczach. Do swojego przebrania miała przypiętą plakietkę, z imieniem Rose. Nie byłem pewny, czy jest ono prawdziwe, ale dziękowałem jej w duchu za odwrócenie uwagi nowego Legata. – Skoro są Punitami, to powinniśmy oddać ich Dydonie. Ona nie pozwoliłaby na ich śmierć. Tłumaczyła to jakimiś dobrymi stosunkami z „braćmi tej samej krwi”, jak się wyraziła.
– Coś za długo z nią przebywasz, skoro znasz jej myśli – odpowiedział Skorpion opuszczając gladiusa. Ulżyło mi. Wreszcie nikt do mnie nie celował. Mimo, że nie pilnowali nas już tak bardzo to nadal trzymali broń w pogotowiu. – Ruszajcie się, Ścierwa. Jeśli Dydona chce was zobaczyć, to was zobaczy.
Przeszliśmy przez ulicę. Deszcz ograniczał moją widoczność, ale nadal w kałużach dostrzegałem odbicia żołnierzy, którzy nas prowadzili.
Dostaliśmy się na teren posiadłości przez dużą, stalową bramę wykonaną na wzór, starych frontowych wejść do rzymskich świątyń. To musiał być Rzymski Konsulat. Weszliśmy na teren ogrodów. Przez jakiś czas miałem okazję podziwiać wielkie, stare drzewa i krzaki przystrzyżone w idealne kule. Drogę oświetlały nam lampy znajdujące się po prawej stronie dróżki. Wisiały na nich kwieciste boazerie.
Nie zajęło nam wiele czasu dotarcie do frontowych drzwi. Nim przez nie przeszliśmy przeszukało nas dwóch wartowników stojących przed wejściem. Nie zabrali nam broni, ani plecaka Roosevelta. Po prostu sprawdzili co mamy przy sobie. Tak jakbyśmy nie byli żadnym zagrożeniem. Mogli się o wiele pomylić.
Trafiliśmy do wielkiego holu, który tak jak reszta budynku, był stylizowany na wnętrze rzymskiego domostwa. Kolumny z owocami stojące przy ścianach i naścienne malowidła wielkich bitew Rzymu nadawały temu miejscu niezwykłego przepychu. Splendor objawiał się także w złotych żyrandolach wiszących u sufitu oraz w mahoniowej posadce, w której odbijały się wszystkie kształty jak w matowej tafli jeziora.
Żołnierze poprowadzili nas po schodach do góry. Nie odzywaliśmy się do siebie żadnym słowem, lecz nieme komunikaty wydawane za pomocą oręża i złowrogich spojrzeń, mówiły o wiele więcej. Przeszliśmy przez długi korytarz pełny regałów, zawalonych starymi pamiątkami. Zauważyłem wśród nich przebite strzałami hełmy, wyświechtane tarcze, spalone resztki fioletowych koszulek, a nawet stos lalek z odciętymi kończynami. Prawdziwa wystawa makabry.
Zatrzymaliśmy się przed dużymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Chyba były wykonane z dębu, lecz słabo znałem się na rodzajach drewna. Skorpion przeszedł jako pierwszy, prowadząc nas za sobą.
Trafiliśmy do dużej sali balowej. Tutaj ściany były wyższe i wszystkie biegły do potężnej, szklanej kopuły znajdującej się na górze. Podłoga była wytarta od częstego użytku. Musiała pamiętać setki, różnorakich tańców oraz ludzi, którzy już od dawna nie odwiedzali tego miejsca. Na drugim końcu sali znajdował się ogromny, świerkowy stół, zastawiony jedzeniem po brzegi. Był okrągły, a dookoła ustawiono dwanaście krzeseł. Środek mebla był pusty, stanowił wykrojony okrąg, w którym znajdowało się ognisko, które w przeciwieństwie do kominka znajdującego się z tyłu, było rozpalone. Płomień wesoło skakał po kawałkach drewna oświetlając twarze ludzi siedzących przy stole. Po za nim nie było żadnego, innego oświetlenia.
Rzymianie poprowadzili nas na środek sali. Utworzyli półkole za naszymi plecami. Miecze trzymali przed sobą w razie szybkiego działania.
Kiedy zbliżyliśmy się do stołu, udało mi się zobaczyć twarze biesiadników. Pierwszym, którego rozpoznałem był senator John Dali, gruby, stary człowiek, który nawet nie był półbogiem. Pamiętałem go głównie przez jego szydercze przemówienie, jakie wygłosił w przeddzień nowej wojny punickiej. Dalitystami nazywano ludzi, którzy popierali ideę pozbycia się Kartagińczyków za wszelką cenę. Sądzicie, że ich nazwa od czyjego wzięła się nazwiska?
Drugą osobą, którą znałem był Ricardo Moon, na którego zawsze wszyscy mówili „Ricky”, z silnym akcentem na drugą sylabę przezwiska. W czasach, jeszcze za nim mnie wygnano, Moon był zwykłym legionistom, synem Kybele. Jednak teraz na ramieniu nosił emblemat centuriona. Kiedyś byliśmy druhami tych samych bitew i dzięki temu udało mi się poznać go na tyle, że wiedziałem o nim bardzo wiele. Tak naprawdę, byłbym skłonny powiedzieć, że w życiu nie spotkałem bardziej poczciwego i sympatycznego półboga niż on. Nawet mimo ciemnej strony, ukrytej głęboko w sercu, przez potworne wydarzenia, których był świadkiem. Jego siostra Rita zginęła w czasie drugiej wojny z tytanami. Ledwo to przeżył. Udało mi się go wtedy powstrzymać przed samobójstwem. W czasie nowych wojen punickich, stanęliśmy na przeciwko siebie, jak wrogowie. Jednak gdy pozostaliśmy ostatni na placu boju o Kanion Śmierci w Nevadzie, żadne z nas nie chciało zabić drugiego. Zbyt dobrze się znaliśmy. Razem wydostaliśmy się z pustyni, a później rozeszliśmy się w różne strony. Od tamtego czasu go nie widziałem, aż do dzisiaj.
Trzecią osobą siedzącą przy stole, był nieznany mi chłopak o ciemnych włosach. Miał na sobie białą koszulkę, a na nią nałożoną skórzaną kurtkę. Jego wyświechtane dżinsy były podobne do moich, lecz mniej zniszczone. Miał dziwne, grobowe spojrzenie. Nie miałem pojęcia kim był, ale emanująca od niego ciemność, mogła świadczyć, że był dzieckiem jakiegoś starego bóstwa.
Czwartą, a zarazem ostatnią osobą na sali była dziewczyna o włosach spadających kaskadą czarnych loków na jej nienaganny, biały hiton. Miała niebieskie oczy, w których nawet stąd byłem w stanie zauważyć niekwestionowaną dobroć.
Skorpion stanął przed siedzącymi przy stole i wymienił z nimi szybki potok zdań, który urwał się na krótkiej sprzeczce Johna Dali z Ricky’m. Nie wiem o czym rozmawiali. Nie słuchałem im. Moje myśli nadal krążyły wokół tej dziewczyny. Widziałem, jak kątem oka puszcza do mnie badawcze spojrzenia. Czasami wydawało mi się, że przez ten krótki czas, starała się zarejestrować każdy centymetr mojego ciała. Poczułem się dziwnie.
Skorpion odwrócił się w naszą stronę. Wydawał się być jeszcze bardziej rozwścieczony, niż był wcześniej. Najwyraźniej zabicie nas zostało przegłosowane na jego niekorzyść.
– Zgromadzenie postanowiło… – nie dokończył.
– Nazywam się Dydona. Jestem rzymskim ambasadorem – przerwała mu ciemnowłosa dziewczyna, wstając ze swojego miejsca. – W imieniu Zgromadzenia i własnym będę rada was gościć. W końcu zależy nam na polepszaniu naszych stosunków z Bratnim Obozem.
Wypowiadając ostatnie słowa, spojrzała na nowego Legata. Wzrok ten ewidentnie mówił kto w tym towarzystwie ma pierwszy i ostatni głos. Podeszła do mnie, a reszta biesiadników powiodła za nią wzrokiem.
– Kim jesteście, jeśli wolno spytać? – zwróciła się wprost do mnie.
Nie wiem czy to jej nienaganna dykcja, czy te idealne maniery, ale poczułem się bardzo głupio stojąc przed nią w podartym płaszczu, ubrudzonej, fioletowej koszulce i wytartych dżinsach. Z boku musiało to wyglądać jak spotkanie patrycjusza z żebrakiem.
– Jestem Jack – przedstawiłem się. – Mój przyjaciel nazywa się Roosevelt. Pochodzimy z Nowej Kartaginy.
– Piękne miejsce – Dydona uśmiechnęła się, co sprawiło, że moje serce na chwilę przyśpieszyło. – Mam nadzieję, że Hanibal III, twój władca dobrze się czuje. Od naszego ostatniego spotkania minęło sporo czasu, a gdy wyjeżdżałam, widziałam, że ledwo trzymał się na nogach.
Dydona nie wiedziała, że Dylan, czyli jak to określiła Hanibal III, nie władał Nową Kartaginą już od trzech miesięcy. Teraz władzę sprawował Hanibal IV, który pokonał swojego poprzednika w uczciwej walce. Nawet nie wygnał Dylana z Obozu, jak to władcy mieli w zwyczaju, tylko przyjął go na swojego zastępce w razie nieobecności. Hanibal IV to ja.
– Dobrze się czuje. Nawet lepiej niż zwykle – powiedział Roosevelt, zerkając na mnie ukradkiem. Oboje lekko się uśmiechnęliśmy.
– To wspaniale – Dydona wskazała miejsce przy stole. – Proszę zasiądź obok mnie, drogi Jack’u.
Nie protestowałem. Byłem przemoczony, głodny i zmęczony. Mój towarzysz mógł stwierdzić to samo po sobie. Usiedliśmy przy stole. Znowu rozpoczęła się uczta, którą tak niespodziewanie wcześniej przerwaliśmy. Skorpion usiadł po prawej stronie Dydony, ja po lewej. Ludzie nowego Legata, zajęli miejsca pod ścianami. Ledwo widziałem ich w mroku.
Roosevelt jako jedyny jadł, jak na Spartiatę przystało. Wyrywał baranie udźce gołymi dłońmi, a przy tym rozchlapując sos na wszystkie strony. Do tego dochodziły jeszcze mokre mankiety jego kurtki, z której lała się woda w każdym możliwym kierunku. Po za nim, wszyscy jedli w ciszy. Po twarzach biesiadników łatwo było mi stwierdzić, że nasze wtargnięcie sprawiało, że nie mogli mówić o tym, o czym zamierzali od samego początku. Swoje rozmowy sprowadzali do typowych bzdur, których nawet mi nie opłacało się słuchać. Zerkali czasami ukradkiem po sobie oczekując naszego, jak najszybszego zniknięcia. Tylko Dydona i czarnowłosy chłopak tak do nas nie podchodzili. Dziewczyna cały czas, ukradkiem na mnie zerkała, lecz kiedy to ja podnosiłem wzrok, ona udawała, że była zainteresowana czymś zupełnie innym, to rozmową ze Skorpionem, to bzdetami politycznymi Ricky’ego, który nadal kłócił się z Dalim o nieistotną sprawę. Myślałem, że ze mną flirtuje. Te jej spojrzenia, lekkie uśmiechy, nawet dziwny sposób poruszania ciała, gdy sięgała po coś blisko mnie.
Jednak zdarzały się długie momenty nieznośnej ciszy. Wtedy były słyszalne nawet najcichsze dźwięki, jak obijanie się kropel deszczu o poszycie kopuły, bębnienie palców Skorpiona, trzaskanie ogniska pośrodku stołu, a nawet kaszlnięcia żołnierzy stojących w mroku.
– Dydono? – zwróciłem się do rzymskiej ambasadorki. – Dlaczego mamy cię tak tytułować?
– Nie rozumiem pytania – odpowiedziała, na chwilę odkładając sztućce. Mimo, że powiedziała to cicho, Dali i Skorpion próbowali wychwycić każde jej słowo. Łatwo było zauważyć to po ich twarzach.
– „Dydona” to kartagińskie imię. Rzymskim jego odpowiednikiem jest „Dylajda” – zacząłem mówić wolno, zwracając uwagę na ten istotny szczegół. – Ponad to, takie same imię nosiła słynna księżniczka za czasów Eneasza. Również była Punitką.
Zobaczyłem, jak na jej twarzy pojawia się rumieniec. Nie byłem pewien czy trafiłem w słaby punkt, czy zauważyłem coś czego nikt na sali do tej pory nie dostrzegał.
– Imię, jak każde inne – odparła, patrząc mi prosto w oczy. Widać było, że uważała ten temat za zakończony.
– A tak z czystej ciekawości, Jack – nagle odezwał się Skorpion. Trudno było przejrzeć jego zamierzenia. Może próbował wyciągnąć ze mnie jakieś dodatkowe informacje, albo już spostrzegł kim jestem i zamierzał mi to wypomnieć w iście rzymskim stylu. – Skąd masz gladiusa przy pasie? O ile mi wiadomo twój lud wolał posługiwać się szerokim sejmitarem, chyba, że od nowej wojny punickiej coś się zmieniło?
– Gladiusa dostałem od Rzymianina za darowanie mu życia – odpowiedziałem, kątem oka zerkając na Ricky’ego Moon’a. Po jego spojrzeniu byłem już pewny, że mnie pamiętał. Nawet ukradkiem do mnie mrugnął. – Nie jest to byle jaki miecz. Nazywają go Ostrzem Czterdziestu Czterech Cięć. Podobno powstał, z żelaza, stygii oraz cesarskiego złota wydobytych z oryginalnej broni Juliusza Cezara po jego zamordowaniu.
– Wdzięczny oręż – stwierdził Skorpion, kiedy wyciągnąłem gladiusa z pochwy. Ostrze zalśniło czystym złotem w świetle płomieni ogniska. Zgromadzeni na sali podziwiali go w niemym zachwycie. Nawet Dydona, która jako kobieta z wyższych sfer, nie interesowała się wojnami, a tym bardziej uzbrojeniem legionistów. – Mój też ma starą i dobrze znaną historię.
Nowy Legat powoli podniósł z pod stołu srebrny miecz, który gdy tylko padło na niego światło wydał dziwny, przeciągły dźwięk, jakby ktoś zbudził go ze snu. Zalśnił niebieskim światłem.
– Pożoga Kartaginy – wyrecytował nazwę broni, a wtedy byłem już zupełnie pewien, że mnie rozpoznał. Może nigdy nie widział mojej twarzy, lecz musiał słyszeć opowieści o mnie, o moich dokonaniach i o moich demonach. Nie trudno było to ostatecznie złożyć do kupy, skojarzyć wszystkie fakty. – Podobno gdy Scypion podbił Kartaginę, rozpalił ognisko od promieni świetlnych odbitych od tego miecza. A ten płomień dał początek spaleniu miasta.
– To chyba nie najlepsze miejsce do mówienia o takich rzeczach – powiedziała rzymska ambasadorka. Wyczułem w jej głosie lekki dyskomfort, jednak nie dała po sobie poznać, że jest oburzona całą tą sytuacją. – Schowajcie swoją broń, proszę.
– Mylisz się, moja Droga – odpowiedział Skorpion. Wstał, a żołnierze niespokojnie poruszyli się w cieniu. Usłyszałem, jak podchodzą bliżej. – To jest najlepszy moment.
– Usiądź, Legacie – poleciła mu. Obserwowałem, jak przez krótką chwilę siłowali się na spojrzenia. Zauważyłem również, że Roosevelt przestał jeść. Trzymał w lewej ręce udziec barani, a drugą sięgał po swoją włócznię opartą o krzesło.
