Wow, czyli jednak się podobało… Jestem… mile zaskoczona. Stworzyłam nawet blog z tym opowiadaniem, ale tylko prywatny. Boję się je opublikować…
Na razie będę wysyłać kolejne rozdziały, bo mam napisane ich sześć, a siódmy się piszę. Jak tylko przestanie Wam się podobać, dajcie znać, przestanę wysyłać. Nie bierzcie tego na poważnie, ja sama piszę to z przymrużeniem oka. To pomoże wam przetrawić nadmiar gimbusiarskiego poczucia humoru 😉
To znowu ja, Nargiel
2. Chowany dla zaawansowanych
21 lipca, czwartek
Blake obudziła się w szpitalu. Bolał ją każdy centymetr kwadratowy ciała. Nie mogła sobie przypomnieć, nawet co się stało, kiedy wyszli z sądu. Jakimś cudem się tutaj znalazła. Każde głębsze skupienie się na tych wydarzeniach sprawiało jej jeszcze większy ból. Łóżko do najmiększych nie należało, a na dodatek poduszka była źle ułożona. Witaj słodki koszmarze!
Na szczęście słyszała głosy. Dzięki ci, Aresie, nie w swojej głowie. Jeszcze tak bardzo nie zwariowała. Pewnie skakałaby teraz z radości, ale okoliczności zmusiły ją raczej do… pozostania na ziemi. Jeden z głosów należał – niestety – do Ryana Pluskwy Powella. (O tak! Ona nie zrezygnuje z tej ksywki!). Drugiego nie rozpoznała, co oznaczało, że najprawdopodobniej był to jeden z synów Apolla, którzy zawsze kręcili się w pobliżu, gdyby jakiś świr chciał uciec z tego wariatkowa. (Nie oszukujmy się, kiedy twój rodzic ma trzy tysiące lat, raczej nie da się być normalnym).
— Boli? Nie? A teraz? A może tu? Tutaj? – głos tego od Apolla zdradzał, że zdecydowanie wolał, kiedy Powella bolało. Sadysta.
Tak! Właśnie! Masz cierpieć jak ja!, krzyczał ten rozsądniejszy głos panny Bonham.
— Tak, tu boli! Możesz już wiązać ten bandaż! Muszę jeszcze załatwić pogrzeb – warknął.
Pogrzeb? Chyba nie dla mnie? Postanowiła się ujawnić, aby sprawdzić słuszność swoich teorii, które miała nadzieję, nie okażą się prawdziwe. Jeśli szykowali jej pogrzeb, to ona ich chyba zabije… Nic się nie mogło zmarnować, prawda?
— Pogrzeb? Dla kogo? – wychrypiała i spróbowała się podnieść, ale za bardzo bolało.
— Leż spokojnie, złośnico – odezwał się Powell. – Pogrzeb jest dla Franklina, bo jak Pan D. się dowie, że to on poraził go prądem i przy okazji zniszczył jego ulubioną parasolkę to go dosłownie zabije.
Zmarszczyła brwi. Przynajmniej ten ruch nie bolał… To znaczy mniej bolał…
— Franklin?
— Benjamin Franklin – wyjaśnił cierpliwie. Co miał innego do roboty skoro bandażowali mu ramię? – Syn Zeusa, który zbyt poważnie bierze powiedzenie, że „może być kim zechce”. Kojarzysz na czym polegał eksperyment prawdziwego Bena Franklina?
— Ten z kluczem i latawcem?
— Dokładnie –potaknął. – On zrobił coś podobnego. Przywiązał jakiś klucz do parasolki przeciwsłonecznej Pana D….
Roześmiała się chrapliwie.
— Po co mu ta parasolka? Jest dziewiętnastowieczną damą?
— Powiedz to jemu, a będzie to podwójny pogrzeb. Dwa razy więcej pracy, a jeszcze ty padniesz trupem.
Naburmuszyła się.
— Nie było tematu.
Udało się! Zapomniała o bólu! O nie, jednak nie! Dlaczego, ach dlaczego musiała o tym pomyśleć?
— Tak więc, zepsuł mu trochę tę parasolkę. Potem przywołał piorun i Pan D. do tej pory śmierdzi jak spalone frytki. Satyrzy gonią go, jakby miał te frytki w spodniach! Mówię ci, totalny ubaw!
Nie miała innej opcji jak też się zaśmiać. Wyobraziła sobie Dionizosa uciekającego przed stadkiem satyrów, którzy krzyczą: Frytki! Chcemy frytek! Teeeeeeraz! Dalej, Dionizosie! Podziel się posiłkiem!
Najwyraźniej wiele przegapiła. Postanowiła ostatni raz spróbować przypomnieć sobie, co się stało. W jej umyśle pojawiły się tylko jakieś urywki. Bestia z głową lwa… chyba miała skrzydła. Chimera! Pogratulowała sobie, że jednak coś zapamiętała. Znów się skupiła. Trzech chłopaków… James i Wes padający przed bestią niczym domino. Powell biegnący w jej stronę, najprawdopodobniej ją niósł. Jim i Wesley obrzucający stwora najgorszymi epitetami, jakie byli w stanie wymyślić, a słynęli z bogatego słownictwa… aż za bardzo. Starała się to ułożyć w miarę chronologicznie. Chimera obezwładniła ją pierwszą. Potworny ból w plecach, czego skutki teraz odczuwa. Później zaatakowała jej przyjaciół. Ryanowi jakoś udało się pomóc im uciec. Ale wcześniej coś się stało… Ból w… łydce! I z czego ona się tak cieszyła? Nie ma powodów do radości! Ukąsił ją ogon!
