Na początku słowa wyjaśnienia: chcę strasznie poznać opinię innych na ten mój twór, ponieważ ja nie będę obiektywna. Długo myślałam, czy w ogóle go wstawić, ale później stwierdziłam „Hej, przecież i tak, nikt nie ma pojęcia kim jesteś, najwyżej shejtują…” Mimo to, cały czas czuję, jak wali mi serce xD Idiotyzm.
Za wypalone oczy przepraszam i życzę, mam nadzieję, miłej lektury wszystkim odważnym
Nargiel
1. Faceci nie płaczą
21 lipca, czwartek
Blake jak co rano zeszła na śniadanie. Na nogi jak zwykle wciągnęła glany. Ciemne włosy nawinęła na lokówkę i teraz układały się w piękne loki, co również nikogo nie dziwiło. Jedynym wyjątkiem był fakt, że ubrała sukienkę. Co prawda nie była szczególnie dziewczęca, ani wyzywająca, ale sam fakt, że musiała odsłonić nogi, stanowił dla niej zatrważający problem. Postanowiła rozwiązać go, tak jak wszystkie swoje rozterki; będzie smęcić i świecić dużymi czekoladowymi oczami, aż zostanie jej odpuszczone. Niestety jej matka zastępcza pozostawała nieugięta.
— Blake, zjedz tą owsiankę, zanim ona pożre ciebie – rzuciła lekko jej opiekunka. Kazała się nazywać po imieniu i po kilku latach dziewczyna się do tego przekonała; teraz mówiła do niej wyłącznie Alison.
Alison była niską blondynką z uroczymi, dziecięcymi dołeczkami. Jej brązowe oczy śmiały się do każdego spod kurtyny ciemnych rzęs. Figura pozostawała bez zarzutu, ponieważ kobieta od kilku lat uprawiała wiele sportów, a najczęściej grywała w tenisa. Pomimo świetnych zainteresowań i braku godziny policyjnej, Alison była tradycjonalistką. Twierdziła, że dżentelmeni to jednak nie tylko legendą, opowiadana dziewczynkom na dobranoc, ale również i prawda. Wystarczy tylko na takiego uroczego młodzieńca poczekać.
Dziewczyna spojrzała na nią spode łba, wyrażając tym samym swoje podejście do kiepskich dowcipów Alison. Jednocześnie miała nadzieję, że zmiękczy kobietę i będzie mogła wydostać się z tej… kiecki.
— Nie patrz tak na mnie, Blake! Musisz iść w sukience, idziesz do sądu, a nie na randkę!
— Ja. Nie. Chodzę. Na. Randki. Alison.
Alison spojrzała na Blake z pobłażaniem. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak piętnastolatki reagują na taki uwagi – uśmiechają się lub chichoczą. Lecz nie, Blake jak zwykle się wyróżniała. Dla niej randki były przereklamowane, a te suotkie pary, obściskujące się w centrach handlowych to propaganda, mająca na celu wprowadzenie społeczeństwa w błąd. Alison pozostawało tylko załamywanie rąk.
— Do czasu, do czasu… – odparła jak zwykle, kiedy rozpoczynały ten temat, a Blake się broniła. – Kiedyś będziesz trajkotać tylko o tym jednym chłoptasiu z rozwichrzonymi włosami i cudownymi niebieskimi oczami.
Dziewczyna prychnęła gniewnie.
— Z lokami, Ali. Będzie miał loki i czarne albo zielone oczy. To, co przed chwilą opisałaś jest totalną tandetą i …
— … propagandą. Wiem, powtarzasz to od dwóch lat.
Bonham uśmiechnęła się, ucieszona, że jej metody przynoszą jakiekolwiek skutki.
— I pozostańmy przy tym. Jeszcze przyjdzie na to czas, kiedy jakiś mityczny potwór nie będzie próbował zrobić ze mnie herośnicy. Nie mam zamiaru skończyć jako deser z powodu jakiegoś idioty, który nie wiadomo do czego mógłby mi się przydać! – fuknęła.
Alison spojrzała na nią z politowaniem, z którym patrzy się na małe dziecko, kiedy założy prawy but na lewą nogę. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Blake tak bardzo się opiera, skoro to takie naturalne, żeby dziewczynie w jej wieku podobał się jakiś chłopak. To nic nadzwyczajnego ani wstydliwego. Wiele dziewcząt było młodszych od niej, a już zdążyły mieć przynajmniej dwóch.
— Och, B.! Jajecznicy nie jada się na deser. Myślałam, że wybiłam ci to z głowy, kiedy próbowałaś wypić jajko prosto ze skorupki! Czyżbyś znów schrzaniła jakiś posiłek?
— Co? Nie! Oczywiście, że NIE! Nie mam już pięciu lat. Poza tym tamto było tylko głupim zakładem! Głupim, nic nieznaczącym zakładem, który niestety przegrałam. Skąd mogłam wiedzieć, że koty jednak nie umieją latać.