– Wybacz mi, Dydono – kontynuował Skorpion. Jego oczy przeszły z niej na mnie. Powoli wstałem od stołu. Nie uniosłem broni w przeciwieństwie do nowego Legata. – Ale nie zdajesz sobie sprawy z kim od dwóch godzin przebywamy.
– Nie rozumiem – Dydona także spojrzała w moją stronę. Wydała się zaniepokojona tym, do czego mogło dojść za chwilę.
– Jack Wygnaniec – tym razem odezwał się John Dali. Na jego pucułowatej twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. – Hanibal IV, Zdobywca Las Vegas, Kartagiński Rzeźnik, Krwawy Legat, Morderca Senatorów. Mam wymieniać kolejne przydomki, którymi się okrył w ciągu trzech lat swojej jakże głośnej „legendy”?
– Jesteś zbiegiem, Jack – odezwał się Skorpion, a jego ludzie otoczyli mnie i mojego towarzysza ze wszystkich stron. Roosevelt uniósł swoją broń. Ja nie spuszczałem z oczu nowego Legata. Dydona wodziła po wszystkich wzrokiem, najwyraźniej nie rozumiejąc do końca o co chodziło. – Senat wydał za twoją głowę ogromną sumę denarów. Nic dziwnego, skoro zamordowałeś czworo z nich. Nawet Jen Song, jedyną, która mogła wyciągnąć Rzym z tego bajzlu, jaki pozostał po wojnie z tytanami i Punitami. Gdyby nie te twoje uwielbienie wśród ludu, zginąłbyś na krzyżu rok temu. A tak Reyna wynegocjowała zamiast wyroku śmierci dziesięć Prac Herkulesa. Jednak nikt nie zapomniał twoich zbrodni. Myślałeś, że na wygnaniu nikt nie będzie ciebie szukał?
– Czy to prawda, Jack? – spytali się jednocześnie Roosevelt i Dydona. Ich zgranie w czasie było dziwnym zbiegiem okoliczności.
– To kłamstwo – odparłem. Mogli mi nie wierzyć. Jednak to nie ja odpowiadałem za śmierć Jen i trójki innych Senatorów. To nie była moja sprawka. – Nie ja ponoszę za to winę, mimo, że mnie ją obarczono.
– Więc kto? – spytała się Dydona. Patrzyła na mnie, jak na przestępce.
– Chaos – odpowiedziałem.
– Nie wykpisz się zwalaniem winy na brak porządku, jaki panował w czasie nowej wojny punickiej. Nie miałeś prawa samemu wytyczać sprawiedliwości – Dali wiedział, jak zanegować moje słowa. Jednak w ogóle mnie nie zrozumiał. Ja nie miałem na myśli wojennej zawieruchy, jaka objawiała się wtedy we wszystkich rzymskich sercach. Mówiłem o czymś zupełnie innym.
– Mój ojciec, Chaos – powtórzyłem. – On za tym wszystkim stał i nadal stoi. Wy martwicie się powrotem Gai, ale nie dostrzegacie prawdziwego zagrożenia.
Kiedy wypowiedziałem swoje ostatnie wyjaśnienie rozpoczął się krótki, lecz nieprzebrany w słowa wywód prawie każdej osoby znajdującej się na sali. Dali wyciągał wszystkie możliwe argumenty, aby obalić moje słowa. Roosevelt i Ricky stanęli w obronie mojej osoby, negując jego przemówienie. Skorpion nie wierzył mi ani trochę. Nie musiał nawet tego wymawiać. Miał to wymalowane na twarzy. Czarnowłosy chłopak i Dydona siedzieli cicho. Nie wiedziałem dlaczego, jednak to nie przykuło na długo mojej uwagi. Bardziej przysłuchiwałem się głosom za sobą. Żołnierzom, którzy sami nie byli do końca pewni w co mają wierzyć. Jedni przyznawali mi rację, bo widzieli słuszność w moich dotychczasowych poczynaniach. Reszta była absurdalnie lojalna wobec nowego Legata.
Istny chaos. Harmider głosów, krzyków i wszelkiego zwątpienia. W takich chwilach czułem się bosko. Jak jeden z nieśmiertelnych. Moja cała moc bazowała na wywoływaniu chaosu. Powoli na moich dłoniach zaczęły pojawiać się drobne kłębowiska niebieskiego powietrza, które po niedługim czasie przerodziły się w iskierki przeskakujące po mojej skórze. Był to znak, że skumulowałem całą energię, jaka wytworzyła się w tej sali.
– Dość! – z chaosu wyłonił się stanowczy głos Dydony. Zgromadzeni umilkli. Szepty legionistów ustały zaraz po nich. Rzymska ambasadorka rozglądała się po twarzach wszystkich biesiadników. Biła od niej siła, jakiej nie wykazywała jeszcze przed chwilą. – To nie ważne czego chcą Senatorowie, czy ty Skorpionie.
Nikt nie próbował jej uciszyć, przegadać. Nie padło nawet najcichsze słówko. Brunetka miała w tym momencie niesłychanie olbrzymi posłuch. Nic dziwnego, że dostała rolę ambasadora. Miała w sobie to coś, co sprawiało, że słuchało się każdego jej słowa, łapało wszystkie wyrażenia jakie uchodziły z ust tej nieprawdopodobnej dziewczyny.
– Jack jest pod moją juryzdykcją – Dydona wskazała na sufit, zaznaczając, że znajdujemy się w Rzymskim Konsulacie. – I przeze mnie będzie sądzony. Opuście swoją broń.
Legioniści posłuchali. Skorpion ociągał się z podjęciem decyzji, lecz w końcu uległ. Nie chciał mieć na pieńku ze swoim przełożonym.
– A skoro ty, Jack, uważasz się za niewinnego… – zwróciła się do mnie. Poczułem, jak iskierki uchodzą z mojego ciała. Powracał porządek. – Rzucisz swoją broń, a twój przyjaciel zrobi to samo. Dacie się aresztować i osądzić według rzymskiego prawa.
W tym momencie stanąłem w obliczu niesłychanej próby. Mogłem potwierdzić swoją historię, poddając się i oddając w łaskę Rzymu lub sprzeciwić się i ostatecznie potwierdzić swoją skazę na honorze, podpisać wyrok na samego siebie.
Dość uciekania.
Wiedziałem, że nawet dziesięć Prac Herkulesa nigdy nie zmyje mojej winy. Reyna dała mi po prostu czas na zniknięcie z Obozu Jupiter, już na zawsze. Ja głupi, łudziłem się, że kiedyś będę mógł wrócić. Tak naprawdę, to ja od samego początku odpowiadałem za śmierć Jen. To ja ją naraziłem samą swoją obecnością. Co z tego, że umarła przez mojego, boskiego ojca. Gdybym nie wrócił do Nowego Rzymu, ona nadal byłaby wśród żywych.
Dość uciekania.
Mój gladius uderzył o ziemię. Ostrze Czterdziestu Czterech Cięć odbiło się z łoskotem o drewnianą posadzkę. Uniosłem dłonie na wysokość ramion. Roosevelt również opuścił swoją broń. Zrobił to także Ricky. Nawet nie wiedziałem, że wyciągnął swój oręż w mojej obronie. Byłem im za to wdzięczny.
Dydona wzięła od legionisty kajdanki. Najpierw skuła mnie, następnie mojego towarzysza.
– Jeśli jesteś niewinny wykażą to bogowie – wyrecytowała znaną prawie wszystkim regułkę Dydona. Mowę, którą prezentowano skazańcom.
Nie wiem gdzie nas prowadzono, lecz nim opuściliśmy pomieszczenie zobaczyłem rozradowanego Skorpiona oraz czarnowłosego chłopaka, który stał oparty przy nierozpalonym kominku na końcu sali. Jego trupie spojrzenie wodziło za mną, tak jak drapieżnik spogląda za swoją ofiarą. Zauważyłem coś błyszczącego w jego rękach. Była to srebrna korona, której wypolerowane kanty lśniły w świetle płomieni ogniska, znajdującego się pośrodku stołu.
Nim zamknęły się za nami drzwi, dostrzegłem jego drwiący uśmiech.
5.
Wodziłam wzrokiem po dużej polanie.
Musiałam przyznać miejsce było piękne i idealne do zrobienia krótkiego postoju. Michael usiadł na dużym kamieniu pod wielkim, samotnym drzewem i zajadał się wyciągniętą z plecaka kanapką. Obok jego stóp leżał zwinięty rzymski orzeł. Widziałam, jak unosi się mu pierzasty grzbiet, przy każdym kolejnym oddechu.
Polanka stanowiła pustą przestrzeń, dzielącą iglasty las na dwie części, sama natomiast prowadziła do skalistej plaży, utworzonej z białych, wapiennych kamieni. Dalej rozciągało się błękitne jezioro.
Nie miałam czasu podziwiać tego, zapierającego dech w piersi widoku. Bez przerwy rozglądałam się za swoją, niedawno utraconą bronią. Sztylet musiał upaść, gdzieś w odległości nie większej niż pięć metrów. Starałam się nie myśleć o tym, że mógł wylądować w wodzie lub utknąć w poszyciu iglastego lasu. Wtedy to bym już go nie znalazła.
– Daj spokój – krzyknął w moją stronę, Michael. Byliśmy w znacznej odległości od siebie. Zbliżałam się do krańca polanki, gdzie trawa ustępowała zeschłemu poszyciu i drzewom. – Lepiej dalej kontynuujmy nasze zadanie.
– Chwila – zamarłam. Pomiędzy sosnami i świerkami dostrzegłam błysk. Poczekałam, aż się powtórzy.
Światełko mrugało, nieregularnie, ale cały czas. W nadziei, że dostrzegłam swoją utraconą broń, zagłębiłam się w las. Poruszałam się wśród drzew, coraz bardziej oddalając się od polanki. W końcu przyszło mi do wspinania się pod nieznacznie strome wzgórze, z którego wystawały nieregularne skały. Zaczepiając stopy o wystające korzenie i łapiąc się każdej wnęki, wspinałam się wyżej. W końcu dotarłam na szczyt wzniesienia. Widziałam stąd krawędź trawiastej polanki, skąd przyszłam, a także dolinkę ogrodzoną drzewami. Właśnie z niej mrugało światło.
Zsunęłam się po skarpie. Przy samym jej końcu podskoczyłam i poturlałam się po ziemi. Wylądowałam na kolanach. Odkaszlnęłam, próbując pozbyć się z płuc pyłu, który wzburzyłam lądując w dolince. Przetarłam oczy.
Otworzyłam usta ze zdziwienia. Nie znajdowałam się już w lesie. Nie byłam już nawet w Dakocie Południowej. Rozglądnęłam się dookoła.
Z trzech stron otaczały mnie wieżowce Nowego Jorku. Wysokie szare bloki, mające już ze sto lat oraz nowe sięgające nieba drapacze, odbijające światło od swoich ogromnych, szklanych okien. Po ulicach jeździły charakterystyczne żółte taksówki, a całe miasto pogrążone było w wszechobecnym korku. Przede mną znajdowało się molo i brudna rzeka, po której sunęły niewielkie statki. Znalazło się nawet parę jachtów przycumowanych do brzegu.
Wstałam z kolan. Jak zahipnotyzowana poruszałam się na przód. Weszłam na molo. Na samym jego końcu stały dwie postacie odwrócone do mnie tyłem. Jedna ubrana była w biały płaszcz, druga w grubą kurtkę. Oboje mieli szaliki powiewające na wietrze. W przeciwieństwie do nich byłam ubrana, jak na lato, a co najdziwniejsze nawet nie odczuwałam mrozu, który oni musieli czuć. Po pogodzie mogłam stwierdzić, że była połowa listopada.
Czułam się okropnie, tak jakbym wędrowała we śnie. Nie miałam pojęcia, jak się tutaj znalazłam. Moje palce powędrowały do wisiorka wiszącego u mojej szyi. Dostałam go od Jack’a i odkąd to się stało, cały czas przyłapywałam się na tym, że w strasznych momentach mój dotyk spoczywał właśnie na nim. Stał się jakby moim talizmanem.
Moje nogi dalej poruszały się po molu, brnąc coraz dalej w stronę dwojga ludzi na jego końcu. Z tej odległości udało mi się zauważyć, że był to blondyn i dziewczyna o długich, jasnych włosach. Trzymali się za ręce. Chyba byli parą. Coś do siebie mówili. Nie byłam jeszcze w stanie usłyszeć co.
Głowa zaczęła mnie boleć. W uszach rozbrzmiewał pisk, jak po oszołomieniu. Czułam się coraz bardziej przestraszona.
Szłam dalej, aż w końcu stanęłam trzy kroki od pary dzielącej ze mną molo. Oprócz nas nie było tu nikogo. Wiatr wiał z zachodu.
– Coś dla ciebie mam – uśmiechnął się chłopak i wyciągnął z kieszeni płaszcza niebieskie pudełeczko. Dziewczyna roześmiała się i wzięła od niego podarunek. Stali teraz do mnie bokiem, więc mogłam zobaczyć ich twarze.
– Ciekawe co to może być? – zapytałam ja. Osoba stojąca na przeciw blondyna była mną. Dosłownie. Nogi trzęsły mi się ze strachu. Nie wiedziałam, jak to było możliwe, że znajdowałam się w dwóch miejscach jednocześnie. Jedna uśmiechnięta, grubo ubrana odbierająca dziwny, mały prezent oraz ja, stojąca z wymalowanym przerażeniem na twarzy.
Mój sobowtór otworzył pudełeczko. Palcami wydobył coś z jego wnętrza.
Druga ja, powoli uniosła rękę do góry, a z pomiędzy jej paców mrugnął ten sam błysk, który mnie tutaj zwabił. Był nim wisiorek na złotym łańcuszku. Taki sam, jaki obejmowałam dłonią, mocno przyciskając do piersi.
Miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję, zwrócę całe poranne śniadanie. Nie byłam w stanie pojąć, jakim cudem, właśnie oglądałam własne wspomnienie na żywo. Co gorsze, nawet go nie pamiętałam. Jakby wymazano mi je z pamięci. Czułam dziwną pustkę w głowie. Popatrzyłam na swój dekolt, gdzie na złotym łańcuszku podrygiwał wisiorek przedstawiający słoneczko z falistymi promieniami odchodzącymi od jego środka. Nadal trzymałam go między palcami.
– Poczekaj, założę ci go – powiedział Jack. Spojrzałam na niego. Dopiero teraz go rozpoznałam.
Nie pojmowałam co się dzieje z moją pamięcią. Tak, jakby ktoś mi ją wykradł, a teraz samoistnie powracała w nieodpowiedniej kolejności. Tylko dlaczego wydawała mi się taka realistyczna, skoro stanowiła wyłącznie wspomnienie?
Jack spróbował zawiesić wisiorek na szyi mojego sobowtóra, lecz nie powiodło mu się. Wiatr zawiał włosami mojego klona na chwilę go oślepiając. To wystarczyło, aby blondyn puścił zaczep i łańcuszek poleciał w dół. Uderzył o poszycie mola, po czym prześlizgnął się pomiędzy stalowymi kratkami. Usłyszałam plusk.
Jack klęknął. Przeklął po łacińsku, wkładając rękę między żelazne szczeble pomostu. Próbował dosięgnąć wisiorka, ale było już za późno. Łańcuszek zbliżał się do dna rzeki. Nie było go nawet widać.
Jack wstał zrezygnowany. Moja kopia objęła go.
– Nic się nie stało – powiedział mój sobowtór, całując blondyna w policzek. – Liczy się gest.
Jack nie był do tego zbytnio przekonany. Było po nim widać, że zadał sobie dużo trudu, aby zdobyć ten prezent. Objął ramieniem moją podobiznę.
Teraz byłam całkowicie zdezorientowana. Nie dowierzałam całej tej sytuacji. Byłam właśnie świadkiem wspomnienia, które nigdy się nie wydarzyło. Wisiorek w ogóle nie wpadł do wody. Nadal trzymałam go pomiędzy palcami. Spojrzałam nawet na niego drugi raz, aby się upewnić, że nie zniknął. Wciąż wisiał u mojej szyi.