Myśl, co to oznaczało, myśl… Albo lepiej nie… Już pamiętam i zmieniam zdanie! Powiedziałam, że zmieniam zdanie! Aghhh!
— Ona mnie… ona… dziabnęła mnie, prawda?
Dobiegło ją westchnienie Powella. Wystarczyło jej to za odpowiedź. Najwyraźniej nie uśmiechało mu się rozmawiać o tak poważnych tematach. Zaryzykowała i podniosła się do pozycji siedzącej. Gehenna niemal rozsadziła jej czaszkę, ale dała sobie radę. Przecież ona nigdy się nie poddaje! Ryan siedział na krześle w odległym kącie pokoju. Niestety… Wyglądał na pewno lepiej od niej. Jego włosy były w idealnym stanie, brązowe oczy miotały pioruny w stronę syna Apolla, a w zdrowej ręce trzymał donuta. Jakie to typowe… Powell i donut. Donut i Powell. Gorzej niż Romeo i Julia.
Uniósł brwi, kiedy zauważył, że mu się przyglądała.
— Czemu mi się tak przyglądasz? Mam coś na twarzy?
— Oczywiście, chirurg plastyczny zawalił sprawę. – Nie mogła się powstrzymać i odpyskowała mu. – Ale nie martw się. Dla twoich pączków najważniejsze jest wnętrze. Przecież one same mają ciekawsze nadzienie niż polewę!
Udało się. Zmienili temat. Nie było sensu rozmawiać o śmierci. Może później, ale zdecydowanie nie teraaz. Jednak z drugiej strony. Pozostały jej dwadzieścia cztery godziny. Mogliby spróbować zdobyć lekarstwo… Bzdura, nie pozwoliłaby nikomu tak się narażać nawet Powellowi. Takiego losu nie życzyła nawet najgorszemu wrogowi, a gorszy od Powella był tylko wesoły Powell. Miał wtedy lepsze pomysły…
— Jak kiedyś byłem z matką w Turcji…
— Zaczyna się… – mruknęła. Ryan uwielbiał opowiadać niestworzone historie o swoich podróżach.
— …widziałem takie cudne donuty. Piękne w środku i na zewnątrz – kontynuował niezrażony. – Takie powinny być dziewczyny, a – nie chcę nic mówić- ale wyglądasz, jakbyś grała w The Walking Dead. Nie żebyś normalnie była jakąś pięknością, mam ochotę wtedy wrzucić cię do jeziora, no ale wyglądałaś lepiej, kiedy mniej przypominałaś zombie.
Pokiwał głową dumny, że zdanie było w miarę logiczne i zrozumiałe dla innej istoty ludzkiej.
— Za niedługo na serio zostanę zombie – szepnęła w przestrzeń.
Spojrzał na nią zdziwiony, a ona przygryzła dolną wargę, ponieważ ta zaczynała drżeć. Kiedy dolna warga zaczynała drżeć to znaczy, że Blake zaraz się rozpłacze. Bycie emocjonalnym było bardzo trudne. Zwłaszcza, że przeżywało się wszystkie emocje, a nie tylko te negatywne, czego dowodem jest jej ksywka – „złośnica”. Miała tylko nadzieję, że oczy jej się nie błyszczą.
— W jakim sensie?
— Nieważne, zapomnij, że w ogóle coś takiego powiedziałam, Powell. Idę spać!
Chciała przekręcić się na drugi bok, ale kiedy tylko spróbowała cały misterny plan się rozsypał. Krzyknęła cicho z bólu, a wolna warga spowodowała napad histerycznego szlochu. Powell zerwał się z krzesła, nie zważając na protesty syna Apolla i stanął w odległości metra od niej, unosząc wolną rękę, jak do niegrzecznego zwierzątka, które wymyka się spod kontroli i zaczynasz się go bać.
— Po pierwsze: przestań płakać. Po drugie: mów, o co chodzi, albo wrzucę cię do jeziora – poinformował w miarę delikatnie. Powstrzymał też silną chęć podzielenia się donutem. Nikt nie był tego godzien, aby mógł spróbować jego donutów! Nawet płacząca Blake Bonham… chociaż może… Nie! Kategoryczne nie! Najpierw ona wszystko wyśpiewa, a potem się zobaczy.
Szloch w miarę ucichł, a Blake zdecydowała, że bezpieczniej będzie pozostać w tej pozycji.
— Nie umiem pływać, miałbyś mnie na sumieniu…
— Nie zmieniaj tematu!
— Okej, jad chimery jest śmiertelny. Pozostały mi dwadzieścia cztery godziny, a później…
Zbulwersowana zdmuchnęła włosy z czoła. Nie lubiła opowiadać o tym, co złego się z nią dzieje. To tak jakby otwarcie przyznawała się do porażki, a ona nigdy nie przegrywa. Była córką Aresa, a dzieci Aresa to wojownicy z krwi i kości (w większości, bo każda rodzina ma jakąś czarną owcę).
Nagle ból ustał. Jednak Blake wcale nie wyglądała na zadowoloną, a wręcz zrozpaczoną. Otworzyła szeroko oczy, nie wierząc, że to naprawdę się działo. Ryan na widok jej miny zareagował podobnie – twarz wykrzywiła mu się w wyrazie strachu. Dopiero po chwili zrozumiała, jak to musiało wyglądać z jego perspektywy. W jednej chwili krzyczała z bólu, w drugiej była w miarę spokojna, a w trzeciej wyglądała na tak przestraszoną, jakby śmierć właśnie złożyła jej wizytę.
