Luke nie żałuje żadnych z małych rzeczy, które dokonał w życiu. Nauczył się żyć z błędami, które popełnił, z porażkami, które ciągnęły się za nim przez dość długi czas i wyrzutami sumienia, których nie umiał zagłuszyć. Po pewnym czasie nawet przestał próbować.
Nauczył się żyć z tym wszystkim, a w zamian dostał coś o wiele lepszego.
Dostał szczęście.
Jego szczęście miało metr osiemdziesiąt pięć, brązowe oczy, ciemne włosy, kolczyk w wardze i tatuaż, do którego nie mógł się jeszcze przyzwyczaić. To szczęście miało też kilka blizn, które starannie zakrywał, ale nocą – kiedy nikt poza nim nie mógł ich dostrzec – zostawały odkryte.
Luke doceniał to szczęście każdego pieprzonego dnia.
Pamięta dni kiedy musiał żyć z daleka od niego. Pamięta ten ból, który wywoływał żyletką, łzy, które mieszały się z krwią i krzyk. Przeraźliwy wrzask jaki wydobywał się z jego gardła.
Bo każdy z nich miał własne blizny, których nie pokazywali nikomu.
Nocą – jedynie nocą, gdzie księżyc może być świadkiem tego jak bardzo się kochali – oboje odkrywali się na nowo.
Blizny są dowodem tego, że walczyli. Luke jeszcze nie zdecydował jaki był wynik. Nie zależnie od tego czy przegrali czy wygrali, liczyło się to, że żyli.
– Cześć, mamo.
Luke uśmiechnął się delikatnie. Zapamiętał ją inaczej – mniej poważniej, z uśmiechem na ustach i iskierką szczęścia w zielonych oczach. Teraz była jedynie kobietą ze zdjęcia, na którym miała wyjściową sukienkę i mocno pomalowane usta. Wygląda inaczej, ale nadal pięknie.
Luke strasznie za nią tęsknił i są dni, że żałował.
Żałował, że musiał dokonywać wyboru między rodziną, a osobą, która dawała mu szczęście. Ale Luke wiedział, że jeśli zrobiłby to jeszcze raz – sięgnąłby po żyletkę z myślą, że zrobi dzisiaj ostateczne cięcie i ktoś postawiłby go przed wyborem – nie zawahałby się. Wybrałby Isaaca. Zawsze by go wybrał.
I chyba dlatego może nazywać się szczęściarzem.
Luke miał kogoś takiego jak Isaac – chłopaka, dla którego był gotowy skoczyć prosto w ogień. Mężczyzny, który zaakceptował go takiego jakim jest – z wszystkimi wadami i zaletami. Luke posiadał kogoś kto go wysłuchał, pomógł i wytłumaczył. Kogoś kto był i nigdy go nie zabrakło. Jones mógł czasami krzyczeć żeby Isaac od niego odszedł, żeby znalazł sobie kogoś innego – lepszego – kogoś kto zasługuje na to wszystko co może dać Isaac. Luke tym kimś nie był.
On był tylko biednym sierotą z Brooklynu, który jest herosem i nie zasługuje na szczęście.
– Dokonałem wyboru, mamo. Czasami tylko się boję, że nie dam rady, że to wszystko mnie przytłoczy. Boję się. Chciałbym żebyś tu była, mamo. Tak cholernie za tobą tęsknię i za dziewczynkami. Brakuje mi was. Powinnaś poznać Isaaca i przepytać go o te wszystkie niepotrzebne rzeczy jakie pytają matki, zanim chłopak zabierze ich dziecko na pierwszą randkę. Wiesz, że my nigdy nie byliśmy na prawdziwej randce? Nieważne. Dokonałem wyboru, mamo. Postaram się byś była ze mnie dumna i nie zawiodę cię. Żyję, mamo. Postanowiłem żyć, mimo że życie jest tak cholernie niesprawiedliwe.
– Luke.
Postać Isaaca wyłoniła się z cienia, a Luke usłyszał jak jego głos załamał się w połowie. Nie wiedział, że tu jest, chciał chwilę posiedzieć w samotności – ze zdjęciem mamy. Miał jej tyle do powiedzenia. Pragnął by była z niego dumna, tak jak matka może być dumna z syna. Ale zamiast matczynych ramion, czuje mocny uścisk Isaaca. Odwzajemnia go, chociaż w środku czuje pustkę. On nie powinien tego usłyszeć.