Tego było już dla mnie za wiele. Zaczęłam biec w stronę zejścia z molo. Chciałam się stąd wydostać. Uciec od tej chorej parodii mojego własnego życia. Serce pragnęło wyskoczyć mi z piersi. Niewiarygodnie się bałam. Żaden potwór nigdy nie wywołał we mnie takiego strachu.
Dobiegłam do końca pomostu i zeskoczyłam z niego. Jednak nie znalazłam się na brzegu, tylko wylądowałam na ubitej ziemi pośród drzew iglastych.
Ponownie znajdowałam się w dolince, skąd dobywało się wcześniej światło, które tak skutecznie mnie zwabiło. Klęczałam na leśnym poszyciu. Dyszałam. Czułam się zmęczona i zrezygnowana. Rozejrzałam się dookoła. Nigdzie nie ujrzałam pozostałości po Nowym Jorku. Żadnego śladu. Jakby nieprawdziwe wspomnienie, było tylko niesmacznym wytworem mojej wyobraźni.
Wstałam z ziemi. Puściłam się pędem w stronę miejsca, gdzie zostawiłam Michaela. Przeskakiwałam białe skały, omijałam drzewa i pędziłam przed siebie, uciekając, jakby coś mnie goniło.
Trafiłam na polankę. Rzymski orzeł nadal leżał u nóg mojego przyjaciela. Poczułam ulgę, gdy znalazłam się przy nich.
– Co się stało? – Michael wstał. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.
Popatrzyłam po sobie. Cała się trzęsłam. Byłam ubrudzona błotem i mułem, mimo faktu, że nie mijałam miejsc, gdzie mogłam w niego wpaść.
– Nie wiem – próbowałam wytłumaczyć to co się wydarzyło, ale nie potrafiłam. – Widziałam Jacka… i siebie. Tam było molo. Nowy Jork. Ja… co to było?
Spojrzałam za siebie. Las iglasty wyglądał zwyczajnie. Niczym nie zdradzał swoich nadnaturalnych mocy. Było spokojnie. Na niebie nie było nawet jednej chmurki. Tafla jeziora pozostawała cały czas niczym niewzruszona.
Michael był zakłopotany, ale poznałam po jego twarzy, że mi wierzył. W końcu sam widział niewiarygodne rzeczy, więc dlaczego miałby mi nie ufać? Byliśmy półbogami i dziwne sytuacje nie powinny nas zaskakiwać, lecz to co przytrafiło mi się w lesie, przyprawiło mnie o gęsią skórkę, o ciarki na plecach. Cieszyłam się, że przynajmniej przestałam się trząść.
Michael wyciągnął z plecaka szczotkę i mydło w kostce.
– Trzymaj – podał mi przedmioty. Byłam mu wdzięczna za wyrozumiałość i brak zbędnych pytań.
Idąc w stronę jeziora, starałam się nie myśleć o tym co się stało. Właściwie to o tym, co nigdy nie miało prawa się wydarzyć. Ciągle bawiłam się wisiorkiem zawieszonym u szyi. Lśnił w promieniach słonecznych. Na chwilę mnie to uspokoiło.
6.
Była późna noc.
Ciemne niebo nie zostało zaszczycone nawet pojedynczą chmurką. Czarny firmament wisiał nad miastem, jak potężna fala, którą powstrzymywały tylko i wyłącznie jasne światła Los Angeles od zlania się w jedną całość z ziemią.
Ludzie zazwyczaj nie mają czasu podziwiać sklepienia, które wiecznie wisi nad nami, cały czas podtrzymywane na barkach Atlasa. To zabawne, że tak mało osób spogląda w niebo. Jak bardzo muszą być zabiegani, aby nie być wstanie stanąć, podnieść wzroku do góry i na nikłą chwilę się uśmiechnąć.
Ja miałem czas. Nawet dużo. Zamknięty z Rooseveltem w zawilgoconej celi. Siedziałem oparty o ścianę, wyglądając przez kraty w oknie na niebo, o którym tak bardzo zapomnieliśmy.
To było jak czubek naszego, własnego nosa. Mózg specjalnie go ignoruje przez co nie zwracamy najmniejszej uwagi na jego obecność. Jednak on tam cały czas jest. Towarzyszy nam przez życie, niczym niemy obserwator.
Tak samo było z niebem. Wiecznie wisi nad nami, lecz czy ktokolwiek zastanawia się nad tym co się z nim dzieje? Jak się zmienia? Nie wydaje mi się. Trochę mnie to zasmuciło. Nagle zdałem sobie sprawę, że do tej pory nie byłem lepszy od śmiertelnika. Żyłem w czymś na pozór życia, walczyłem o bzdurne ideały i broniłem się przed osądem innych ludzi. Zapomniałem o tym co dla mnie było najważniejsze.
Na firmamencie znajdowała się jedna jedyna gwiazdka. Błyszczała, jak małe słoneczko stłumione przez mrok. Lśniła, mrugała, stanowiła część czegoś nie dającego dostrzec się gołym okiem. Przypominała mi wisiorek, który podarowałem Carly w jej urodziny. Nie mogę zapomnieć miny, którą zrobiła na jego widok. Pewnie nie spodziewała się, że jestem do tego zdolny, podarować komuś prezent.
Siedząc na zimnej posadce, w ciemnej niczym nora celi, cały czas przed oczami stawała mi jej twarz. Uśmiechnięta, pogodna, pełna tego czego mi zawsze brakowało. Nawet nie wiecie, jak bardzo za nią tęskniłem. Coś takiego jest się w stanie wyobrazić tylko wtedy, kiedy się kogoś naprawdę kocha, prawdziwą, nieudawaną miłością płynącą z głębi serca.
Czułem się jeszcze gorzej. Tym razem uświadomiłem sobie, od jak dawna jej nie widziałem. Minęły dwa miesiące od naszego ostatniego spotkania. Randki na Bulvar Street. Co takiego pochłaniało moje myśli, że nie byłem wstanie jej odwiedzić. Spór Kartaginy z Rzymem? Nie, tą sprawę załatwiłem jeszcze na samym początku. Odkąd byłem przywódcą Punitów stosunki obu Obozów były coraz lepsze. Więc co w takim razie? Zamknięcie Bram, dzięki którym mój boski rodzic mógłby dostać się do tego świata? Dziwne, ale też nie. Zamierzałem to zrobić razem z Carly.
Nagle otworzyłem szerzej oczy. Wstałem.
– Roosevelt! Obudź się! – szturchnąłem swojego towarzysza nogą.
– Co? – lekko otworzył oczy. Po chwili przeciągnął się z głośnym jękiem, który jak zew dzikiego zwierzęcia wydobył się z jego ust.
– Carly! – odpowiedziałem, jakby to wyjaśniało wszystko. Podszedłem do drzwi. Zacząłem w nie stukać, jak oszalały. Nikt nie odpowiadał.
– Co Carly? – spytał, jeszcze nierozbudzony Roosevelt.
– Coś musiało się jej stać! – odparłem. Podszedłem do okna. Próbowałem wyrwać kraty. Ani drgnęły.
– Dlaczego tak sądzisz? – mój towarzysz podniósł się z posadzki. Przeciągle ziewnął i podrapał się po brodzie. – Coś zobaczyłeś?
– Dlaczego tutaj jesteśmy? – zadałem mu pytanie retoryczne. Stanąłem na środku celi. Rozwarłem ramiona. – Musimy zamknąć wszystkie Bramy Ciała, prawda? Aby Chaos nie wrócił i nie zrobił bajzlu, od którego pochodzi przecież jego imię.
– Wiem to – Roosevelt patrzył na mnie, jak na świra. Najwyraźniej jeszcze nie przyzwyczaił się do moich dziwnych zachowań. – Przecież po to z tobą podróżuję. Bo taką misję dali nam bogowie, abyśmy ty, ja, Michael i Carly pozbyli się…
Wtedy nagle rozwarły się jego oczy. Zrozumiał o co mi od samego początku chodziło.
– Ale jak to? – Roosevelt złapał się za głowę. – Od samego początku podróżowaliśmy w czwórkę! Gdzie oni są? Dlaczego nie pamiętam tego kiedy się rozdzieliliśmy?
– Bo nie zrobiliśmy tego dobrowolnie – wskazałem na niego palcem. W około mojego opuszka zaczęły zbierać się niebieskie wiry powietrza. – Coś musieliśmy spotkać… albo coś nas zaatakowało. Zabrało Michaela i Carly. Tylko jak zdołało wymazać nam pamięć?
– To nie istotne – odparł mój towarzysz. – Musimy ich odnaleźć.
Oboje całkowicie trzeźwi na umyśle, wypoczęci podeszliśmy do drzwi celi. Adrenalina przyśpieszyła nasze serca. Mięśnie były napięte, gotowe do działania.
Podniosłem dłoń. Wokół palców zebrała się pokaźna ilość skaczących iskierek. Spojrzałem na Roosevelta. On kiwnął głową. Nie było czasu do stracenia. Nagle cała gonitwa życia znowu nabrała dla mnie sensu. Ponownie nie obchodziło mnie niebo. Liczyła się tylko ona.
Miałem właśnie wysadzić zamek w drzwiach, gdy niespodziewanie usłyszałem dźwięk w dziurce od klucza. Wrota zaczęły się otwierać. Zawiasy skrzypiały, po wielu latach nie używania.
Stanęła przed nami smukła postać o kasztanowych lokach. W jednej ręce trzymała pęk kluczy, a w drugiej plecak mojego towarzysza.
– Puk, puk – powiedziała Dydona, z dziwnym, kapryśnym uśmiechem na twarzy.
– Wypuszczasz nas? – zdziwił się Roosevelt.
– W końcu Kartagińczycy powinni trzymać się razem – odparła, podając mu plecak. – Myślisz, że dlaczego zostałam rzymskim ambasadorem?
Wydawała się zupełnie inna niż wersja, która wcześniej siedziała przy stole z resztą biesiadników. Gdzieś ulotnił się jej dystyngowany ton i nienaganne maniery. Czułem w niej tą samą stanowczość, którą zaprezentowała na koniec obiadu, lecz teraz widziałem w niej również nieposkromioną chęć działania. Identyczną, jaka drzemała także we mnie.
Dydona poprowadziła nas wzdłuż ponurych, kamiennych korytarzy. Po obu jego stronach ciągnęły się dziesiątki cel podobnych do tej, w której do nie dawna byliśmy więzieni. Miałem nadzieje, że są puste. Dobrze wiedziałem, jak Rzymianie obchodzą się ze zdrajcami stanu, szpiegami oraz obcymi i szczerze nie życzyłem tego nikomu. No, może tylko porywaczowi Carly. Jeśli to w ogóle była osoba.
Po schodach dostaliśmy się na parter, a poźniej na pierwsze piętro.
– Skorpion podziwiał twoje ostrze – powiedziała szeptem Dydona. Gdzieś w cieniu przechadzały się sylwetki strażników. Musieliśmy uważać. Nie chciałem postronnych ofiar. W końcu legioniści niczym nie zawinili. – Zostawił je w sali balowej. Miał zamiar rankiem wysłać je do Nowego Rzymu. Chyba jako trofeum.
Ruszyliśmy wolno korytarzem. Z nas wszystkich najbardziej starał się uważać Roosevelt. Był znacząco większy od każdego, normalnego człowieka, a do tego o wiele bardziej niezdarny. Parę razy łokciem udało mu się zahaczyć o misy z owocami, które stały na niskich kolumnach wzdłuż ścian. Mieliśmy szczęście, że udawało mi się za każdym razem złapać je nim uderzyły o ziemię. Nawet nie wiecie, jaką czuliśmy ulgę, że nas jeszcze nie wykryto, a uwierzcie, czasami było naprawdę blisko.
Szliśmy praktycznie na palcach, wystrzegając się każdego podejrzanego cienia. O zapaleniu światła nawet nie było mowy. Praktycznie od razu by nas zauważyli. Spokojnie poruszaliśmy się wzdłuż kolejnych korytarzy, aż w końcu dotarliśmy do dwuskrzydłowych drzwi. Wymacałem klamkę. Naparłem na nią. Szybko weszliśmy do środka. Roosevelt zamknął za nami wrota.
Usłyszałem dreptanie Dydony. Po chwili w sali balowej pojawiły się trzy drobne światełka rozświetlające mrok. Brunetka wróciła do nas z dużym świecznikiem. Lekko się uśmiechnęła. Odpowiedziałem tym samym.
Zbliżyliśmy się do okrągłego stołu, stojącego z tyłu pomieszczenia. Na jego krawędzi leżał purpurowy materiał, a na nim leżały dwie bronie. Mój gladius i włócznia mojego towarzysza. Oboje sięgnęliśmy po własny oręż. Roosevelt od razu swój przewiesił przez ramię. Ja chwilę przyglądałem się ostrzu, jakby upewniając się, że nic mu nie jest. Odwróciliśmy się w stronę Dydony.
– Dziękuję – powiedziałem do niej. Ujrzałem rumieniec na jej twarzy.
– A teraz uciekajcie – poleciła nam rzymska ambasadorka. – Wracajcie do swoich Obozów.
Roosevelt spojrzał na nią unosząc nieznacznie prawą brew.
– „Obozów”? – spytał. Również to zauważyłem. Najwyraźniej Dydona wiedziała o czymś więcej niż sądziliśmy.
– Dajcie spokój – uśmiechnęła się Dydona. – Nie trudno stwierdzić, że nie jesteście Punitami. Ty Jack reprezentujesz typowy styl rzymski, natomiast ty… Roosevelt… masz dziwny, grecki styl, podobny do kartagińskiego, lecz ewidentnie grecki.
– Wiesz o Obozie Herosów? – zastanowił się mój towarzysz nad jej stwierdzeniem.
– Oczywiście – odparła. – Myślicie, że tylko wy podróżujecie po Stanach? Osobiście grywam z Chejronem w Remika. Może nie przystoi mi to jako ambasadorce, ale nawet lubię tę grę.
– Więc dlaczego nam pomogłaś, skoro wiedziałaś, że nie jesteśmy Kartagińczykami? – drążył dalej temat, mój towarzysz. Po prawdzie to mnie też to interesowało.
– Wiesz, jak to jest spotkać tą jedyną osobę? Widzisz ją po raz pierwszy na oczy, ale wiesz, że to ta jedyna, ta na którą cały czas czekałeś? – wzrok Dydony spotkał się z moim. Widziałem, jak gaśnie jej uśmiech.
Wiedziałem co czuła brunetka, nasza wybawicielka. Znałem też odpowiedzi na jej pytania, lecz milczałem. Roosevelt również nie odezwał się ani słowem. Patrzyliśmy na nią z wdzięcznością i żalem.
Nagle w mroku rozległo się klaskanie. Tępe uderzanie się o siebie dwóch dłoni. Rozejrzeliśmy się po sali. Nie widzieliśmy niczego, wychodzącego poza linię światła wytyczanego przez świecznik trzymany w ręce Dydony. Mój towarzysz chwycił za broń.
– Piękne zwierzenie, Ambasadorko – odezwał się mroczny głos. Roznosił się w pomieszczeniu, jak echo w jaskini. Przepełniała go groza. Brzmiał, jakby pochodził z Tartaru. – Jednak dość już tych ckliwych pożegnań.
– Kim jesteś? – zapytał Roosevelt. Nadal staraliśmy się dostrzec naszego rozmówcę. Uniosłem lekko gladiusa.
– Nazywam się Alex – odpowiedział głos. Wydało mi się, że rozbrzmiał tuż nad moim uchem. Wzdrygnąłem się. – Jestem tutaj, aby przekazać wiadomość…
– Jaką?