— Bonham…
Nie zareagowała, a jedynie podniosła dłoń do policzka. Nic nie poczuła. Wbiła paznokcie w skórę. Znów nic. Przejechała nimi przez całą długość policzka, aż poleciała krew. Zero. Układ nerwowy przestawał działać. To niemożliwe, żeby spała, aż sześć godzin. A może jednak? W namiocie nie było okien, więc nie mogła ocenić, jaka była teraz pora dnia. Z tego, co przeczytała zostało jej jeszcze osiemnaście godzin. Bogowie…
— Złośnico…
Nie pożegnała się z rodziną. Będą na nią czekać, a ona już nigdy się nie zjawi. Jak James i Wesley będą bez niej organizować te swoje głupie debaty? Kto będzie krzyczał na ludzi bez powodu, kiedy jej zabraknie? To okropne – umrzeć w wieku piętnastu lat, chociaż do tych wielkich szesnastych urodzin zostało tylko parę miesięcy. Nie, to nie mogło się tak skończyć. Może mogliby znaleźć lekarstwo… Przecież już o tym myślała. Nie będzie ich narażać.
— Blake! Na pewno jest jakieś lekarstwo…
— Nie… Nie pozwolę wam się tak narażać! Nie wiecie i niech tak zostanie. Nie chcę mieć was na sumieniu! – zaczęła krzyczeć.
Podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu, bardziej to zobaczyła niż poczuła. Już nigdy więcej nie pokłóci się z Ryanem. Czy ona właśnie nazwała go po imieniu? Mojry robiły sobie z niej paskudne żarty!
— Przecież nic nam się nie stanie – zapewnił. – My zawsze dajemy radę. Zabiorę ze sobą Coltona i Holta. Przecież nie dokończyliśmy jeszcze mistrzostw bitwy o sztandar, a przesłuchania do tej teatralnej sztuki Dionizosa są za trzy tygodnie. Nie możesz tego przegapić, złośnico.
Pokręciła głową. Strzepnęła jego rękę i odwróciła się na drugi bok. Tylko tępe uczucie pustki.
— Nie…
20 godzin do śmierci Blake
W domku Hadesa przebywały trzy osoby. Na jednym z trzech łóżek siedział brunet w okularach, przeglądając magazyn Heros Vogue, który z pewnością nie należał do niego, bo od czasu do czasu obracał pismo do góry nogami i mrużył oczy. Na podłodze natomiast blondyn ustawił się w pozycji do pompki. Niska rudowłosa dziewczyna obrała sobie jego plecy za fotel. On zginał ręce w łokciach, a ona krzyczała do bruneta, żeby oddał jej magazyn.
— Wesley, jak ci się w ogóle chce robić te pompki? Godzinę temu nie mogłeś się nawet ruszyć, bo darłeś się, że boli. Jak dawali ci ambrozję groziłeś, że ich pozwiesz o przemoc wobec nieletnich!
— Ale teraz jest lepiej… Dam radę, okej? To tylko trening!
Oddychał równomiernie, a z każdym podniesieniem się w górę jego usta układały się w dziubek i robił wydech. James pokręcił głową i rzucił Heros Vogue’a w kąt. Avery skrzyżowała ręce na piersi nadąsana, że ktoś nie uszanował jej pisemka.
— James, kretynie! Miałam zamiar to przeczytać! – poskarżyła się.
— Jak możesz w ogóle to czytać? Same bzdety! Już wolę te nudne romanse Andy’ego.
Avery prychnęła rozgniewana. Wstała, podniosła swoją gazetę i pomachała nią Jamesowi przed nosem.
— Posłuchaj mnie, Colton! Jeżeli jeszcze raz obrazisz moje pisemko, to przysięgam, że wyrwę ci język, żebyś już nigdy niczego nie obraził!
— To ty mnie posłuchaj, Hastings! Samobójstwo czternastolatków z powodu ich tak zwanej miłości ma więcej sensu niż te bzdety o butach i opaskach do włosów.
Zdjął okulary i przystawił je sobie do ust, żeby je powiększyć.
— Patrz na moje usta, Hastings! To G-N-I-O-T!
Zwinęła gazetę w rulon i uderzyła go nim w czoło. Jim złapał się za zranione miejsce i krzyknął: „Auuuu!”.
— Odwołaj to! Odwołaj to! Odwołaj to!
— Nie! Nie! Nieeee!
— Zamknijcie się! Zamknijcie się! Zamknijcie się! – Wesley podniósł się po kolejnej pompce. Pot spływał mu nawet z włosów, co było nie do pomyślenia, ponieważ dbał o nie, jak mało kto (no, może oprócz Powella). Podparł się na boki z miną numer osiem – „kretyni”.
Holt widząc, że nic nie zdziałał, podszedł do nich i złapał oboje za uszy. Podciągnął nieco do góry, a oni zaczęli piszczeć, żeby ich puścił. Wes niestety nie był nietoperzem, więc na ich ultradźwięki zareagował tak jak typowy człowiek – zatkał sobie uszy, wskoczył na łóżko i darł się na cały głos: „Idioooooci! Poooomocy!”
Nagle niczym superbohater z komiksów na scenę wkroczył Powell. Wyglądał, jakby przed chwilą wpadł na jeden ze swoich genialnych pomysłów. Podczas jednego z takich napadów domek Hefajstosa omal nie wyleciał w powietrze. Wtedy jego rodzeństwo nauczyło się nie przeszkadzać geniuszowi. Wesley miał szczerą nadzieję, że jego domek nie zostanie zniszczony przez coś tak KRETYŃSKIEGO!
— Powell? Co ty tu robisz? – zapytali wszyscy razem.
Ryan rzucił im spojrzenie numer cztery – „na serio chcecie teraz o tym rozmawiać?”.