Zmarszczone brwi blondynki wystarczyły jej za odpowiedź. Pomimo, że Blake uchodziła za inteligentną, nie można zbytnio powiedzieć, aby wykorzystywała nabytą wiedzę w praktyce. Wręcz przeciwnie. Unikała tego jak ognia.
— Czasami naprawdę się dziwię, jakim cudem znalazłaś w miarę normalnych przyjaciół.
Blake udała, że się zastanawia.
— „W miarę normalni” to bardzo łagodne określenie. Gorszy od nich jest tylko Powell!
— Kim jest ten Powell, o którym słyszę tyle złego? Czy on złamał ci kiedyś serce?
Blake zakrztusiła się owsianką. Kaszlała tak długo, aż znalazła stosowną odpowiedź. Zupełnie, jakby uznała to za tak absurdalne, że aż trudne do zripostowania. Kto o zdrowych zmysłach, mógłby pomyśleć, że ona i Powell… że oni… Już samo umieszczanie ich jako podmiotu zbiorowego, razem w jednym zdaniu wydawało jej się czymś karygodnym.
— Oszalałaś? Jeśli kiedykolwiek połączysz ze sobą werbalnie lub nie słowa „Ryan Powell”, „związek” i „ja” to będę miała kolejne podstawy, żeby uznać cię za niepoczytalną i poprosić o wcześniejsze prawo do dorosłości. Chociaż nie będę musiała słuchać tych bzdur.
Alison uśmiechnęła się wyraźnie zadowolona.
— Coś jest na rzeczy – oznajmiła tonem znawcy. – Przynajmniej wiem, że ma na imię Ryan. Przyprowadź go kiedyś na obiad.
— Jeśli Pluskwa Powell kiedykolwiek zagości u nas na obiedzie, zaśpiewam „Honey, honey” ABBY na stole. Mówię to ze stu procentową pewnością, że to NIGDY się nie wydarzy. Naprawdę nie rozumiem, co ty widzisz w tych związkach, ale rozumiem, czemu nie ma PANA Robins.
— Blake…
Alison zasępiła się. Tym razem jakby Blake musiała przesadzić. Zdarzało się to często ze względu na jej wybuchowy temperament i fakt, że jak większość nastolatków, najpierw mówiła, później dopiero myślała. Zdała sobie z tego sprawę, kiedy w oczach Ali zalśniły łzy.
— Ali, ja…
— Nie, Blake. Powiedziałaś, co myślałaś…
— Przecież to było w żartach…
— … a ja doceniam szczerość. Jednak mylisz się. – W końcu spojrzała podopiecznej prosto w oczy. – To nie z tego powodu nie mam męża, to nie przez moje gadulstwo, czy roztargnienie. Nie mówiłam ci o tym bo za każdym razem mam ochotę zabić wszystkich w okolicy. Może kiedyś nawet ci powiem czemu, ale proszę, nie proś mnie o to dzisiaj.
— Alison, ja naprawdę…
— Przecież wiem, że to dokładnie myślałaś, B. Zdążyłam już się zorientować, kiedy mówisz poważnie, a kiedy nie, a przede wszystkim zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Nie mam ci tego za złe, ale mam nadzieję, że pamiętasz o obietnicy i kiedy Ryan przyjdzie na obiad lub kolacje zaśpiewasz tę piosenkę, najlepiej dla niego.
Uśmiechnęła się przy tym lekko, jakby w ogóle nie żywiła urazy. Mimo to Blake nadal rozpamiętywała to wydarzenie, zastanawiając się, co powinna wtedy zrobić. Może przeprosić jeszcze raz, może również udawać, że już nie pamiętała o tym, co wydarzyło się przed chwilą. Nawet nie wiedziała, co powiedzieć, a to rzadkie zjawisko w jej przypadku. Zdezorientowana trajkotała jak trzynastolatka.
— Ry… Jego imię nawet nie przejdzie mi przez usta. Powell nigdy nie przyjdzie tu na obiad. Już ja tego dopilnuje!
— Czego mu brakuje, Blake?
— Czego mu brakuje? Właściwe pytanie to: czego mu nie brakuje! Śmieje się ze wszystkich problemów współczesnego świata, ma za nic równouprawnienie kobiet, a na dodatek… na dodatek ma za nic zasady. Moje i obozowe.
Alison uśmiechnęła się ze zmęczeniem, jakby miała zaraz zbesztać Blake.
— Dyskryminujesz go…
— Nieprawda! Ja nie…
— … nie znosisz dyskryminacji. A jednak to robisz. Czy dałaś mu kiedykolwiek szansę? Czy kiedykolwiek wysłuchałaś, co on ma do powiedzenia? Może ma swoje powody, żeby traktować tak zasady. Przecież ty też się buntujesz, kiedy coś ci przeszkadza.
— To nie to samo… – Tylko tyle zdołała z siebie wykrztusić; wyraz twarzy Ali, całkowicie zbijał ją z tropu. Była bezwarunkowo przekonana, że Blake powinna dać Powellowi szansę. Powinna się chociaż nad tym zastanowić, w końcu dała jej wiele cennych rad, dzięki którym była teraz tym, kim była. Każdy kształtuje swoją osobowość, a jej osobowość kształtowała Alison. Chciała móc obiecać jej coś możliwego do spełnienia, więc powiedziała tylko: – Pomyślę nad tym…
Złapała torbę i wyszła. Prawdopodobnie i tak będzie spóźniona.