Nagle rozległ się krótki krzyk Dydony, który urwał się w połowie. Usłyszałem stuknięcie metalu o podłogę. Zmienił się kąt nachylenia światła. Odwróciłem się. Świecznik leżał na ziemi. Rzymskiej ambasadorki nigdzie nie było. Na pewno nie w polu widzenia. Stanęliśmy z Rooseveltem plecami do siebie.
– Puść ją! – rozkazał mój towarzysz. – Nie rób żadnych głupstw, których będziesz żałować!
– Ach… Te piękne wspomnienia. Dzieciństwo pełne torturowania przez ojca. Bicie i poniżanie przez rówieśników. Wyśmiewanie i szykanowanie w szkole średniej. Odnalezienie przez Lupę, odsłużenie dwóch lat w legionie. Potem kolejna trauma… śmierć koleżanki na własnych rękach. Przejście na stronę Punitów w czasie nowej wojny punickiej. Tutaj przepiękny zawód miłosny. Złamał ci serce niejaki Dylan Redwood. Po przegranej Kartagińczyków wróciłaś do Nowego Rzymu. Sądząc, że będziesz mogła do niego wrócić wstępujesz na służbę w Konsulacie. Rok przepracowujesz jako rzymski ambasador. On nigdy się z tobą nie skontaktował. Myślałaś, że nadal spotyka się z niejaką Jen… Tylko, że dowiadujesz się od Skorpiona, że Jen nie żyje. Zamordowana ostrzem syna Chaosa. Odczuwasz dziwną, chorą satysfakcję, jakbyś popierała jej śmierć… – nie wiem, jak to możliwe, ale najwyraźniej Alex poznał wszystkie wydarzenia, jakie rozegrały się w życiu Dydony. Brzmiało to tak, jakby na bierząco uzupełniał informacje. Jakby czytał w jej umyśle. – O! A to ciekawe. Po tylu latach zakochujesz się w kimś innym. W blondynie ze szramą na szyi. Wspomnienia są jeszcze świeże. Pomagasz mu uciec z lochu. Jest ci za to wdzięczny, czujesz to. Jednak wiesz, że cię nie kocha. Wiesz to, wiesz to, wiesz to, wiesz to, wiesz… A teraz gaśniesz. Umierasz. Giniesz na zawsze, nie mówiąc Jack’owi tego po co go uratowałaś. Wiesz to, wiesz to. Wiesz o czymś, o czym powinni wiedzieć Kartagińczycy. Za wcześnie umarłaś, aby powiedzieć im co.
To nie było zabawne. Czułem gęsią skórkę na całym ciele. Głos umilkł, ale jego słowa nadal dźwięczały mi w uszach. Jak echo. Było to wręcz upiorne.
– Pokaż się! Oddaj nam Dydonę! – znowu odezwał się Roosevelt. Biła od niego wściekłość. Dziwna energia przepełniała jego ciało.
– Nie mogę. Zgasła już, nie spełniając swojej powinności – odpowiedział Alex, nadal nie wychodząc z mroku. – Umarła wiedząc, że jest nie kochana, niepotrzebna i nawet nie mówiąc wam ostrzeżenia, które od samego początku cisnęło się jej na usta.
– Ty potworze! Ukaż się! – krzyknął mój towarzysz. Gniew to za mało powiedziane, od niego emanowała czysta żądza mordu.
Nagle w całej sali zapaliły się naścienne lampy. Oświetliły każdy zakamarek pomieszczenia. Na chwilę zostałem oślepiony mocnym światłem, trochę trwało nim oczy zdołały się przyzwyczaić. Rozejrzałem się dookoła.
Na środku sali leżała Dydona. Podbiegłem do niej. Klękłem przed nią. Wziąłem jej głowę w ramiona. Jej puste źrenice spoglądały w pustkę.
– Jak? – stanął przy mnie Roosevelt. – Jak on to zrobił? Nie ma nawet najmniejszej rany na ciele.
– Spalił jej mózg – stwierdziłem po przerażonym spojrzeniu umarłej. – Przy tym wyssał z niej wszystkie wspomnienia i myśli. Co najgorsze sprawił, że umierała najgorszą z możliwych śmierci…
– Niechciana i niekochana – domyślił się Roosevelt. Dalej kipiał złością, ale nie tak potężną jak przed chwilą. Wydawało mi się, że zaraz złamie swoją włócznię, tak mocno ją ściskał. – Pokaż się, łajzo! Gdzie się ukryłeś?
– Nigdzie – oboje spojrzeliśmy za siebie, skąd dobył się głos.
Na parapecie w otwartym oknie, stał czarnowłosy chłopak ubrany w skórzaną, ciemną kurtkę i wyświechtane dżinsy. Był to ten sam, który parę godzin temu spożywał z nami obiad. Patrzył na nas drwiącym, trupim spojrzeniem, takim jakie prezentował przy reszcie biesiadników. – Nie zamierzam się chować. Jestem tu by przekazać wiadomość.
– Ty skurw… – Roosevelt chciał się na niego rzucić, ale chwyciłem go za nogawkę. Byłem od niego silniejszy i tylko dlatego nie ruszył się z miejsca.
– Jaką wiadomość, popaprańcu? – spytałem. Nadal mocno trzymałem zwłoki Dydony.
– „Rozpoczęłam kolejną wojnę, przyjmiesz wyzwanie?” – powiedział Alex, najwyraźniej cytując czyjeś słowa. Kogoś kto pragnął, abyśmy to usłyszeli. Kiedy tylko je wypowiedział, zniknął. Zeskoczył z okna. Musiał wylądować gdzieś w ogrodzie przed willą.
W tym samym momencie do sali wpadli Rzymianie ze wszystkich wejść prowadzących do tego pomieszczenia. Uzbrojeni po zęby. To nie byli ci sami legioniści, którzy pilnowali nas podczas obiadu. Z nimi bym sobie poradził.
Teraz otaczał nas oddział LA. Grupa półbogów w pełnych zbrojach z tarczami, na których wygrawerowany był anioł spadający z nieba. Chyba to był znak bogini Nox. Wyjaśniałoby to ich czarne pióropusze i ciemne peleryny. Byli naprawdę wysocy i w przeciwieństwie do żołnierzy z Obozu Jupiter, oni nie wstydzili się swoich blizn. Szczycili się nimi, jak zdobyczami wojennymi. Paru chłopaków nie miało jednego oka, a zamiast niego nosili wełniane przepaski. Spostrzegłem nawet dziewczynę z drewnianą protezą zamiast nogi. Nie było wśród nich nikogo, kto nie miałby żadnej blizny. To musiał być element nieodzowny całej kompanii.
Z pomiędzy nich wyłonił się Skorpion. Był zadowolony z siebie, jakby właśnie wrócił z wygranej bitwy. Miał na sobie tą samą zbroję generała, którą nosił przy obiedzie.
– Lepszej okazji nie mogliśmy mieć – powiedział, spoglądając na martwą Dydonę spoczywającą w moich ramionach oraz na wściekłego Roosevelta z obnażoną bronią. – Zapamiętajcie ten dzień, jeszcze nie raz wspomną go nasi potomkowie.
Podniosłem głowę do góry. Mój wzrok spoczął na szklanej kopule u sufitu. Widziałem przez nią małą, mrugającą gwiazdkę. Jedyną, która znajdowała się na firmamencie. Uśmiechnąłem się.
Delikatnie położyłem ciało rzymskiej ambasadorki na ziemi. Zamknąłem jej oczy i dłonie złożyłem na piersi. Sięgnąłem do kieszeni. Chwilę w niej grzebałem. Wyciągnąłem z niej dwa banknoty stu dolarowe. Położyłem je na powiekach Dydony.
– Zajmij najlepsze miejsca – powiedziałem jej na ucho. – Zaraz po ciebie będziemy.
Wstałem. Gladius kołysał się w powietrzu. Trzymałem go pewnie w lewej ręce. Ostrze skierowałem w stronę Skorpiona. Roosevelt osłaniał moje tyły.
– Myślisz, że dasz nam radę? – roześmiał się nowy Legat, rozkładając ręce. Nie sądziłem, że tak podła poczwara była w stanie cieszyć się w tak ponurym momencie. Oddział LA nawet nie drgnął. Stali w pozycji bojowej. – Zabiliście rzymskiego ambasadora. Nie ujdzie wam to płazem. Teraz nawet nie staniecie przed sądem. Mogę was na miejscu poćwiartować.
Nic nie odpowiedziałem. Nie miało to najmniejszego znaczenia dla Skorpiona. On po prostu chciał naszej śmierci. Każdy powód byłby dla niego dobry. Obecna sytuacja wydawała się idealna.
Słyszałem, jak Roosevelt niespokojnie się porusza. Nie dziwłem mu się. Byliśmy w patowej sytuacji. Nikt nie byłby w stanie pokonać całego oddziału LA jednocześnie. Byli to najlepsi z pośród wszystkich półbogów kiedykolwiek zwerbowanych. Niesamowici we własnym fachu. Ich bezwzględność była legendarna.
Jednak my mieliśmy cud w zanadrzu.
Usłyszałem gwizdnięcie. Brzmiało to trochę jak zew godowy skowronka.
Lekko zerknąłem w tamtą stronę. Przez okno, znajdujące się dokładnie po mojej prawej wystawała głowa Ricky’ego. Mój dawny towarzysz wisiał na gałęzi. Machnął do nas ręką, nakazując, abyśmy się pośpieszyli. Wyłącznie my go zauważyliśmy.
Skumulowałem ostatnią wiązkę niebieskich wirów na swoich dłoniach. W tym samym momencie, kiedy Skorpion wydał rozkaz, mający na celu zamordowanie nas z zimną krwią, puściłem ją w stronę podłogi.
W pomieszczeniu wybuchła szafirowa kula dymu. Ludzie z oddziału LA zaczęli się krztusić. Oczy im łzawiły. Powstał wszechobecny chaos. Chwyciłem swojego towarzysza za rękę i pociągnąłem w stronę okna. Wyskoczyliśmy przez nie.
Nie wiem jak, ale Ricardo Moon zaplanował wszystko nim nawet my o tym pomyśleliśmy. Już czekał na nas w samochodzie podstawionym pod okno Rzymskiego Konsulatu. Przebiliśmy się przez jego składany dach. Wylądowaliśmy na skórzanych siedzeniach czerwonego kabrioletu. Ja z tyłu. Roosevelt z przodu. Gdy tylko zajęliśmy miejsca, Ricky wcisnął gaz do dechy. Ruszyliśmy kamienną drogą przez ogród.
– Fajny wózek! – stwierdził mój towarzysz, lekko gładząc tapicerkę.
– Kupiłem za oszczędności ze skarbca Rzymu. Byli mi sporo winni – rozpromienił się Ricky mocno skręcając kierownicą. Samochód wykonał ciasny drift i uderzył w stalową bramę wjazdową. Znaleźliśmy się na ulicy. – Zawsze o takim marzyłem!
– Należało ci się – uśmiechnąłem się, spoglądając przez okno na jezdnię. – Wybacz z powodu dachu.
– Naprawi się – Ricky wskazał palcem do góry. Roosevelt i ja spojrzeliśmy w tamtą stronę. Magicznym sposobem sufit samoistnie się zrósł. Nie było po naszym awaryjnym lądowaniu nawet śladu. – Włożyłem w niego kupę denarów. Nie wybaczyłbym sobie, jakby się zniszczył.
Pokonaliśmy kolejny ostry zakręt obok starej przetwórni plastiku i wjechaliśmy na teren fabryki. Koła boksowały po żwirze, lecz nie dawały za wygraną. Z głośnym warkotem silnika wyskoczyliśmy z niskiej ramy na szeroką, czteropasmową jezdnię. Była to droga szybkiego ruchu dla tirów.
Na drodze nie było żadnej żywej duszy. Ludzie w tym mieście nie szczególnie lubili wychodzić po nocy. Nawet panie lekkich obyczajów i wszechobecni szulerzy pochowali się po deszczu.
Ricky włączył przycisk poniżej stacyjki. Dach zaczął się chować, odsłaniając bezkresne niebo. Rozsiadłem się na tylnej kanapie, rozkładając ręce na całą długość oparcia. Głowę odchyliłem do tyłu i gromko się roześmiałem. Roosevelt spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem wymalowanym na jego twarzy.
Samotna gwiazda na firmamencie mrugała, jak znak ostrzegawczy. Wyciągnąłem rękę, próbując ją dosięgnąć. Przypatrywałem się jej, jakby była jedynym interesującym skrawkiem nieba.
Nagle usłyszałem dziwny warkot, który nie dobywał się z pod maski naszego pojazdu. Odwróciłem głowę. Za nami jechały trzy motory. Nie byli to Rzymianie.
– Mamy towarzystwo – stwierdził Ricky patrząc w lewe lusterko. – To chyba ludzie Becky…
– Kogo? – spytał mój towarzysz.
– Becky! Nie pamiętasz Becky? – zaczął śmiać się kierowca. – Boudicca! Kazała ci na siebie mówić Budi.
– O nie – odezwałem się, jednocześnie przypominając sobie o kim mówił Ricky. Wyciągnąłem gladiusa z pochwy, wiedząc co zaraz nastąpi.
Pojazdy przybliżyły się do kabrioletu. Zauważyłem ciekawe godło, które wszyscy prezentowali na bakach paliwa. Przedstawiały wściekłą kobietę w rydwanie, a dookoła otaczały ją węże. Za powozem ciągnęła dwa ciała. Nie byłem do końca pewien czy to miało wyrażać ich stosunek do świata, czy po prostu odstraszać wścibskie oczy śmiertelników. Przyznam, że rysunek mi się podobał.
Same motory były przerobionymi harleyami. Miały szersze przednie koła i ramę najeżoną setką, żelaznych kolców. Przez całą długość pojazdu biegły dziesiątki stalowych rur, które kończyły się dwoma wydechami po obu stronach. Zionął z nich ogień, który pozostawiał czarną smugę na asfalcie.
Pierwszy z harleyowców, ubrany w skórzaną kurtkę bez rękawów cisnął w naszą stronę długim, srebrnym harpunem z łańcuchem przywiązanym do ramy pojazdu. Sprzęt świsnął w powietrzu i wbił się w kołpak kabrioletu. Wszedł gładko, jak nóż w masło. Musiał był wykonany z niebiańskiego spiżu z domieszką żelaza.
Zauważyłem, jak łańcuch pręży się i szarpie motorem. Harleyowiec wyrównał kierunek, uspokoił maszynę, po czym włączył sprężarkę.
– Może trochę się udzielicie? – spytał sarkastycznie Ricky. Sięgnął ręką do schowka. Pogrzebał w nim i wyciągnął z niego magnum ’44.
– Wow! – Roosevelt skupił się na broni kierowcy. – Wszyscy Rzymianie mają takie świetne zabawki?
– Ci co sobie na nie zasłużą – odpowiedział ironicznie Ricardo Moon. Puścił trzy strzały w pierwszego harleyowca. Wszystkie trafiły. Motor zaczął niespokojnie się poruszać. W końcu przewrócił się na bok i zgniótł niedoszłego kierowcę. Nasz samochód ciągnął go nadal na łańcuchu. Za harley’em sypały się iskry.
Podniosłem się. Oparłem nogą o przednie siedzenie pasażera i wyciągnąłem się w stronę bagażnika. Czułem wiatr uderzający mnie w twarz. Sprawnym cięciem odciąłem łańcuch. Chwilę zajęło mi wygrzebanie resztek harpuna.
Dwóch pozostałych prześladowców zbliżyło się do nas po obu stronach kabrioletu. Jeden z nich skoczył na Roosevelta. Była to powabna, ruda dziewczyna. Usiadła na nogach mojego towarzysza i przywaliła mu czołem w głowę. Nie jestem do końca pewien kogo wtedy bardziej zabolało. Oboje wydali się niewzruszeni.