— To nieważne. Złośnica umiera i zostało jej dwadzieścia godzin. Potrzebuję informacji, Holt!
Powiedzieć, że przeżyli szok, to tak jakby powiedzieć, że Dionizos nie jest uzależniony od hazardu (Wcale, a wcale! Y-y), albo, że Chejron wcale nie kręci ogona, albo… Och, wiecie, o co mi chodzi. Po protu to mało powiedziane.
— U-umrze? – palnął elokwentnie James.
— Umrze, kopnie w kalendarz, wyciągnie kopyta, wykituje. Wymieniać dalej? – tracił cierpliwość Powell.
Wesley jako jedyny zachowywał się w miarę spokojnie w takich sytuacjach, jednak teraz na jego twarzy mieszało się coś na wzór niedowierzania i przerażenia.
— Informacji? – Zmarszczył brwi. – Jakich informacji?
— Znasz może lek na jad chimery?
Zastanowił się. Czy znał? Jasne. Czy pamiętał? Jasne… że nie. Pamiętał jedynie jak pożyczał tę książkę Blake, która nawet nie raczyła jej oddać. Skandal! Gdyby Wesley był bibliotekarką (A mógłby!) Bonham przez dwa tygodnie przynosiłaby mu ciastka i nutellę wieczorami. To byłoby piękne. Niestety, Pan D. stwierdził, że Holt nie miał kwalifikacji. Też coś.
— To bardziej skomplikowane…
Avery zmrużyła gniewnie oczy. Jeśli chodziło o pomaganie ludziom (zwłaszcza w ich miłostkach) to Hastings nie miała sobie równych. Zawsze potrafiła coś wymyślić, a jej plany zazwyczaj były tak infantylne, – żeby nie powiedzieć dziecinne – że nikt nigdy się ich nie spodziewał.
— Skomplikowane? Skomplikowani to są faceci i Gen Miller! Ty masz z siebie wykrztusić tylko jedną odpowiedź na pytanie „Jaki jest lek na jad chimery”?! Czy to takie trudne?
— Co masz na myśli mówiąc, że „faceci są skomplikowani”?
— Nie zaczynaj, Colton!
James zapadł się w sobie z miną zbitego szczeniaczka, która na nikim nie zrobiła zbytniego wrażenia. Przerażony skrajnym brakiem zainteresowania, co do swojej osoby, postanowił coś z tym zrobić. Odchrząknął urażony, a kiedy skupiła się na nim uwaga, udał oburzenie.
— Na początek: wybaczam wam tę zniewagę, jako, że jesteśmy przyjaciółmi. – Spojrzeli na niego jakby właśnie oznajmił im, że jest w ciąży. – Chciałbym również nadmienić, że moją matką jest Atena, do cholery!
Zachęcili go, aby kontynuował, głównie z tego powodu, że nadal byli kompletnie zbici z tropu.
— Atena, bogini mądrości, ciemnoty!
Westchnął, kiedy zorientował się, że nikt go nie rozumie. Ubolewając nad brakiem szacunku współczesnej młodzieży pomasował palcami skronie, uzewnętrzniając swoją boleść.
— Naprawdę miło, że ktoś mnie docenia… – mruknął. – Znam lekarstwo!
Nagle zrozumieli. Spojrzeli na niego z nową, niedawno utraconą nadzieją, ale również z politowaniem. James był jak dziecko, potrzebował stałej uwagi, skupionej na jego osobie. Na jego nieszczęście nikt w obozie nie miał uprawnień rodzicielskich, a więc każdy przejaw troski traktowano jako oznakę pedofilii. Mimo to rozpromienili się.
— To krew chimery, ale jest jeden problem… – Spojrzeli na niego z wyczekiwaniem. – Nie możemy jej zabić, ponieważ rozpadnie się i tyle z naszej misji.
Mimo tego nie stracili werwy i po kilku minutach byli gotowi.
Ryan zaraz zarządził, że przygotuje samochód, Wesley, że ukradnie sprzęt, Avery postanowiła zająć się żywnością (kto wie ile im to zajmie?), a James… cóż, miał robić to, co wychodziło mu najlepiej – irytować Chejrona i Pana D.
Ich szanse powodzenia diametralnie wzrosły. Z „nie-mamy-za-cholerę-szans” do „o-cholera-nie-damy-rady-ale-widok-rudego-Chejrona-każdemu-poprawi-nastrój”. Walka chimera versus czwórka nastoletnich, nieco tępawych i nie do końca sprawnych umysłowo herosów prezentowała się aż nazbyt przewidywalnie.
Pozostawała tylko nadzieja, że Hades zrezygnował z tych beznadziejnych karteczek z numerkami i przedstawienia pod tytułem „Moja żona nosi spodnie w tym związku, chociaż to ja ją porwałem, więc teraz będę dręczyć niewinnych śmiertelników, aby zwariowali, czekając na swoją kolej”.
Nadzieja umiera ostatnia…
Dosłownie…
19 godzin do śmierci Blake
James z szatańskim uśmiechem wszedł na werandę Wielkiego Domu. Dionizos i Chejron, aby nie zostać okrzykniętymi hipokrytami, musieli siedzieć w taki upał na zewnątrz, aby pokazać dzieciakom, że najważniejsze to przebywać na świeżym powietrzu. Niestety, jak powszechnie wiadomo, herosi uwielbiają negocjację, więc postawili warunki. Chcąc, nie chcąc opiekunowie musieli je spełnić.