– Jak chcesz to możemy pójść na prawdziwą randkę.
Luke nie odpowiedział tylko wtulił się mocniej w Isaaca. Ze wszystkich małych rzeczy jakich dokonał w swoim życiu miłość do tego starszego chłopaka, była najlepsza. Nie potrzebował do tego żadnych randek, by wiedzieć, że to Isaac jest odpowiednią osobą.
Luke poszedł za nim prosto w ogień tylko dlatego, że go kochał.
A reszta świata nie miała w tej chwili żadnego znaczenia.
***
Spodziewaliście się takiego zakończenia? Happy End. Mam wrażenie, że troszeczkę to zniszczyłam. Zwaliłam końcówkę opowiadania… Ja to jestem udana, nie ma co.
Nie napisałam ich pierwszego spotkania po pożarze. Nie wiem czy się kłócili, rzucili sobie w ramiona, pogodzili po trzech sekundach czy miesiącach. Nie umiałam się zdecydować jak miało to wyglądać i powstało to coś, co nie jest ani trochę odpowiednim zakończeniem. Ale czy pierwszy rozdział był dobrym początkiem? Prawdopodobnie sama bym się poryczała pisząc scenę jak sobie wpadają w ramiona więc wołałabym nie ryzykować.
Jeśli ktoś nie planuje czytać Dodatku, który pojawi się niedługo to chciałam z tego miejsca podziękować za wytrzymanie ze mną i chłopakami w Prosto w ogień.
Pozdrawiam
Och… ^^ „podziękować za wytrzymanie…” to brzmi, jakby ktoś robił to na siłę, ja natomiast z ogromną radością (czasem łzami w oczach) czytałam twoje prace. Poczułam Luke’a (?), jego ból i szczęście. Osobiście nie czuję, że coś zepsułaś i dostałam tylko stanu przedzawałowego, bo gdy napisałaś „-Cześć, mamo” to pomyślałam, że Luke się zabił i jest teraz z matką i siostrami, a ta myśl bardzo mnie przeraziła. Nie jestem w stanie napisać więcej, niż WOW i BRAWA. Całe to opko było niesamowite. Świetnie opisałaś miłość dwóch chłopaków, ból nastolatka i tęsknotę. Czekam na dodatek, bo kto, by nie chciał, przeczytać pracy na tym poziomie, na którym piszesz. WENYY!
Wpatruję się już długo w Twoją mówkę końcową, bo naprawdę nie wiem, czy się śmiać czy płakać. Troszeczkę to zniszczyłaś? Błagam, kochana, to świetna końcówka. Bez żadnego nadmiernego dramatyzmu czy heroizmu, ale pokazująca początek czegoś pięknego. Zresztą, całe te opowiadanie pokazuje, jak stopniowo (momentami bardzo stopniowo) nasz Luke wychodził na prostą; jak się zmieniał; jak odnalazł Isaaca (o bogowie, kocham ich!).
Czuję się jak skończona ekhem – bez przekleństw, bo nie wypada 😉 – że nie czytałam tego opowiadania na bieżąco. Bo warto. Bo powinnaś mieć za nie dużo więcej komentarzy. Cóż, przynajmniej nadrobiłam tą pracę i niewiarygodnie się z tego cieszę. Tęskniłam bowiem za Twoimi pracami, cudne są. Dlatego też w paru słowach postaram Ci się jakoś osłodzić trud i godziny pracy… Zasłużonymi komentarzami 😉 Pozwól jednak, że skomentuję tylko niektóre części, bo mimo że wszystkie są ahh, to niektóre szczególnie skradły moje serce.
Rozdział I: Od razu zaciekawiłaś mnie nie tylko historią Luke’a, ale również jego charakterem. Zazwyczaj główni są przebojowi i ‚szalenie zabawni’ albo pseudozwyczajni, a Luke nie dość, że wydawał się emm… bardzo depresyjny, to też zdawał się nawet sympatyczny. Był niemal uroczy w tej swojej beznadziejności, serio. (Boże, ja chyba naprawdę mam słabość do niespełnionych samobójców, ale dla mnie no po prostu był uroczy!) Do tego świetny fragment o normalnych dzieciach.