Ricky wymierzył do niej z magnum ’44. Nie wystrzelił. Drugi harleyowiec uderzył go w ramię, czymś co przypominało sierp. Rozdarł mu ubranie i skórę. Nie czekałem na dalszy przebieg wydarzeń. Szybkim ruchem pozbawiłem motocyklisty dłoni. Krzyknął z bólu. Bezbłędnym cięciem przebiłem mu gardło. Zagulgotał, a krew trysnęła z jego ust. Tępo patrzył się w niebo. Wyjąłem broń z jego ciała. Motor razem z kierowcą poleciał do tyłu.
Usłyszałem łupnięcie. Roosevelt siłował się z dziewczyną. Oboje nie mieli broni. Chciałem przejechać jej po twarzy własnym orężem, ale wiedziałem, że mój towarzysz nie wybaczył by mi tego. Wolał sam wykańczać ludzi, którzy zaszli mu za skórę.
Roosevelt chwycił rudą w pasie i podniósł do góry. Ona wyjęła długą, czarną szpilę z włosów. Spróbowała wbić mu ją w serce. Jednak nie zdążyła.
Przed samochodem pojawił się niespodziewanie, jakiś przechodzień. Ricky zauważył niewyraźną sylwetkę wśród mroku nocy. Ostro skręcił kierownicą w lewo. Kabriolet zaczął się obracać. O mało co nie wypadłem. Pojazd rąbnął w ścianę starego kasyna, mocno wgniatając prawą stronę pojazdu. Silnik zgasł.
Łoskot pozbawił przytomności moich towarzyszy i dziewczyny. Ostałem się tylko dlatego, że taka była spuścizna mojego boskiego rodzica. Twardsza, wytrzymalsza skóra, szybka regeneracja, mniejsze odczuwanie bólu, tylko lekkie oszołomienie zamiast pozbawienia zdrowych zmysłów. Miałem nadzieję, że nikomu nie stało się nic poważnego.
Wstałem ze swojego miejsca. Wyciągnąłem dłonie nad głowami kierowcy i mojego towarzysza. Z pomiędzy palców błysnęło jasne, niebieskie światło. Gdy tylko dotknęło ich włosów, obudzili się. Dyszeli. Nie mogli jeszcze uregulować własnych oddechów. Jednak byli cali i zdrowi.
– Co się stało? – Roosevelt zrzucił z siebie dziewczynę. Wypadła z samochodu. Nie byłem do końca pewien, czy jeszcze żyła.
– Jakiś pieszy… Chyba go ominąłem – odezwał się cicho Ricky. Pomacał swoje ramię. Po uderzeniu sierpu nie było nawet śladu na jego skórze, pozostał tylko rozerwany rękaw. Spojrzał w lewo, aby ocenić szkody. Przeklął pod nosem. Przechodzień, którego tak bardzo starał się nie przejechać, wbity był w ścianę kasyna. Miał rozciętą głowę, dziwnie wygiętą rękę i z pewnością pogruchotane kości. Nie muszę jeszcze dodawać, że dolną część ciała miał przygwożdżoną paro tonowym kabrioletem. Musiał umrzeć na miejscu.
– Kurczę… – powiedział Roosevelt, patrząc na zmasakrowane zwłoki. – To musiało boleć.
– A żebyś wiedział… – odpowiedział mu przechodzień, odrywając głowę od muru. Spojrzeliśmy na niego z nieudawanym zdziwieniem.
7.
Skończyłam się myć.
Wyszłam z jeziora. Czułam, jak woda spływa po moim ciele. Wyciągnęłam rękę po ręcznik. Wytarłam się nim. Sięgnęłam po ubrania schnące po szybkim praniu na kamieniu. Powoli, nie śpiesznie włożyłam na siebie bieliznę i dżinsowe spodenki. Nuciłam przy tym starą piosenkę, którą dawno temu śpiewała moja mama, kiedy stawała w kuchni i zabierała się do robienia śniadania. Zawsze robiła to rano wraz ze wschodem słońca. Nie wiem dlaczego, ale tylko o tej porze dnia była wesoła. Jakby brzask wywoływał w niej nie opisaną euforię. To dość zabawne. Ja miałam tak samo.
Sięgnęłam do kieszeni. Wyciągnęłam łańcuszek, na który został nawleczony wisiorek w kształcie słońca. Zalśnił w mojej dłoni. Zapięłam go sobie na szyi. Dotknęłam go z dziwną, irracjonalną myślą, że zaraz może zniknąć. Tak jakby jego istnienie było podyktowane jedynie moją wyobraźnią. Wszystko kotłowało mi się w głowie. Nie byłam nawet do końca pewna, czy na pewno dostałam go od Jacka. Nawet nie pamiętałam z jakiej okazji mi go podarował. Tak naprawdę, gdybym właśnie w tej chwili nie trzymała tego wisiorka między palcami, nie mogłabym udowodnić sama sobie, że w ogóle go posiadam. Stanowił dla mnie ulotną myśl, która trzymała się mojego mózgu tylko dlatego, że znajdowała się w mojej dłoni.
Westchnęłam. Ozdoba spokojnie zawisła na mojej szyi. Sięgnęłam po swoją pomarańczową koszulkę. Nagle usłyszałam odgłos za swoimi plecami. Ktoś musiał się do mnie zbliżać.
Podskoczyłam w miejscu. Odwróciłam się, zasłaniając koszulką swoje atrybuty. Gdybym miała wolną rękę, niedoszły podglądacz doświadczyłby bliskiego spotkania z moją pięścią.
Miałam szczerą nadzieję, że to Michael. Jego mogłabym pogonić groźną miną, a także przynajmniej go znałam i nie miałam się co obawiać z jego strony. Jednak to nie był on.
Na dużym kamieniu, niecałe cztery kroki od miejsca gdzie stałam, siedział blond włosy chłopak. Ubrany był w białą, skórzaną kurtkę z mnóstwem świecidełek przypiętych do rękawów i ramion. Jego dekolt był mocno rozchylony odsłaniając nieznacznie owłosioną klatkę piersiową. Na nogach miał zwykłe dżinsy, trochę ubłocone na kolanach. Spróbowałam przyjrzeć się jego twarzy, lecz większą jej część zasłaniały ciemne okulary.
Chłopak patrzył mi prosto w oczy lekko się uśmiechając, jakbym to ja go zaskoczyła, a nie on mnie. Na zgiętej nodze opierał złotą gitarę, wyglądającą, jakby ktoś do liry przymocował większy gryf i przedłużył struny. Co dziwniejsze, już miałam okazję widzieć taki instrument. Sama nawet na takim grałam, dopóki nie zniszczyła mi go wielka koza. To długa historia…
– Kim jesteś? – odezwałam się jako pierwsza. Nie ukrywałam wściekłości w moim głosie.
– Hm? – chłopak spojrzał na mnie znowu. Chyba. Trudno było to stwierdzić po jego ciemnych okularach. Znacząco poruszył głową, oglądając mnie od stóp do głów, przy tym dłużej zatrzymując wzrok na wiadomo czym. Mocniej przytuliłam koszulkę do ciała. – Carly? Nie mylę się?
– Tak – odparłam. Trochę zdziwiło mnie to, że znał moje imię. W sumie, większość potworów, które potrafiły mówić, były również w stanie czytać ludziom w myślach. Tym bardziej miałam się na baczności. – Ale kim ty jesteś? Masz jakieś imię?
– Wybacz – nieznajomy lekko się zakłopotał. Odłożył gitarę na bok i zszedł z kamienia. Podszedł do mnie i uścisnął z całych sił. Przyznam, że poczułam się bardzo niezręcznie, zwłaszcza, że górną część ciała miałam nagą. Chwała bogom, za koszulkę, którą się zasłaniałam. Naprężyłam ciało i przy pierwszej okazji odsunęłam chłopaka od siebie. – Nazywam się Carther. Carther Stinson.
Spojrzałam na niego, jak na wariata. Nie dowierzałam własnym uszom. Ten dziwny chłopak, który nakrył mnie podczas wychodzenia z kąpieli, miał takie same nazwisko, jak ja. Zszokowało mnie to głównie przez to, że nie znałam nikogo ze swojej rodziny, ponieważ praktycznie całe życie spędziłam w Obozie Herosów i nie miałam zbyt dużych kontaktów z zewnątrz. Nawet o czymś takim jak laptop, czy telefon komórkowy z ekranem dotykowym dowiedziałam się jakiś czas temu, kiedy dostałam swoją pierwszą misję od Chejrona.
– Jesteśmy spokrewnieni? – spytałam go. Chłopak dalej przyglądał mi się z ciekawością. Postanowiłam odwrócić się do niego tyłem i wreszcie skończyć się ubierać. Przez cały czas miałam wrażenie, że badawczo przyglądał się moim plecom. Wolałam nawet nie wiedzieć jakie perwersyjne myśli chodziły mu po głowie.
– Tak, jesteśmy ze sobą spokrewnieni – odparł Carther, chwytając swoją gitarę. Przewiesił ją sobie przez ramię, na rzemyku wykonanym z owczej skóry.
– Jesteś moim kuzynem? – kontynuowałam temat, tym razem już stojąc przodem do swojego rozmówcy. – A tak w ogóle skąd masz ten instrument? Też taki miałam.
– Nie, nie jestem twoim kuzynem – odpowiedział chłopak, muskając palcami strun swojej gitary. Towarzyszył mu przy tym wyraz prawdziwego szczęścia wymalowanego na jego twarzy. – I tak… miałaś taki instrument… a właściwie to teraz ja mam. To jedna i ta sama gitara.
– Nie rozumiem. Przecież wpadła do East River w Nowy Jorku. Sama widziałam – spojrzałam na niego, unosząc jedną brew. Nie bardzo rozumiałam co do mnie mówi. – I skoro nie jesteś moim kuzynem, to kim? Masz takie same kości policzkowe jak ja i jeszcze ten odcień włosów. Musisz być ze mną blisko spokrewniony, ale skoro nie jesteś moim kuzynem, to…
– Spokojnie – roześmiał się Carther, wyciągając ręce przed siebie w pojednawczym geście. – Nie jestem twoim bratem. A tak zmieniając temat, to jak się tu dostałaś? I dlaczego kąpałaś się w tym jeziorze?
Nie zdołałam odpowiedzieć na jego pytania, ponieważ niespodziewanie zza dużego kamienia wyłonił się Michael. Trzymał w lewej dłoni mój sztylet.
– Zdawało mi się, czy z kimś… – nagle urwał w połowie zdania. Podniósł broń trochę wyżej. Przybrał postawę bojową. Musiałam przyznać, że wyglądało to komicznie. – Kim jesteś?
– Uspokój się – bez problemu wyrwałam mu oręż z ręki. Był naprawdę słabym przeciwnikiem, nawet jak na półboga. – To jest Carther.
– Jestem potomkiem Apolla, jak Carly – wyjaśnił chłopak, tak jakby to było za mało dla mojego towarzysza. – A ty musisz być Michael, prawda?
– Skąd mnie znasz? – zdziwił się latynos. – Mówiłaś mu o mnie?
– Nie… – spojrzałam na nowego znajomego z nieudawaną ciekawością – Skąd wiedziałeś, jak ma na imię?
– Znam go z opowieści… – odparł z uśmiechem na twarzy. – Jak załatwił centaura za pomocą antałka rzymskiej oranżady, albo jak bez spodni wylądował w gnieździe mantykory, albo jak ułożył kwiatki w imię Carly…
Ze wszystkich wydarzeń, które wymieniał, tylko ostatnie miało miejsce. Nie byłam pewna czy zmyśla, czy mówi o jakimś innym Michaelu? A może widział przyszłość? W końcu, ja potrafiłam przewidywać wszystkie prawdopodobne sytuacje trzy minuty do przodu, więc dlaczego on nie mógłby dostawać wizji o rzeczach, które jeszcze się nie wydarzyły. W końcu jak twierdził był synem Apolla.
– Pogrzało cię? Ja na oczy mantykory nie widziałem – skwitował jego wyjaśnienie mój przyjaciel.
– Kurczę… – zakłopotał się ponownie Carther. – Przepraszam, musiało mi się coś pomylić…
– Nie, nie. Przecież ostatnie wydarzenie się zgadzało – trafnie zauważyłam. – Też jesteś w stanie przewidywać przyszłość?
– Tylko pięć minut – odparł. – Nie potrafię dalej patrzeć w wir czasu.
– Więc o co chodziło z tą mantykorą i antałkiem rzymskiej oranżady? – drążyłam temat będąc coraz bardziej zainteresowana nowym znajomym.
– To opowieści, stare opowieści, które… – nie dokończył. Tak naprawdę to mu przerwano.
W przestrzeni rozległ się przeciągły, przeraźliwy skrzek. Co dziwniejsze ja dobrze znałam ten skrzek. Wszyscy spojrzeliśmy w niebo.
Nad lasem unosiła się czarna sylwetka ogromnego, czarnego sępa. Leciała wprost na nas. Jak na oślepioną bestię, miała idealny zmysł wykrywania swoich niedoszłych ofiar. Potwór wręcz zachowywał się, jakby dokładnie znał nasze położenie, a nie powinien. Przecież nie miał obu oczu.
– Ethon? Jak to możliwe? – spytałam. Dotknęłam biodra. Nie wyczułam tego, co powinno się tam znajdować. Spojrzałam w stronę drzewa, przy którym wcześniej odpoczywał Michael z rzymskim orłem. Dopiero teraz spostrzegłam, że właśnie tam zostawiłam swój łuk i kołczan. Ruszyłam biegiem po swoje rzeczy.
– Czy przypadkiem nie rozsypał się w pył? Jak każdy martwy potwór? – słusznie zauważył Michael, dotrzymując mi kroku razem z nowo poznanym znajomym.
– Nie wiecie? – Carther spojrzał na nas niedowierzająco. – Przecież Śmierć została porwana i uwięziona przez Gaję. Nikt teraz nie umiera.
– Co?! – jednocześnie wyrwało się z moich ust i Michaela.
Dosłownie nie mogłam uwierzyć w słowa nowego znajomego. Jak to nikt nie może teraz umrzeć? My też? W ogóle jak to możliwe, że ktoś porwał samą Śmierć?
– Gaja? Ta Gaja? Sama planeta Ziemia? – spytał mój przyjaciel.
– Tak, ona – odparł Carther.
Dobiegliśmy do rzymskiego orła, który na nasz widok lekko podniósł łeb i cicho skrzeknął. Nie zwróciliśmy na to większej uwagi. Od razu chwyciłam swój kołczan, który przypięłam do pasa. Było to zupełnie nowe, zmodernizowane urządzenie w łucznictwie, które specjalnie dla mnie wykonał znajomy Jacka. Kołczan przypinało się w tym miejscu, gdzie kręgosłup ostro wyginał się do przodu. Całość specjalnie była nierówna i zaokrąglona, aby idealnie dopasowywać się do pleców, a zarazem po to, aby strzały nie mogły wypaść. Zupełnie inna konstrukcja pozwalała pomieścić więcej, a także dawała możliwość noszenia plecaka. Była to dla mnie korzystniejsza oferta, zważywszy, że często strzelałam do góry nogami, a w takiej pozycji strzały potrafiły po prostu wypaść ze zwykłego kołczanu przewieszanego przez ramię.
Podniosłam łuk. Naciągnęłam cięciwę. Trzymałam mocno strzałę, pomiędzy dwoma głowami złotych węży, które stanowiły ozdobę, a zarazem łęczysko mojego łuku. Wstrzymałam się z oddaniem strzału. Obserwowałam czarny kształt, który coraz bardziej zbliżał się do nas. Przeraźliwe skrzeczenie było coraz donośniejsze.
Oczy złotych węży rozjarzyły się na czerwono, a grot strzały stanął w ogniu. Dopiero wtedy puściłam cięciwę. Usłyszałam świst. Purpurowa smuga przecięła niebo i trafiła w sępa. Dokładnie w pusty oczodół. Jego głowa zapłonęła jasnym żarem.