Colton niby to przypadkiem nalał do szklanki ciecz łudząco podobną do dietetycznej (jakby Dionizosowi mogło coś pomóc) coli, jednak nią nie będący. Nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi. Pan D. był z byt zajęty narzekaniem na bezczelnych i pyskatych smarkaczy, a Chejron ćwiczeniem swojego zestawu zmęczonych spojrzeń. Nawet nie próbował bronić półbogów, co mogło oznaczać tylko jedno – on również był niezadowolony z układu. No cóż, nie da się wszystkich zadowolić.
— Trzy tysiące lat, miliony wyznawców (— Nie przesadzaj Dionizosie!), a tu nagle zjawia się banda rozwydrzonych bachorów, którym nawet nie chce się wyjść w tak piękny dzień. – Z tonu jego głos można było wywnioskować, że podzielał zdanie nastolatków na temat pogody; smażyło jak nigdy.
Żar lał się z nieba strumieniami, klimatyzacji nie mieli, a siedzenie na pełnym słońcu najczęściej powodowało udary. W szpitalu już wylądowało kilka osób, pletli głupoty i krzyczeli na każdą napotkaną osobę. Gdyby nie to, że wszyscy siedzieli w domkach, Dionizos mógłby pomyśleć, że herosi znów są pijani. Nie posiadał jednak praw, aby zakończyć ich libacje, bo świadków jak nie było tak nie ma, a wszyscy podejrzani uparcie zaprzeczają. Niewinni, dopóki nie ma dowodów, mruczał wtedy Chejron, a diabelskie nasienia uśmiechały się zwycięsko, co było najlepszą oznaką, że jednak pili.
— Spokojnie, przecież na pewno pan wygra, Panie D. – pocieszył go James. Dopiero wtedy go zauważyli. – Przecież nie może pana pokonać zgraja opętanych hormonami półboskich nastolatków, prawda? No chyba, że się mylę…
Udało się. Mężczyzna odwrócił się w stroną chłopaka z oburzeniem wypisanym na twarzy. Żeby sprowokować Pana D. należało po prostu przepowiedzieć mu klęskę. Po kilku przegranych partiach pokera (niestety rozbieranego, herosi nigdy nie wymarzą tego z pamięci) z Hadesem Dionizos na dźwięk słów „porażka” i „klęska” lub „przegrana” reagował, jakby miał zakopać kogoś żywcem. Jimmy miał tyle nieszczęścia, że zazwyczaj był jedynym kandydatem na ofiarę tej zbrodni.
— Pewnie, że mnie nie pokonają, Jack! – James nawet nie próbował poprawiać go. Wiedzieli, że zna ich imiona, ale uwielbiał ich denerwować. Ach, Pan D., wieczna nastolatka! – Nie mają szans, jeszcze godzina, a ja będę mógł leżeć na mojej zimnej kanapie.
— Przykro mi to mówić, ale ta sofa jest tak stara, że bardziej przypomina mikrofalówkę niż lodówkę! Powinien pan zainwestować w nowe meble.
Dionizos zmrużył oczy, upodabniając się do zwierzęcia mu poświęconemu – lamparta. Jaskrawa (różowa!) koszula służyła mu za sierść, a wąsy pełniły rolę… wąsów, tylko, że kocich!
— Już ty mi nie praw morałów, smarkaczu, tylko gadaj po co przyszedłeś! Wy zawsze czegoś chcecie – usprawiedliwił swój tok myślenia.
James udał zranionego do głębi. Poprawił okulary i zmarszczył nos.
— Wiem, jak ciężko panu z powodu kawału tych gówniarzy…
— Których ty do tego namówiłeś!
— … więc chciałem jakoś pana podnieść na duchu – kontynuował niezrażony tym, że mu przerwano. – Co pan powie na szklaneczkę coli z lodem?
Dionizos upodobnił się do narkomana. Źrenice mu się poszerzyły, a wargi uchyliły. Jim miał wrażenie, że za chwilę zacznie się ślinić. Mimo to mężnie starał się nie roześmiać. Zacisnął szczęki i z kamienną twarzą wręczył opiekunowi naczynie. Bóg niczym wygłodniałe zwierzę rzucił się na szklankę i jednym haustem wypił całą zawartość. Chejron z rozczarowaniem pokręcił głową i wrócił do wachlowania swojej końskiej części papierowym wachlarzem.
Nagle Pan D. złapał się za gardło. Jego twarz zrobiła się cała czerwona, a sam puchnął w bardzo szybkim tempie. Po kilku minutach odezwał się.
— Jack! Coś ty mi dał? To był sok z porzeczek! – Głos Pana D. brzmiał, jakby jego właściciel nawdychał się helu. Dionizos prezentował się niczym kolczasta ryba z „Rybek z ferajny”.
Colton zanosząc się szatańskim chichotem, który szkolił u siebie od lat, odbiegł w stronę ciężarówki na truskawki, gdzie wszyscy już na niego czekali.
Przez następny tydzień Pan D. będzie wyglądał, jak wygląda. To będzie pięknych siedem dni i nikt nie odbierze Jamesowi chwały za ten wyczyn – głównie, dlatego, że poszkodowany najprawdopodobniej powiesi winnego.
Powell, musisz zorganizować trzeci pogrzeb…
18 i pół godziny do śmierci Blake
Nie tak to sobie wyobrażali. Mieli niczym starożytni herosi wyruszyć na ratunek przyjaciółce, a tymczasem utknęli w zwykłym, niestarożytnym korku, na zwykłej, niestarożytnej ulicy. To zwykła, niestarożytna ironia losu. Na dodatek zamknięci na pół godziny w ciasnym aucie z zepsutą klimą raczej nie tryskali humorem.
— Nuuuuudzi mi się! – zawył James.