Rozdział II: Koniec tego rozdziału, bardzo potocznie mówiąc, rozwalił system. Zresztą, cały rozdział rozwalił system. Te gdybanie Luke’a było przejmujące, a już szczególnie jego myśli o matce. Biedaczek, bogowie.
Rozdział III: ISAAC <3 do tego ma kolczyk w wardze, boże, fangirling poziom tysięczny. A tak serio: od razu wydawał mi się fajnym chłopakiem. Jakby rozświetlił swoim króciutkim monologiem kolejny smutny dzień Luke'a i, powiem szczerze, bardzo dobrze, bo tak świetnie piszesz przejmujące opisy, że człowiek mimowolnie sam ma ochotę analizować swoje życie. A tak to Isaac odwrócił od tego uwagę, cud chłopak… Mówiłam już, że go lubię? <3
Rozdział VI: Przyznam, że nie jestem pewna, co tutaj napisać. To okropnie, jak pobili Luke'a – aż marszczyłam brwi i miałam ochotę ich w odwecie sama skopać. I tak, moja reakcja to kolejny znak, jak idealnie to wszystko opisałaś. (Kiedy mogę się wreszcie zgłosić po autograf?)
Rozdział VII: Isaac, omg, krzyczę. Moment z zieloną herbatą jest równie uroczy, co łamiąca serce jest chwila, gdy Luke z odruchu pomyślał, że Isaac go uderzy. Za to pocałunek… IIIIIIIIIIIIIIIIIIII!!! <3 #teamIssuke
Rozdział X: Kolejny raz świetnie opisałaś całą sytuację. Z łatwością mogłam wczuć się w sytuację Luke'a. Do tego te kilka zdań o nekrologach, Interpolu i młocie oraz ostatnie zdanie o oczach – mocne, bezwzględne i, nosz kurna, boskie. Po prostu.
Mam nadzieję, że dałaś radę dostrzec, jak bardzo jaram się Twoim opowiadaniem. (A jeśli jakimś cudem nie to powiem wprost: jaram się. Przeogromnie.) Wykonałaś kawał dobrej roboty i to my powinniśmy Ci za to dziękować.
A dodatek przeczytam z przyjemnością
Nie! Nie możesz tego tak po prostu SKOŃCZYĆ! Znaczy ostatni rozdział niesamowity i w ogóle, ale czemu? Będzie kontynuacja? Proszę 😀
Myślę, że podsumuję całą poprzez fragmenty moich komentarzy pod rozdziałami i rozwinięcie ich
Rozdziały 1-5 – Przyznam się. Jeszcze ich nie czytałam, ale już nie będzie nowych, więc nadrobię.
Rozdział 6: Od razu przejęłam się losem Luke’a. Bo kto by się nie przejął. Genialnie wczuwasz czytelnika w klimat. Wystarczy rzucić okiem i już tonie się w twoim genialnym opowiadaniu. Uderzenia w twarz aż bolą, czuć je.
Rozdział 7: O mój Frodo (język mojej klasy ) ! Boooskie! Pocałunek… Nie no nie. Moje myśli świrują, latają we wszystkie strony. Nie-sa-mo-wi-te. Issuke <3
Rozdział 8: Tytułowe Prosto W Ogień dzieje się naprawdę. Luke, ty głupku. Ogień. A on ratuje Issaca. Tylko podziw. Dla jego i dla Ciebie za te cudowne opisy.
Rozdział 9: Tęsknota Luke'a. Opisana tak jak każda tęsknota. A jednak tak wyjątkowa. Lukowa tęsknota za Issaciem.
Rozdział 10: Luke synem Hefajstosa, mojego ulubionego greckiego boga (głównie dlatego, że w szkole mówią na mnie Hefajstos, nie pytać dlaczego) . Myślę: ooo! A zaraz potem złość na boga kowalstwa, złość na samą siebie zaczyna przelewać się w współczucie i żal. Współczucie dla Luke'a. Żal dla Hefajstosa, no żenada. Jego syn tak cierpiał, a on se siedzi na Olimpie i wykłuwa młotki.
Rozdział 11: Obietnice. Luke nie złamał żadnej. I dlatego jest TYM Lukiem. Tym, który jest szczęśliwy, ma Issaca.
Rozdział 12: tu
Czekam na dodatek.
Clarisse13
A, zapomniałam dodać, że na Twoim blogu będę komentować jako Hefajstoska (Niedawno założyłam konto na Bloggerze)