Posypał się na nas popiół z nieba. Przywarł do naszych włosów i ubrań. Właśnie przed chwilą je myłam!
– Wow! Zawsze chciałem zobaczyć to na żywo! – powiedział Carther uradowany, jak małe dziecko. Nagle spostrzegł, że się na niego patrzymy. Zmienił ton swojego głosu. – Znaczy się… to było naprawdę niesamowite.
– Co przed nami ukrywasz? – odezwał się mój przyjaciel. Wypowiedział te same słowa, które także mi cisnęły się na usta.
Poczułam szarpnięcie. Potem znowu. Coś ciągnęło mnie za moje blond kosmyki.
– O nie… Odradza się! – krzyknął Carther i zaczął strzepywać z siebie resztki potwora.
Ciągnięcie za włosy było spowodowane przez popiół, który powoli zlatywał z naszych ciał i ubrań. Zbierał się w grube grudki, a one w jeszcze większe fragmenty. Odsuwając się od niedoszłego miejsca naszego odpoczynku, staraliśmy się ściągnąć z siebie jak najwięcej elementów Ethona. Zauważyłam, że szary pył zaczął zmieniać barwę i utworzył na tyle duży kształt, że udało mi się zarejestrować, w niej coś podobnego do dzioba i zdeformowanych skrzydeł.
Michael starał się usunąć z siebie resztki bestii za pomocą swojego krótkiego miecza, jednak słabo mu to szło, jako że to na nim było najwięcej popiołu. W pewnym momencie grótki zespoliły się z jego długimi, kręconymi włosami i zaczęły ciągnąć w stronę odradzającego się sępa.
Skoczyłam na niego i chwyciłam go za nogi. Spróbowałam zaprzeć się o podłoże butami, ale to nic nie dało. Zbyt mocno byliśmy ciągnięci.
Nagle potwór całkowicie się odtworzył. Znów był czarnym ptakiem, bez oczu i spaloną głową. Dziwiło mnie to, że mimo odrodzenia, jego rany nadal były widoczne, w końcu wcześniej były całkowicie śmiertelne, więc dlaczego od nich znów nie umiera? Może jakoś się zasklepiły, lecz niekoniecznie dobrze.
Ethon machnął skrzydłami i razem z Michaelem i mną wzbił się w powietrze. Lecieliśmy w stronę jeziora. Kurczowo trzymałam się jego spodni. Czułam, jak powoli zlatują.
Spojrzałam w dół. Carther biegł za nami. W ręku miał swoją gitarę. Zauważyłem, że gra na niej jakąś piosenkę. Usłyszałam brzdąkanie strun i z bezchmurnego nieba wystrzeliła błyskawica czystego, jasnego światła, która uderzyła w grzbiet potwora.
Puściłam stopy Michaela i złapałam się piór sępa. Podciągnęłam się do góry i chwyciłam się skrzydła bestii. Wyciągnęłam strzałę z kołczanu i wbiłam ją w szyję potwora. Ethon zatoczył kółko w powietrzu próbując trafić mnie swoim dziobem. Nie zdążyłam wykonać uniku, ponieważ kolejny snop światła trafił go gdzieś powyżej ogona. Sęp wykonał piruet w miejscu i zaczął lecieć w dół.
Słyszałam krzyk Michaela. Domyślałam się, jak musiało boleć wiszenie za włosy.
Podskoczyłam wyżej i złapałam się za oczodół potwora. O mało co nie zwymiotowałam. Było to strasznie obrzydliwe. Czułam pod palcami resztki jego białka ocznego i skórę zwęgloną od ognia.
Parę razy dziobnęłam sępa w oczodół kolejną strzałą, którą wydobyłam z kołczanu. Bestia nie zginęła. Zamiast tego wykonała ciasny zwrot nad jeziorem. Mocniej zaparłam się udami o jej szyję. Wyciągnęłam drugą rękę nad głową potwora.
Wypowiedziałam modlitwę do Apolla, mojego ojca. Prosiłam go w niej o skumulowanie resztek moich sił do ostatecznego ciosu, aby uratować przyjaciela.
Ręka coraz mocniej mi drgała. Promienie słońca dosłownie zaczęły się zbierać wokół mojej dłoni. Kiedy było ich dostatecznie dużo zgięłam ją w pięść i wbiłam w oczodół Ethona. Bestia rozsypała się w popiół. Podziękowałam swojemu ojcu. Nawet się przy tym uśmiechnęłam, mimo że nadal byłam w beznadziejnej sytuacji.
Poczułam, jak grawitacja ciągnie mnie w dół. Spadałam, a wiatr targał moimi włosami. Złapałam, jak najwięcej tlenu w usta. Wylądowałam w jeziorze. Może dwa metry pod taflą wody. Nic nie widziałam. Byłam w stanie stwierdzić, jedynie gdzie jest góra, gdzie dół poprzez obserwowanie pasm nieregularnego światła, które błyskały mi przed oczami. Szybkimi, energicznymi ruchami wydostałam się na powierzchnię. Zachłystnęłam się świeżym powietrzem. Mogłam wreszcie znowu oddychać. Podpłynęłam do Michaela, który tak jak ja cieszył się, że udało mu się przeżyć. On naprawdę nie cierpiał latać i zaczynałam go rozumieć dlaczego.
Wydostaliśmy się na brzeg. Carther pomógł nam wyjść z wody.
– Musimy się przygotować, zaraz się odrodzi! – przeraził się Michael, chwytając swój krótki miecz, który leżał na kamiennej plaży. Wyciągnęłam łuk i tak jak mój towarzysz przygotowałam się do kolejnego starcia. Byłam gotowa.
– Nie trzeba – nagle stwierdził Carther, wskazując palcem na taflę wody. – Widzicie? Załatwiliśmy go.
Spojrzałam na jezioro. Na jego powierzchni coraz bardziej powiększała się czarna plama, a później znikła jakby jej nigdy tam nie było. Sytuacja powtarzała się w kółko i zawsze kończyła się serią bąbelek. Chwilę się temu przyglądaliśmy. Następnie cała nasza trójka wybuchła śmiechem.
Okazało się, że przez przypadek zastawiliśmy na Ethona pułapkę, z której nie miał szansy się wydostać, ponieważ, kiedy zginął i wpadł do jeziora, jako popiół znów zaczął się odradzać. Kiedy był ponownie cały i zdrowy, topił się w wodzie, a nim udało mu się dotrzeć do powierzchni, ginął i znów jego martwe szczątki lądowały na dnie. Na dodatek to wszystko ciągle się powtarzało. Odradzał się, umierał, odradzał się, umierał, praktycznie bez przerwy. Nawet zrobiło mi się go trochę szkoda, mimo faktu, że on po rozdziobaniu nas na śmierć, nawet by tak nie pomyślał.
Długo jeszcze się śmialiśmy. Bardzo długo. Nawet wieczorem, kiedy rozpaliliśmy sobie ognisko na polance pod drzewem, nadal nie byliśmy w stanie się uspokoić. To było po prostu zbyt komiczne.
Wybuchaliśmy śmiechem za każdym razem, kiedy na powierzchni tafli wody pojawiały się bąbelki, które bardzo szybko znikały w odmętach ciemnej toni jeziora.
8.
– Nic ci nie jest?!
Ricky i ja chwyciliśmy przechodnia. Wyciągnęliśmy go ze ściany i posadziliśmy obok mnie na tylnej kanapie. Roosevelt grzebał w schowku w poszukiwaniu apteczki. W końcu wyciągnął zielone pudełeczko z białym krzyżem na wierzchu. Otworzyłem ją i wyjąłem termos. Odkręciłem go. Do nakrywki nalałem trochę płynu. Na siłę wlałam go przechodniowi do ust.
Szczerze powiedziawszy, nieznajomy powinien być martwy po trafieniu kabrioletem i uderzeniu w ścianę, lecz nie był. Do tej pory znałem tylko jedną osobę, która była wstanie coś takiego wytrzymać. Samego siebie. W takim razie nie mógł być śmiertelnikiem, a nektar, który mu podałem nie powinien go zabić. Pokarm bogów wypalał od środka tych, którzy chociaż w połowie nie mieli krwi nieśmiertelnych. Dlatego herosi mogli spożywać ich pokarm, lecz nie za dużo, bo w innym wypadku kończyli jak śmiertelnicy, czyli martwi. Nie wolno było z nim przesadzać.
Na nasze szczęście, pieszy nie mógł być normalnym człowiekiem. Nie dość, że przeżył cały kubek nektaru, to jeszcze sam, już o własnych siłach, nalał sobie jeszcze trochę. Taka dawka zabiła by półboga. Na naszych oczach jego rany leczyły się samoistnie. Przy wykręconej ręce i połamanych żebrach użyłem własnej magii. Niebieskie wiry powietrza wystrzeliły z moich palców i przyległy do ciała nieznajomego. Widziałem po jego twarzy, że cierpi przy przesuwaniu kości na swoje miejsce. Jednak wytrzymał bez żadnego jęku lub krzyku. Najwyraźniej nie pierwszy raz coś takiego przechodził, co jeszcze bardziej mnie zdziwiło.
Ostatecznie pieszy powrócił do pełni zdrowia. Jedyną oznaką, że cokolwiek wcześniej mu dolegało była krew na jego białej koszulce i podarte dżinsy. Blond włosy miał umazane w pyle z tynku połączonym z resztkami ulicznego błota, który pozostał po deszczu.
– Jak nowy! – stwierdził Roosevelt, przyglądając się nieznajomemu z przedniego siedzenia.
– Wybacz, że cię potrąciłem – odezwał się Ricardo Moon. – Wiesz… goniło nas paru nieprzyjemnych typków i jakoś tak wyszło…
– Nie szkodzi – uśmiechnął się pieszy oddając mi termos. – I tak was szukałem. Nie pamiętałem tylko, na której ulicy we mnie wjedziecie.
Spojrzeliśmy na niego, jak na wariata. Nie byłem pewien, czy nie dostał wstrząsu mózgu. Wiele spraw na to wskazywało.
– Masz dar prorokowania? – zapytałem go.
– Tak – odparł. – Jestem potomkiem Apolla.
Oczywiście Ricky zdziwił się, że nieznajomy nazwał Apollina „Apollem”, lecz mnie to już nie szokowało. Praktycznie odkąd lepiej poznałem herosów pochodzących ze wschodniego Obozu. Chociaż nadal mierziło mnie to, że tak dziwnie tytułowali bogów. Po prostu kwestia przyzwyczajeń.
– Jesteś synem Apolla? – zastanowił się Roosevelt. – Dlaczego dotąd nie widziałem cię w Obozie Herosów?
– Nigdy tam nie byłem – uśmiechnął się nieznajomy.
– Żaden heros nie wytrzymał poza jakimkolwiek Obozem dłużej niż parę miesięcy – kontynuował mój towarzysz. – Musisz do jakiegoś należeć.
– Nie – pokręcił głową blondyn. – Od niedawna kroczę po tym świecie.
Chłopak wydawał mi się strasznie dziwny. Mówił bardzo archaicznie, deklinując każde słowo z osobna. Miał za to piękny i dźwięczny głos, który nawet podczas zwykłej rozmowy wydawał się urzekający.
– Mówiłeś, że nas szukałeś – znowu Ricky stwierdził istotny fakt. – Po co? Dlaczego akurat my?
– Potrzebuje pomocy – odpowiedział nieznajomy. – Muszę wyciągnąć kogoś ze świata Hadesa. Wiem, że się tam wybieracie.
– Kogo chcesz zabrać? – zapytał Roosevelt, drapiąc się przy tym po głowie. Musiał pewnie odczuwać nie miłe osowienie w mózgu. W końcu nie wielu przeżywa taki wypadek samochodowy.
Zauważyłem, że nieznajomy dziwnie się speszył. Musiało być to coś wstydliwego. Możliwe, że po prostu bał się komukolwiek o tym mówić, bo był to dla niego trudny temat. W końcu wziął się w garść i wyjaśnił nam całą sprawę.
– Kiedyś, moja ukochana została ugryziona przez żmiję… – zaczął mówić. Między słowami stawiał długie pauzy.
– Wybacz, że ci przerwę, ale każdy po tym zadaniu wie o co ci chodzi – powiedział Roosevelt unosząc lekko rękę. – Kochałeś ją nad życie, ona umarła. Przez jakiś czas nie mogłeś sobie tego wybaczyć i wymyśliłeś plan, jak ją odzyskać. Potem poszukałeś pachołków, którzy byli by na tyle głupi, aby ci pomóc.
– Miej więcej tak… – nieznajomy rozłożył ramiona.
– Więc po co potrzebujesz nas do tego? – spytałem go.
– Wy zmierzacie do Podziemia. Chciałem iść z wami – odpowiedział.
– A co nam zaoferujesz, za taką przysługę? – zastanowił się tym razem Ricky pocierając palce. – Zwykle nie bierzemy niedoświadczonych na misję.
– Zaoferuję pomoc, wiem jak przejść przez Bramę Śmierci bez zbędnych problemów – wyjaśnił.
– A jaki to sposób, jeśli wolno wiedzieć? – odezwał się Roosevelt.
– Czekajcie chwilę… – nieznajomy zamknął oczy.
Wypowiedział krótką inkantację zupełnie niezrozumiałych dla mnie słów. Poczułem na karku, jak wokół nas zbiera się energia. Moi towarzysze również. Każdy z nas wzdrygnął się, kiedy cała moc skumulowała się w jasny kształt na rękach pieszego. Rozbłysnął mocnym światłem, po czym w dłoniach nieznajomego pojawiła się gitara. Nie wiedziałem dlaczego, ale wyglądała znajomo. Była to lira, do której ktoś domontował gryf i przedłużył struny. Cały instrument był złoty, a wszystkie detale białe.
– Muzyka – odezwał się pieszy. – Muzyka jest odpowiedzią na wszystko.
Westchnąłem. Ten dzień wydawał mi się strasznie dłużyć, a każda godzina przynosiła mi coraz twardszy orzech do zgryzienia. Działo się tyle, że mój mózg odczuwał już permanentne zmęczenie i miałem nadzieję wytrzymać jeszcze wyprawę do królestwa Plutona.
– Dobra. Możesz iść z nami – zadecydowałem za wszystkich. – Każda para rąk się przyda. Ricky? Możesz zabrać nas stąd?
– Nie ma sprawy – kierowca wcisnął guzik znajdujący się dwa centymetry od stacyjki. Cały samochód zarzęził, wydał przeciągły jęk. Miliony elementów zaczęły stukać o siebie. Karoseria wyginała się i prostowała. Zbite lampy składały się samoistnie. Szkło przedniej szyby wydawało się zrastać, jakby było skórą prawdziwego stworzenia. Nie minęło czternaście minut, a czerwony kabriolet wyglądał jak nowy. Szczerze mówiąc, on był fabrycznie dziewiczy.
Ricky przekręcił kluczyk w statyjce. Silnik ryknął, a tylne koła zaboksowały w błocie. Kierowca przestawił bieg i samochód cofnął do tyłu, po czym wrócił na czteropasmową jezdnię. Wjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu, czyli wiaduktu, który swoimi licznymi odnóżami spajał całe to miasto. Ruszyliśmy w kierunku północno-zachodnim, tak jak droga prowadziła na wielką, szeroką plażę, która parę miesięcy temu, była jeszcze przepełniona turystami po brzegi. Teraz była pusta. Zimno przegoniło wszystkich z nad morza. Ricky zjechał z autostrady, ostro skręcając w prawo, od tamtej pory nie śledziłem już trasy, której pokonywaliśmy.