— Kooooogo to obchodzi? – odpowiedziała Avery.
Spojrzał na nią niczym pięciolatek na wyrodną matkę, która nie chciała mu kupić cukierków.
— Mnie. Mnie to obchodzi, Hastings – odparł dumnie.
Dziewczyna prychnęła z wyższością i zadarła nos, celując nim w dach ciężarówki. Uważała, że to paskudne warunki – oni w trójkę siedzieli na fotelach, a ona została zmuszona spocząć na podłodze bagażnika i z każdym zakrętem obijała sobie żebra, ramiona i biodra. Pfff, dżentelmeni…
— Wiesz, co jeszcze powinno cię obchodzić? Jak obejść ten korek!
— Powell, otwórz okno – wysapał Wesley, kiedy wszyscy zignorowali Hastings.
Ryan prychnął, ni to zły, ni rozbawiony. Po prostu do granic możliwości znudzony i wyczerpany, a ledwo rozpoczęli. Czuł się tak, jakby turniej i zawody już się rozpoczęły, a on musiał sam wszystko wygrać. Gdyby teraz miał do wyboru jechać z tymi idiotami, czy iść piechotą, zdecydowanie zostałby w Obozie, przekonując dzieciaki od Hermesa, żeby dały mu wentylator. Niech szlag jasny trafi jego przeklętą moralność.
— Nie żartuj sobie, Holt. Wszystkie są otwarte, a przypominając o tym co dwie minuty, mam ochotę zostawić cię tutaj! I żebyś się tak tułał aż do obozu.
— W ten skwar? Okrutniku! – żachnął się Wesley.
Wstał, depcząc przy okazji Jamesa i usiadł obok Avery. Nikt nie rozumiał, że w ten skwar nawet on traci rozum! A raczej należałoby powiedzieć właśnie on! Z całego obozu tylko jedna osoba nienawidziła lata i upałów tak mocno jak on. I ta właśnie osoba umierała właśnie daleko w obozowym namiocie. Jedyny powód, żeby zostać.
— Avery… – zaczął konspiracyjnym szeptem.
— To ja jednak nie jestem niewidzialna? – odburknęła urażona.
Wywrócił oczami i objął ją ramieniem. Musiał z kimś porozmawiać. Najlepiej w miarę normalnym „kimś”.
— Posłuchaj mnie, Hastings. Dla tych z przodu już nie ma nadziei – powiedział na tyle głośno, żeby go usłyszeli. – Kretynizm rozprzestrzenia się jak dżuma. Jeszcze tydzień i wszyscy w obozie będą odmóżdżeni.
— I co zamierzasz z tym zrobić? – zapytała raczej z grzeczności niż zainteresowania.
Wes zachęcony tym pytaniem brnął dalej w jeden ze swoich nudnych i zazwyczaj kompletnie niezrozumiałych monologów, bo rozmową tego nazwać nie można. Kilka potaknięć i „aha” od czasu do czasu nie przypomina inteligentnej konwersacji.
— Będę startował w mistrzostwach bitwy o sztandar, ale to drugorzędna sprawa.
— Więc po co o tym mówisz?
— Ponieważ pierwszorzędnym celem jest uratowanie Blake, a nie zrobimy tego gnijąc w tym samochodzie.
Z przodu dobiegło go westchnienie.
— Co proponujesz, Wes? – Pytanie zadał James chociaż i bez tej zbędnej fatygi Holt by sobie poradził. Nie potrzebował rozmówców, ani oznak zainteresowania tym co mówi. Nie był pustą trzynastolatką, którą interesują tylko chłopcy i plotki. Jakby jacyś chłopcy byli zainteresowani trzynastolatkami.
— Zostawmy tu samochód i pobawmy się w chowanego z tą chimerą. Musi ciągle gdzieś tu być, ponieważ chimery nie porzucają tak łatwo swoich łupów.
— W chowanego? – upewnił się Ryan. – Z chimerą? Czy mamy na myśli to samo bydle? – Wesley skinął głową ze śmiertelną powagą. – Tę bestię, którą raz pokonał jakiś idiota bo miał farta? Tę, która zieje ogniem?
— TAK! – Holt powoli tracił cierpliwość. Zaczesał włosy do tyłu i westchnął zrozpaczony.
— To nie zabawa w chowanego, Wesley! To samobójstwo! – Powell nie dawał za wygraną.
Avery wyglądała, jakby podzielała zdanie Ryana, ale równocześnie miała olbrzymią ochotę wydostać się z tej puszki, którą oni śmieli nazywać samochodem. Też coś. Kilka kawałków metalu, czy tam aluminium, a może blachy? W każdym razie cztery kawałki czegoś na kółkach. I czym tu się ekscytować?
— Nie mogę zaprzeczyć – oznajmił dyplomatycznie pomysłodawca mission impossible.
Na nieszczęście dla syna Hefajstosa Wes był urodzonym dyplomatą, a jak wiadomo wszyscy dyplomaci to kłamcy. I w tym przypadku nie było wyjątków, ponieważ Holt może nie łgał jak najęty, ale wyrobił się i został mistrzem pokera. Głównie z powodu swojego genialnego blefu. Co z tego, że zawsze jak miał dobre karty to drgała mu powieka?
— To twoja odpowiedź? „Nie mogę zaprzeczyć”? Spodziewałem się piętnastominutowej gadki, w stylu „I tak wiem lepiej, więc zamknij mordę!”. Wiesz, takiej bardziej w twoim stylu.
— To smutne, że tak o mnie myślisz – sarknął Wes. – Jednakże uważam, że powinniśmy zagrać z chimerą w te jej chore gry.