Ze zmęczenia złożyłem głowę na jednolitym oparciu i próbowałem się zdrzemnąć. Nie spałem przez całą noc. Kątem oka zerkałem na naszego nowego znajomego. Nie byłem pewien dlaczego, ale przypominał mi kogoś, kogo znam. Nie wiedziałem tylko kogo. Jego zielone oczy, zakrzywienia kości policzkowych, a nawet odcień blond włosów. Wyglądał bardzo znajomo, lecz nie mogłem skojarzyć dlaczego. Zamknąłem powieki i zasnąłem.
Obudziło mnie gaszenie silnika. Otworzyłem oczy. Świtało. Znajdowaliśmy się na wielkim placu, na którym ustawione w jednym szeregu stały wielkie hale. Różniły się między sobą tylko wielkim, czarnym numerkiem namalowanym obok drzwi. Za moimi plecami znajdowały się duże kanciaste budynki, pomiędzy którymi znajdowała się stalowa brama. Ogólnie cały teren ogrodzony był solidnym murem, poza jednym odcinkiem prowadzącym na północ, gdzie łączył się z terenem należącym do klubu golfowego. Gdyby nie fakt, że przebywaliśmy w środku miasta, pomyślałbym, że znaleźliśmy się w środku bazy wojskowej. Takiej z luksusami.
Wysiedliśmy z wozu. Ricky podszedł do bagażnika. Reszta ustawiła się za jego plecami. Włożył klucz do dziurki, przekręcił i otworzył wieko. Roosevelt gwizdnął z podziwu. Też patrzyłem na to oniemiały jak pozostali. Ricky uśmiechał się głupkowato.
Bagażnik wypełniały wszystkie możliwe bronie. Nie muszę chyba wspominać, że był zaklęty i mieścił stanowczo więcej niż powinien. Można było znaleźć tutaj każdy antyczny, jak i nowoczesny oręż. Sterta gladiusów leżała w górnym, lewym rogu, sztylety i puginały zajmowały przeciwną stronę. Karabin samopowtarzalny załadowany pociskami z niebiańskiego spiżu leżał na środku zaraz obok RPG 7. Miotacz ognia był rzucony w jeden z kątów z odczepionym bakiem paliwa na grecki ogień. Dalej znajdowały się łuki i kołczany, ze wszystkimi rodzajami strzał. Zarówno dźwiękowe, jak wybuchowe oraz podpalające. Dosłownie jakiej broni byś nie wymienił ona, jakimś cudem została wpakowana do tego bagażnika.
– A myślałem, że to Kartagińczycy zarabiają najwięcej – skwitowałem. – Skąd masz na to wszystko pieniądze?
– Pamiętasz tą świątynie w Kanionie Śmierci? – jak mogłem ją zapomnieć, żadne miejsce jeszcze mnie tak nie wykończyło psychicznie, jak tamto. – Wróciłem tam z grupką z oddziału LA i zarekwirowaliśmy całość.
– A Rzym coś z tego dostał?
– Za co? – roześmiał się Ricky. – Tylko ty i trzy inne osoby wiedzą o niej. A właśnie… przypomnij mi jak to się wszystko skończy, że trzymam jeszcze twoją działkę. Nie ruszona, przysięgam.
– Mnie też coś odpaliliście? – spojrzałem na niego lekko poirytowany. – Za co?
– Człowieku… – mój przyjaciel pokiwał głową z niedowierzaniem. – Przecież to co tam przeszedłeś, to pewnie jeszcze nasze wnuki będą o tym gadać.
– A co tam się stało, jeśli wolno wiedzieć? – zainteresował się Roosevelt na chwilę spuszczając wzrok z mosiężnej kartaczownicy.
– Powiedzmy, że doświadczyłem tam najgorszej rzeczy, jaką tylko mógł przeżyć mężczyzna – odpowiedziałem, starając się jak najszybciej zakończyć temat.
– Tylko, że gdyby to się nie stało, to nigdy byśmy nie zdobyli tego skarbu. W końcu, do świątyni mogą wejść tylko… kobiety.
– Nie… – głupi uśmiech tym razem zagościł na twarzy Roosevelta. Wskazał na mnie palcem z najbardziej rozbawionym spojrzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem. – Ty… Jako… Nie wierzę.
– Schowaj tego palca, albo ci go urwę – warknąłem do niego. Usłuchał. – Bierzmy sprzęt i kończymy temat. Mamy sprawy do załatwienia.
Ricky wziął zapasową, spiżową amunicję oraz pas na rewolwery, który przytrącił sobie do pasa. Do jednej z kabur schował swoje Magnum ’44. Był wielce uradowany swoim wyborem.
Roosevelt zastanawiał się długo z podjęciem decyzji. Najpierw chwycił dwulufówkę, później inną strzelbę. W drugą rękę wziął Mauzera, ale szybko wymienił go na włócznię o złotym rylcu i czerwonej wstędze idącej od nasady ostrza. Jednak w końcu jego uwagę przykuło coś zupełnie innego. Rozdziawił usta, puścił wszystko co trzymał, po czym zagłębił rękę w bagażniku. Kiedy ją wyciągnął w dłoni dzierżył smukłą katanę. Oblizał wargi przyglądając się klindze. Następnie odnalazł pochwę na miecz samurajski i przewiesił ją sobie przez ramię. Schował ostrzę, bardzo zadowolony z siebie. Musiałem przyznać, że broń nawet pasowało do jego kowbojskiego kapelusza. Chyba takie połączenie widziałem już w jakimś filmie.
– A ty co bierzesz? – Ricky spytał naszego nowego znajomego.
– Mnie wystarczy moja muzyka – odpowiedział, mocniej przytulając swoją gitarę do piersi.
Uszanowaliśmy jego decyzję.
– Hmmm – wyciągnąłem rękę nad bagażnikiem. Nie mogłem się zdecydować. Żadna broń mi nie odpowiadała. Ta za ciężka, ta za duża, ta zbyt nieporęczna. Wady tego sprzętu byłem w stanie wyliczać bez końca.
– Zaczekaj! – zwrócił się do mnie Ricky. – Wiem co ci podpasuje.
Wsiadł do swojego kabrioletu i nacisnął kolejny przycisk na konsolce znajdującej się przy kierownicy. Usłyszałem dźwięk przekładanych przekładni i szczerbinek. Tylne siedzenie rozsunęło się, a z jego wnętrza wyjechała podłużna skrzynka. Ricky nachylił się nad nią i rozwarł wieko.
– Wiem, że musiało ci tego brakować – mój przyjaciel wyciągnął kij do wspinaczek wysokogórskich i wręczył mi go.
Spojrzałem na niego. Serce mi mocniej biło. W uszach dudniło. Nie mogłem uspokoić oddechu. Drżącymi dłońmi chwyciłem kij. Na oczach wszystkich zaczął się wydłużać. Stawał się coraz większy i większy, aż w końcu przybrał dziwny, nierównomierny kształt.
– Maczuga Herkulesa – powiedziałem, machając bronią i robiąc nią młynki. Świst powietrza, który temu towarzyszył był niezapomniany. Zawsze uwielbiałem go słyszeć. Był po prostu niezwykły. – Skąd ją wziąłeś?!
– Kupiłem od kolesia na Czarnym Targu w Krainie Cieni – odpowiedział. Był bardzo dumny z samego siebie. Też byłem dla niego pełen podziwu. – Chciał to sprzedać, bo martwił się, że syn Chaosa go dopadnie.
– Miał niewiarygodnie wiele szczęścia – lekko się uśmiechnąłem. Broń znów zamieniła się w kij do wspinaczek wysokogórskich. Przewiesiłem ją przez ramię. – Nie wiedziałem, że moja legenda trafiła nawet do Krainy Cieni.
– Jak ją w ogóle straciłeś? Przecież ta broń nieodzownie towarzyszy ci przez cały czas – Ricky spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
– Nie mam pojęcia – spojrzałem wymownie na Roosevelta. On zrozumiał od razu. – Coś jest nie tak z moją pamięcią.
– Chłopaki – odezwał się nieznajomy. – Powinniśmy ruszać.
Przyznaliśmy mu rację. Zbyt długo już zwlekaliśmy.
Ruszyliśmy w stronę hangaru opatrzonego numerem 72. Nie zajęło nam dużo czasu dotarcie do niego. Otworzyliśmy niewielkie drzwi, znajdujące się obok takich naprawdę potężnych i weszliśmy do środka.
Wylądowaliśmy na planie filmowym. A przynajmniej tak nam się wydawało. Najbliżej nas znajdowały się krzesła, które utworzyły coś na wzór poczekalni. Wszystkie miejsca były zajęte. Dalej znajdowały się pola rozgrodzone pojedynczymi ściankami działowymi. W każdej działo się co innego, przedstawiały różne sytuacje praktycznie wyrwane z przestrzeni. Były makabryczne, przedstawiały zawsze moment kiedy ktoś właśnie umiera. Tam mężczyzna dogorywał w szpitalu ledwo leżąc, na innym samochód potrącał dziecko jadące na rowerze, dalej jakiś zamaskowany gangster uderzał nożem w szyję kobiety zabierając jej torebkę, dalej był płonący budynek i rodzina zatrzaśnięta w jego granicach. Tych wydarzeń było tysiące. Działy się niezwykle szybko, a każdy ruch śledzili ludzie z kamerami siedzący na przeciwko nich. Kiedy ktoś umierał, jakby przestawały obowiązywać go zasady. Wychodził ze swojego pola i siadał na krześle w poczekalni. Często bywał zdezorientowany, pytał innych o coś, ale nikt nawet nie raczył mu nigdy odpowiedzieć. Wszyscy wydawali się tak samo przestraszeni. Niektórzy podchodzili do portiera, który zarządzał tą całą poczekalnią, lecz nim cokolwiek im oznajmił, pocierał palcami w wymownym geście. Chciał pieniędzy.
– Co to jest? – zapytał Roosevelt.
– Piekło – odpowiedziałem, po czym wskazałem jedno z pól, gdzie ojciec właśnie katował dwójkę małych dzieci. Jedno z nich zeszło z pola i dołączyło do reszty oczekujących na krzesłach. Płakało. – To są momenty wyrwane z przestrzeni. Każda z tych sytuacji rozgrywa się właśnie w tej chwili. Pokazywane są tylko te, w których zaraz ktoś dokona żywota.
– Większość czasu i tak spędzają w poczekalni – dopowiedział Ricky, palcem zwracając uwagę na zjawy siedzące na krzesłach. – Albo płacisz, albo czekasz, albo przez sto lat idziesz wzdłuż Styksu, aż dojdziesz do Pałacu Plutona i zostaniesz osądzony przez sędziów.
– Niektórzy nawet tego nie robią – kontynuowałem wypowiedź przyjaciela. – Wielu wstydzi się swoich grzechów i sądzą, że trafią na Pola Kary, więc zamiast iść przed sędziów wolą od razu iść na Pola Elizejskie, lub dalej czekać w poczekalni.
– A co takiego daje im osąd sędziów? – spytał tym razem nieznajomy.
– Decydują czy zasłużyłeś na Wyspy Błogosławione, miejsce wiecznego szczęścia, dosłownie wiecznego – rozmarzył się Ricky. – Jednak trzeba pamiętać, że tam mogą dostać się tylko ci co sobie na to zapracowali. Większość i tak trafia na Pola Elizejskie. Jest zbyt dużo zwyczajnych ludzi, aby dali radę uzyskać coś lepszego.
– Możemy iść dalej? Ta hala wywołuje we mnie ciarki – powiedział Roosevelt, przyglądając się, jak panna młoda umiera na zawał serca, po czym schodzi z pola i ciska bukietem kwiatów o podłogę. Padła na kolana i zaczęła szlochać. Nikt na nią nie zwracał uwagi.
Podszedłem do kontuaru, gdzie portier w białej todze odganiał kolejną zjawę. Już następna miała do niego podejść, kiedy to my wepchnęliśmy się przed nią. Duch chciał zaprotestować, ale Roosevelt spojrzał na niego gniewnym wzrokiem. Wycofał się i nie próbował więcej się do nas zbliżać.
– Odejść! – rozkazał portier.
– Dlaczego? – zapytałem. Stałem oparty o kontuar.
– Jakby to była wasza sprawa! Odejść, mówię! – powtórzył się człowiek w białej todze.
Nie wytrzymałem. Przeskoczyłem przez jego biurko i chwyciłem za jego fraki. Podniosłem go do góry. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy.
– Myślisz, że mnie przestraszysz? – zapytał portier zmienionym głosem. Teraz wydawał się, jakby naprawdę pochodził zza grobu. – To ja mam tu władzę, nie ty!
– Mylisz się, Charonie – odpowiedziałem. – To my tu pociągamy za sznurki.
– Nie – odpowiedział zdawkowo Przewoźnik. Jego postać zaczęła się zmieniać. Nagle urósł, tak że nie trzymałem go już nad ziemią, tylko to on garbił się nade mną. Był przy tym niesamowicie smukły, chudy, prawie jak patyk. Twarz zmieniła mu się w czaszkę, której puste fragmenty wypełnione były czystym, ruchomym mrokiem, tworzącym skołtunione włosy wychodzące spod kaptura. – Nikt nie przejdzie!
– Dlaczego? – odezwał się Roosevelt. – Nie jesteśmy dość martwi? Przecież zjaw też nie przepuszczasz.
– Wy, śmiertelnicy. Nigdy nie nauczycie się słuchać starszych – odezwał się Charon, a jego głos brzmiał, jak syk niektórych potworów z horrorów. Już wiem skąd twórcy takich filmów brali inspirację.
– Wyjaśnij nam chociaż, o co chodzi. Dobra? – odezwałem się, puszczając Przewoźnika. Długo się zastanawiał. Już myślałem, że znowu spróbuje nas spławić, lecz nie.
– Śmierć została porwana – wyjaśnił. – Jeśli kogoś wpuszczę, będzie mógł uciec z Podziemia. Nikczemne duchy nie mogą szlajać się po świecie żywych. Za dużo by namieszali. Tutaj mam ich przynajmniej na oku.
– Skoro, Śmierć została porwana… – zaczął interpretować jego słowa Ricky. – To skąd tylu w poczekalni. Przecież nikt nie powinien w takim razie umierać.
– To nie tak działa, herosie – odpowiedział Charon, składając dłonie na piersi. Wyglądał jak mumia. – Śmierć zabiera martwych. Skoro jej nie ma ja musiałem zaopiekować się duszami. Nie umiem ich zbierać. Wielu mi się wymyka i pozostaje w waszym świecie. Zwłaszcza zwolennicy Gai, oni są wyciągani wprost z Podziemia. Nikt nie może zapanować nad uciekającymi duszami. Nawet Pluton, a tym bardziej ja. Opiekuję się tylko tymi, które zdołałem tu przywołać.
– Czyli po to ci te „okna” – wskazałem na jedno z pól, z którego właśnie zszedł stary człowiek. Uśmiechnął się i westchnął z ulgą. – W ten sposób zabezpieczasz zjawy, żeby nie pozostały na Ziemi.
– Tak – potwierdził Przewoźnik. – Jednak nie widzę wszystkich. Wielu pozostaje i zastanawia się dlaczego nie zginęła. Potem robią zamęt w świecie żywych. Nagle przestępcy nie umierają od kul, starcy nie giną naturalnie, słabe ogniwa nie zabijają się wzajemnie. Istny chaos.
Na dźwięk jego ostatnich słów, kąciki moich ust lekko się uniosły.
– A potrafisz otwierać przejścia wprost do Podziemia? – spytałem, wpatrując się w puste oczodoły mojego rozmówcy.
– Śmiertelniku – Charon rozłożył ręce, a jego ciało utkane z mroku zafalowało. – Ja jestem Przewoźnikiem! Tylko ja mam prawo do podróżowania między światem żywych i umarłych!
– Czyli potrafisz… – zacząłem gorączkowo myśleć. – Co byś powiedział na pewien układ? My coś dla ciebie zrobimy, a ty oddasz nam pewną osobę, która umarła niedawno.
– Niedawno? – czaszka obróciła się w kapturze, jak pokrętło. – Tanatosa nie ma od zeszłego wtorku. Nikt nie umiera od poprzedniego tygodnia! Jak możesz twierdzić, że ktoś umarł?
– Nie ma jej tutaj – wskazałem poczekalnie za swoimi plecami. – A w Rzymskim Konsulacie leży jej trup!
Czułem się mocno poirytowany. Przeciągająca się rozmowa z Przewoźnikiem naprawdę mnie męczyła. Miałem ochotę zrezygnować, ale nie mogłem dać za wygraną. Nie po tym wszystkim co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwunastu godzin.
– To dziwne. Gdybym jej tutaj nie umieścił – smukła, wysoka postać wyprostowała się, przy czym gestem oplotła całą salę hangaru. – To by oznaczało, że dalej znajduje się gdzieś w mieście.
– Widziałem jej ciało. Na wszystkich bogów! Miałem je nawet w rękach – odparłem. – Była zimna i całkowicie pozbawiona życia.
– To znaczy, że ktoś użył magii do pochwycenia jej duszy – Charon znowu się zgarbił. Zaskakujące, ale usłyszałem podziw w jego głosie. – Jakaś osoba lub istota parająca się czarną magią musiała ją zabrać nim w ogóle stanął przed nią wybór, czy odwiedzić mnie, czy uciec z powrotem do świata żywych.
– Jest tylko jedna osoba, która para się czarną magią w tym mieście – odezwał się zza moich pleców Ricky. – Becky! Jest córką bogini Hekate.
Spojrzałem na niego. Oczy chłopaka wyrażały determinację i prawdziwą zawziętość. Mimo, że od naszego ostatniego spotkania urósł oraz nieco zmężniał, to nadal widziałem w nim, tego samego niedoświadczonego rekruta, jakiego szkoliłem jeszcze w Nowym Rzymie przed wojną z tytanami. Z takim samym lekceważącym wyrazem twarzy podchodził do wszystkiego, jak wtedy. Jednak miał całkowitą rację. Boudicca była jedyną znaną mi osobą, która mogłaby wiedzieć cokolwiek na ten temat, nawet jeśli za tym nie stała.
– Masz rację – przytaknąłem i zacząłem kierować się w stronę wyjścia. – Mam nadzieję, że jeszcze pamiętam, gdzie znajdowało się obozowisko jej gangu.
Roosevelt i Ricardo Moon ruszyli za mną. Tylko nasz nowy kompan, dalej stał przy kontuarze. Mocno zaciskał dłonie na swojej gitarze przypominającej lirę.
– A co ze mną? – odezwał się, nieznacznie brzdąkając na swoim instrumencie. – Zostawicie mnie tutaj?
– Powodzenia przy szukaniu ukochanej – odwróciłem się w jego stronę, ale nie przestałem kroczyć w stronę wyjścia z hangaru. – Ja muszę odnaleźć swoją.
– Nie martw się, Orfeuszu – Charon położył swoje palce utkane z mroku na ramionach pieszego, którego niedawno potrąciliśmy. On spojrzał do góry z przerażeniem, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z kim miał przyjemność przebywać. – Ładnie to tak uciekać z Tartaru? Co? Myślałeś, że wykorzystasz naiwnych półbogów i pomogą ci oraz twojej Eurydyce powrócić na powierzchnię, aby wieść spokojne, szczęśliwe życie razem z nią, którego nie mogłeś doświadczyć? Przykro mi, ale świat nie działa w ten sposób.
Nie zobaczyłem, co Przewoźnik uczynił z naszym niedoszłym kompanem, ponieważ wyszliśmy na zewnątrz. Skierowaliśmy się w stronę czerwonego kabrioletu.
Nim wskoczyłem na tylną kanapę, miałem już w głowie ułożony cały plan dotyczący naszego nowego celu podróży.
9.
Była późna noc.
Czarny, jak skrzydła Nyks, nieboskłon usiany był miliardem gwiazd. Wisiały na strugach jasnych nitek, które zbierały się w pasmo przecinające cały firmament. Był to widoczny fragment Drogi Mlecznej. Jeden z najrzadszych widoków w dzisiejszych czasach, gdzie niebo zwykle zasłonięte jest przez warstwę smogu. Jednak nie tutaj. Nie w tym miejscu.
To zabawne, ale odkąd spotykałam się z Jackiem, zaczęłam patrzeć w nocne niebo. Nie raz nasze wspólne wypady do Nowego Jorku kończyły się daleko za miastem, gdzie leżąc na trawie patrzyliśmy do góry i rozmyślaliśmy o każdej, nawet nieważnej sprawie. Gwiazdy miały w sobie niesamowitą, romantyczną esencję, która tym bardziej napawała serca spokojem. Może dlatego, tak chętnie spoglądaliśmy w ich stronę. Wierząc, że kiedyś dosięgniemy je dłonią.
– Muszę cię o coś spytać, Carly – odezwał się Carther, siedział po mojej lewej na kawałku korzenia drzewa, pod którym się skryliśmy. Zdjął swoją kurtkę i położył ją na kolanach, jednocześnie odsłaniając czarny podkoszulek, który do tej pory skrywał pod spodem.
Siedzieliśmy dookoła niewielkiego ogniska. Powoli już przygasało, przez co łatwiej było mi obserwować małe, złociste punkciki na ciemnym niebie.
– O co? – spojrzałam w jego stronę. Chłopak zdjął okulary i schował je do kieszeni skórzanej kurtki. Dopiero teraz zauważyłam, że jego tęczówki były fioletowe. O dziwo, gdzieś już widziałam osobę o takim kolorze oczu. Nie mogłam sobie jednak przypomnieć kogo.
– To ważne – Carther wydawał się poważny. Jego fiołkowe oczy wpatrywały się we mnie, a ja nie potrafiłam oderwać od nich wzroku. – Naprawdę ważne.
– To pytaj – uśmiechnęłam się. Czułam się szczęśliwa. Odpoczynek w tak pięknym miejscu pod sklepieniem pełnym gwiazd, napawał mnie błogością. Co było zaskakujące, bo zwykle czułam się tak rano, gdy słońce dopiero dźwigało się na firmament.
– Jak się tutaj znalazłaś? – dopiero po chwili przypomniało mi się, że to pytanie już mi kiedyś zadał przy pierwszym naszym spotkaniu.
– Przylecieliśmy na rzymskim orle – odpowiedziałam od razu, przy okazji wskazując Michaela, który siedział sobie troszeczkę dalej od nas pod drzewem. Nawet stąd widziałam, że głowa opada mu ze zmęczenia i niedługo zaśnie nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
– Nie – odparł Carther. – Jak się tutaj znalazłaś?
– Przyleciałam na rzymskim orle – czułam się lekko poirytowana. Nie omieszkałam przy swojej odpowiedzi wskazać wielkiego ptaka, który pogrążył się we śnie nieopodal nas.
– Carly – chłopak zbliżył się do mnie. Dzieliła nas teraz tylko odległość jednej dłoni. Patrzył prosto w moje oczy. Nie wiedziałam, czego ode mnie chce. – Skup się. Jak się tutaj znalazłaś?
Otworzyłam usta, aby ostatecznie zakończyć tą rozmowę, ale z pomiędzy moich warg nie dobył się żaden dźwięk. Spojrzałam w stronę mojego przyjaciela, ale go tam już nie było. Tylko puste miejsce pod drzewem.
– Spokojnie, Carly – Carther położył ręce na moich ramionach. Swoimi słowami nakłonił mnie do ponownego spojrzenia w jego fiołkowe oczy. – To bardzo ważne. Spróbuj sobie przypomnieć, jak się tutaj znalazłaś.
Nadal nie wiedziałam o co mu chodzi, ale go posłuchałam. Miał spokojną i opanowaną twarz, jakby to co mówił, naprawdę posiadało olbrzymie znaczenie. Wytężyłam umysł. Próbowałam sobie przypomnieć ostatnie godziny, ale wertując wszystkie wydarzenia po kolei, zawsze moje myśli kończyły swoją pracę na pierwszym ujęciu Mount Rushmore. Nie dawałam rady cofnąć się wspomnieniami wcześniej.
Przeraziłam się nie na żarty. Mój oddech przyśpieszył.
Postanowiłam skupić się na czymś dla mnie ważnym, na czymś czego nikt nie powinien być mi w stanie odebrać z mojej pamięci. Na chwilę ujrzałam twarz Jacka. Uśmiechał się do mnie. Nie wiedziałam skąd pochodziło to wspomnienie, ale powoli zaczynało się zamazywać. Tak jakby mój umysł był szkicem na kawałku papieru, a ktoś gumką zaczął ścierać grafitowe kreski. Najpierw z obrazu stojącego przed moimi oczami zniknęła szrama ciągnąca się przez długą część szyi Jacka. Potem kontury jego twarzy i blond fryzura. Na samym końcu ulotniły się jego piękne fioletowe oczy.
– Co się dzieje? – złapałam się za głowę. Chciałam zacząć biec, ale Carther przytrzymał mnie, nie pozwalając mi ruszyć się z miejsca. Świat zaczął wirować i rozmazywać się, jakby ktoś wylał szklankę wody na świeżo namalowany obraz olejny. – Dlaczego masz oczy Jacka? Dlaczego nie mogę sobie go przypomnieć?
– Uspokój się – chłopak trzymał mnie mocno. Nie pozwalał mi skierować spojrzenia w żadną inną stronę niż jego ciepły, przepełniony dobrem wzrok. – To wszystko co cię otacza nie jest prawdziwe. Ethon nie jest prawdziwy. Mount Rushmore nie jest prawdziwe. Twój przyjaciel Michael, a nawet ja nie jesteśmy prawdziwi!
– Kim jesteś? – byłam przerażona, ale próbowałam się uspokoić. Zauważyłam, że świat przemieszczał się tym szybciej im bardziej przepełniał mnie strach.
– Jestem Carther. Twój nienarodzony syn – odparł chłopak. – Staram się ciebie wyciągnąć z tego piekła.
Niewiarygodne, ale wierzyłam mu. Mówił całkowicie bezsensownie, ale nie potrafiłam nie brać jego słów na poważnie. Miał oczy Jacka i moje kości policzkowe. Nie byłam tylko pewna po kim odziedziczył odcień swoich blond włosów.
– Dlaczego więc nazywasz się Stinson? – spytałam go, a to pytanie wydało mi się nawet istotniejsze niż zapytanie chłopaka o miejsce, w którym tak naprawdę przebywałam. – Nie powinieneś mieć nazwiska po ojcu?
– A znasz w ogóle nazwisko Jacka? – Carther uśmiechnął się złowieszczo. Wtedy naprawdę przypominał swojego tatę. – Ja jestem tylko wytworem twojej wyobraźni. Jeśli ty nie znasz jego pełnego imienia to ja też nie. Dlatego twój umysł tak mnie nazwał.
– Ale wiedziałeś o wydarzeniach, które jeszcze nie miały miejsca – upierałam się przy swoim. W jego słowach było dużo racji, ale nadal ciężko mi się o tym wszystkim myślało.
– To paradoks – odparł chłopak. Świat za jego plecami zmieniał się cały czas. Przybierał najróżniejsze kształty przywodzące na myśl obrazy Salvadora Dali, albo Van Gogha. – Jestem synem jednego z najpotężniejszych półbogów ostatniego milenium, a także matki, która odziedziczyła najwspanialszy dar, jaki mógł pozostawić jej Apollo: wróżbiarstwo. Skumulowanie się tych potęg sprawia, że nie dotyczą mnie prawa czasu, ani przestrzeni. Mogę być wszędzie, a zarazem nigdzie. Mogłem się urodzić, a równie dobrze nie, a to i tak niczego by nie zmieniło. Twój umysł wie o tym wszystkim, dlatego używa mnie jak tarczy przed niechcianymi intruzami. Stworzył mnie, abym cię stąd wyciągnął.
– Stąd? – czułam, jak robię się senna. Było to dziwne, zważywszy, że zmiany jakie działy się na moich oczach, mętlik w głowie i sama obecność Carther, powinny nie pozwolić mi choćby zmrużyć oczu, a co dopiero je zamknąć.
– Zaczynasz się budzić – zaczął mówić chłopak, a jego słowa brzmiały, jakby dobiegały z bardzo daleka, mimo, że dalej czułam ucisk dłoni na swoich ramionach. – Jeśli znowu zaśniesz, spróbuj mnie odnaleźć. Wtedy znowu postaram ci się pomóc.
Nagle rozwarłam szeroko oczy. Nic nie widziałam. Przede mną była tylko ciemność. Postanowiłam się ruszyć, ale coś stanęło na drodze mojego ciała. Spróbowałam wyciągnąć ręce, ale w połowie ich drogi zatrzymała je ściana. Zaczęłam macać palcami boki swojego więzienia i doszłam do wniosku, że musiałam znajdować się, albo w sarkofagu, albo co gorsza, w trumnie.
Bałam się. Brak światła i klaustrofobiczna przestrzeń napawały mnie strachem. Wszystkie dzieci Apolla odczuwały lęk przed ciemnymi, małymi pomieszczeniami i jeśli ktoś potrafił wykorzystać to przeciwko nim, to miały naprawdę poważne kłopoty.
Głośno oddychałam. Czułam jak serce próbuje wyskoczyć mi z piersi. Przerażona zaczęłam stukać w wieko trumny.
Wtedy otworzyła się klapa w kształcie prostokątu na wprost moich oczu. Oprócz światła, do środka zajrzał wzrok jakiejś dziewczyny.
– O! Nasza kruszyna się obudziła – fioletowe oczy wpatrywały się we mnie z wrogością. – Alex! Chodź tutaj!
Zawołała kogoś, przy czym na chwilę odwróciła głowę. Zauważyłam, że brakowało jej kawałka ucha, tak jakby ktoś odciął go bardzo ostrym narzędziem.
– Kim jesteś? – wycedziłam przez zęby. Byłam niesamowicie zmęczona, jakby ktoś wypompował ze mnie wszystkie siły.
– Jestem Jenny – uśmiechnęła się złowrogo dziewczyna. – Ale ta informacja i tak w niczym ci nie pomoże.
– Znamy się? – patrząc jej prosto w oczy, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że już gdzieś, kiedyś ją widziałam.
– Nie – zrobiła krótką przerwę, po czym wykonała gest, jakby się nad czymś gorączkowo zastanawiała. – Może. Nie wiem. Od niedawna jestem wśród żywych. Wiele mi się ostatnio miesza.
Nagle jej głowa odsunęła się od klapy, a przed moim nosem pojawiło się mętne, trupie spojrzenie. Wpatrywało się we mnie, jakbym była tylko zwłokami, truchłem, które ktoś zostawił przy drodze. Wzrok należał do ciemnowłosego chłopaka.
Sięgnął dłonią przez otwór i dotknął całą powierzchnią dłoni mojego czoła. Nim zdążyłam cokolwiek zrobić, w ułamku sekundy z jego palców wystrzelił snop białego światła.
Zasnęłam, a moja głowa uderzyła o tył wnętrza sarkofagu.
KONIEC ROZDZIAŁU PIERWSZEGO
***
Dzięki za przeczytanie 😀 chętnie wysłucham waszych uwag.
jezu, jakie to przykre, że ten chłopak nie dostał żadnego komentarza pod tym opkiem, a tyle nad nim pracował, o Boże, świeczka dla Persesa
Dawaj, Chione, koła w ruch, stuku puku w klawiaturę, może jeszcze czeka
Perses, napisz do nas na fb, zakolegujemy się z Tobą XD
Chyba prędzej tutaj, bo na fb raczej Cię nie znajdzie.
P. S. Pozdro za długość, nie wiem czy kiedykolwiek widziałam tutaj taki długi pierwszy rozdział opka
O to to, zapraszam na rrboskichat.chatango.com
Och, mam z tym chatem tyle miłych wspomnień <3