Pokiwał kilka razy głową, jakby to on miał decydować o tym, jak mu poszło, a nie jego słuchacze.
— Jej chore gry? Wesley to chyba ty wymyśliłeś, żeby uciekać przed trójgłową bestią, która ma nas szukać, chociaż nie umie liczyć! – wykrzyknęła Avery w końcu wytrącona z równowagi.
— Nie ja, przecież to ona wyszła zza rogu ulicy i zaczęła liczyć!
— CO?
Wszyscy wyjrzeli przez okno. Jak się okazało Wes miał rację. Korek ucichł, a nawet ruch drogowy się rozluźnił. Zapewne była to zasługa Mgły, która musiała ukrywać chimerę. Przecież ludzie nie mogli zamiast niej widzieć zwykłego kota. To nielogiczne. Na dodatek z ulicy dobiegał ich złowieszczy szept, który liczył od stu w dół. Co chwilę widzieli jak ogon chimery wynurzał się i znikał. Wyraźnie chciał ich zwabić do jakiegoś miejsca. Nie pozostawało im nic innego, jak podążyć za nim.
Wysiedli z pojazdu, a samochody dookoła nich zaczęły trąbić. Zapewne z powodu Mgły (która ukrywała mitologiczny świat przed śmiertelnikami) ludzie widzieli ich pewnie jako grupkę staruszków z balkonikami.
Wąż znów zasyczał a zabrzmiało to jak, że liczy tylko do dwudziestu.
— Bo dalej nie umiesz! – krzyknęła Avery niczym małe dziecko.
— Przymknij się, Hastings, bo przez ciebie zginiemy – mruknął półgębkiem James.
Tupnęła nogą niczym niezadowolona dwulatka.
17 godzin do śmierci Blake
Blake od godziny nie czuła własnego ciała. Leżała tylko na łóżku i tępo wpatrywała się w przestrzeń. Zastanawiała się, dlaczego ci idioci założyli jej gips na nogę, skoro ona i tak umrze za… szesnaście godzin, pięćdziesiąt dziewięć minut i… ileśtam sekund. Już nawet tego jej się odechciało – od ostatnich pół godziny liczyła sekundy, ale zakończyła, kiedy z trzech przeskoczyła od razu na dwadzieścia siedem.
Teraz miała strasznego pecha. Pan D strasznie się nudził i stwierdził, że bardzo chętnie pogra z nią w pokera. Nazwał to „Ostatnim Pokerem, jakiego doświadczy”. Łaskawie również zrezygnował z opłat i grali na samą satysfakcję. Milutko…
— Mam taksówkę! – krzyknęła uradowana Blake.
Pan-Totalnie-Zażenowany-Poziomem-Hazardu-W-Obozie-D przejechał sobie otwartą ręką po twarzy.
— Karetę, Blair! Masz karetę!
— Mam na imię Blake!
— Nieważne! Podbijasz albo pasujesz.
Dziewczyna podrapała się po nosie. Niech ten stary bóg pijaków wie, że ona też potrafiła grać.
— Wina – warknął. – Jestem bogiem wina, a nie pijaków.
— Nieważne – zacytowała go. – Podbijam.
Żadne z nich nie wiedziało, po co im te żetony. Pan D przywlókł je ze sobą i rozłożył na małym stoliczku. Miała poważne podejrzenia, czy nie korzystał z tego, że nie znała zasad i nie oszukiwał. Pozostawało jej jedynie w to wierzyć.
— Wchodzę za wszystko – mruknął pan D i przesunął wszystkie swoje żetony na środek stoliczka.
— Czyli, że ja mam…
— Albo też zagrać za wszystko albo zrezygnować – wytłumaczył przez zaciśnięte zęby,
— Ale po co, skoro i tak nie gramy na pieniądze! To bez sensu!
— Graj!
Zaklęła pod nosem i zagrała dalej. Miała nadzieję, że chociaż jej karty były dobre. Jeśli nie pewnie będzie musiała zmywać naczynia przez tydzień. Jakie szczęście, że zmywa się za szesnaście godzin. Jednak znalazła jakieś plusy! Widzisz, Murphy?
— Dobrze, teraz pokaż karty…
— Najpierw pan!
Pan D westchnął zgorszony.
— Ty musisz zrobić to pierwsza.
— Czemu?
— Bo ja tak mówię!
— Nie! Pan pierwszy!
— Ale jesteś pierwsza w kolejce, Blair!
— Blake!
— Nieważne! Pokaż mi karty!
— Najpierw pan!
— Aghhh! – Dionizos odchylił głowę do tyłu, a jego karty prawie zemdlały ze zmęczenia. — Więc na trzy-cztery.
Skinęła głową.
— Trzy…
Napięli mięśnie, zupełnie jakby startowali w olimpiadzie, albo mieli przebiec maraton. Mierzyli się wzrokiem. Jeśli występowaliby w kreskówkach ich oczy (bardziej kwadratowe niż normalnie) pokazane by były zmrużone i uchwycono by zapewne drgającą powiekę pana D. Był wykończony. Najpierw Chejron-Szkoliłem-Achillesa-Więc-Jestem-Najlepszy stwierdził, że oszukiwał i dopóki nie przemyśli swojego zachowania to z nim nie zagra, później ten kłamca, który nazywał się jak kolega Henryka Garncarza oszukując wygrał od niego przysługę.
— Czte…
— Zaraz! – wykrzyknęła w ostatniej chwili Blake.
— CO ZNOWU?!
Dziewczyna nie przejęła się jego krzykami. Jedynie podniosła się i upiła łyk nektaru, który dawał jej wystarczająco dużo sił, aby nie zemdleć. Przynajmniej na razie. Przynajmniej dopóki nie zamienił jeszcze jej krwi w ogień.
— Co pan powie na małą wymianę?
Ponieważ szklanka była już prawie pusta, a ona piła przez rurkę, przez cały szpital poniósł się odgłos siorpania. Pan D westchnął ciężko i przeciągnął się, następując nogami na podejrzany materiał na podłodze.
— Wymianę powiadasz… – Odrzucił od siebie bokserki w młoty, które prawdopodobnie należały o Powella, którego ciuchy walały się po całym szpitalu. Nikogo to specjalnie nie dziwiło, a upominania nie działały. – Zamieniam się w słuch.
— Jeśli ja wygram, zrobi pan to co zechcę i w drugą stronę – siorpnęła. – Oczywiście, jeśli będzie to leżeć w granicach naszych możliwości. To jak będzie, panie D? Chyba pan nie tchórzy?
Pan D, wieczna nastolatka nigdy nie pozwalał mówić o sobie, jak o tchórzu. Bardzo łatwo było więc dostać od niego, to czego się chciało. Oczywiście pod pretekstem. Blake pewna, że posiada dobre karty postanowiła zaryzykować.
— Zgoda – warknął. – Trzy-cztery…
Pan D wyglądał, jakby miał za chwilę udusić Blake. Ona tymczasem ze spokojem siorpała resztkę nektaru. Nieudolnie kryła swój zwycięski uśmieszek.
— Czego chcesz?
— Ożywi pan mojego pluszaka.
16 godzin do śmierci Blake
— Kryj się, Jim!
Chimera co chwilę wynurzała się zza budynków i ziała ogniem, kiedy kogoś zauważyła. Swoista wersja chowanego – chowany dla zaawansowanych. O ile się orientowali, musieli dobiec do chimery, związać ją, następnie lekko rozciąć jej pancerz i utoczyć kilka kropli krwi, zanim rozpłynie się z powrotem do Tartaru.
Ryan mężnie czołgał się w przód naiwnie wierząc, że potwór go nie zauważy. James uronił pierwszą łzę, kiedy straszydło podpaliło jego skórzaną kurtkę. Kwiknął „Kochanie!” i upadł na kolana.
— Avery, trenujesz balet? – krzyknął Wesley, kiedy dziewczyna walczyła ze smokiem.
Szatynka odwróciła się w jego stronę i rzuciła w niego sztyletem. Przeleciał on milimetry obok ucha chłopaka. Ten niczym sparaliżowany dotknął miejsca obok którego świsnęła broń.
— Gramy w tej samej drużynie, Hastings!
— Więc nie używaj słów „balet” i „Avery” w jednym zdaniu!
Powrócili do swoich zajęć. Colton z bohaterskim okrzykiem „Za Narnię!” rzucił się na bestię, a Ryan krzycząc „Nie ta bajka, cioto!” ruszył mu z pomocą. Chimera wyglądała, jakby nigdy w życiu nie widziała takich idiotów, a w końcu Belerofont był analfabetą.
Ogon stwora próbował dopaść choćby jednego z trójki herosów. Tak, trójki. Wesley stał z tyłu uparcie coś mamrocząc pod nosem. W końcu zaczął się drzeć jak opętany:
— Mam! Mam! Ej, ludzie! Ile wynosi liczba Pi?!
Tym razem trzy sztylety przytwierdziły jego bluzę do ciężarówki obozowej, za którą się krył. Z gracją rosyjskiej primabaleriny wydostał się z tej pułapki i zadarł głowę do góry z miną „Foch Forever”. Po chwili jednak wyciągnął do góry wskazujący palec i krzycząc „Eureka!” uciekł z pola walki.
— Co ten idiota znowu wymyślił?
— Powell, błagam. Możemy skupić się na tym, żeby nie zostać herosami z grilla? – jęknął James, który razem z mieczem uginał się pod ciężarem ogona chimery.
— Mam nadzieję, że chociaż dobrze nas przyprawi – modliła się głośno Avery.
— Bogowie, jak przeżyjemy to złożę wizytę Hadesowi i dopilnuję, żeby Murphy spłonął za to w piekle.
Ja poprostu lubie taki prosty jezyk! Smiechowy, potoczny i sarkastyczny! Bardzo przyjemnie sie czyta, ale uciekaja Ci przecinkj, one nikogo nie lubia. Jak dla mnie to to opoko skonczy sie za 3/4 rozdzialy… Bardzo sie ciesze, ze ty umiesz to rozwinac do tylu rozdzialow! Tak wiec WENY I PISZ DALEJ!
To opowiadanie nie skończy się jeszcze długo, bo (jeśli ciągle będzie się podobać) to jest na tyle luźne, że chcę opisać po prostu ich życie w obozie. Może mi się nie udać, ale kto wie
Dzięki za przeczytanie 😀
Jak mozesz sugerowac, ze Ci sie nie uda!? Zycie w obozie? Tak ot tak? To moze byc ciekawe… Zycie bez (wiekszej) spiny? Bardzo chetnie przeczytam! Jak sie zacznie psuc to powiem i ty przyslesz kolejny rozdzial, ktory zwali z nog! Weny!!
Trochę tu pusto, więc postanowiłam skomentować 😀
Fajnie się czyta. Ta część podoba mi się bardziej niż pierwsza (Znaczy wiesz: pierwsza była też super, ale ta bardziej mnie wciągnęła).
Pluskwa <3 Super gość. A te jego donuty… Genialne! Moja koleżanka spadła z krzesła, gdy jej powiedziałam, że przypomina donuta
WENY!!!!