— Otwieram sprawę w sprawie wniosku pani…
— Panny – przerwała sędziemu zainteresowana.
Blake przewróciła oczami i rzuciła biologicznej matce zdegustowane spojrzenie. Doprawdy nie było człowieka, który irytowałby ją bardziej. Pewnie w większości zależało to od uprzedzenia dziewczyny do niej.
— … panny Bonham…
— Collins. Wróciłam do panieńskiego nazwiska.
— … panny Collins. – Sędzia zaczynał się denerwować. – W sprawie wniosku panny Collins o ukaranie nieletniej Blake Lee Bonham za włamanie z kradzieżą. Sprawę prowadzę ja, Floyd Adams, sędzie okręgowy do spraw rodzinnych. Pannie Collins – prychnął – towarzyszy pani Margaret Shepard, a nieletniej towarzyszy pan Robert Mallory.
Blake czuła się jak na procesie, kiedy osiem lat temu Collins zrzekała się praw rodzicielskich. Ostatecznie zdanie Bonham nie miała zbytniego znaczenia, ale i tak nie podarowała sobie uwagi, że „wszędzie będzie jej lepiej nić u Collins”. Sędzie przychylił się do jej opinii i… trafiła do Alison. Z natury nie należała do upartych, ani pamiętliwych, ale przy tej kobiecie niemal każdy tracił swoją uprzejmość i opanowanie. Była magnesem na wady.
— Sprawa przedstawia się następująco: panna Bonham została oskarżona przez swoją matkę…
— Wolę określenie „rodzicielka”.
— A ja wolę, kiedy się nie odzywasz – warknęła Blake.
Sędzie zwrócił jej uwagę, ale wyraźnie widziała, że był zadowolony, ponieważ on nie mógł tak odpowiedzieć. Stanowisko zobowiązywało go do wielu rzeczy i zachowań.
— Reasumując: panna Bonham została oskarżona przez swoją rodzicielkę, pannę Collins o włamanie i kradzież. Kradziony przedmiot nie został zwrócony właścicielce, więc zaczniemy od tej kwestii.Panie Mallory?
Mallory wstał, odchrząknął i poluzował krawat. Był wysokim mężczyzną o zmęczonych rysach. Jego aktówka wiele przeszła, a oczy krzyczały o nabytym doświadczeniu. Na oko wyglądał na trzydzieści parę lat.
— Dziękuję, Wysoki Sądzie. Reprezentowana przeze mnie panna Bonham nie znajduje się w posiadaniu interesującego nas przedmiotu i nigdy go nie posiadała. Jest to istotny fakt, który może zaważyć na dalszych losach sprawy.
— Czy panna Bonham ma dowody swojej niewinności?
— Jedynym dowodem jej niewinności jest nagranie z kamer w willi, które całkiemprzypadkowo zostały oddane do naprawy dzień po odwiedzinach panny Bonham w domu panny Collins i…
— Odwiedzinach?! – wydarła się Collins. – Ona włamała się do mojego domu! Okradła mnie! Nie wyjdę stąd, jeśli ona pozostanie bez kary.
Mallory westchnął zmęczony. Przystawił palce do podstawy nosa i masował nimi w okolicach kącików oczu. Widocznie nie raz miał do czynienia z takimi irytującymi, jak muchy przeciwnikami. Alison stać było na najlepszego prawnika na Manhattanie.
— Przypominam, że według zeznań świadków drzwi zostały pannie Bonham przez kogoś otworzone. Przez panią lub pani służbę.
Collins wydawała się być wstrząśnięta, że ktoś ośmielił się negować jej wypowiedź. Odrzuciła do tyłu czerwone, zniszczone (farbowaniem) włosy i prychnęła gniewnie. Zupełnie, jakby ktoś wypowiedział jej otwarcie wojnę lub znieważył ją.
— Jakich świadków?
— Świadkowie zostali przesłuchania, a ich zeznania są zgodne i tworzą logiczną podstawę, na której możemy oprzeć przypuszczenia, co do dalszych wydarzeń. Podobnie jest z wersjami tego zajścia, bo zakładam, że każda z pań ma odmienną, niekoniecznie zgodną z prawdą wersję.
— Chcę ich poznać – oznajmiła pewnie Collins.
— Przykro mi, ale świadkowie nie życzą sobie, aby ich tożsamość została ujawniona. Zgodnie z ustawą o ochronie świadków z artykułu numer…
— Może pan sobie darować te kruczki prawne, panie Mallory – zadrwiła Collins, machając gwałtownie rękami, jej jedynymi dotychczasowymi sojusznikami.
Margaret Shepard wyraźnie niezbyt długo pracowała w swoim zawodzie. Siedziała cichutko, namyślając się, co jakiś czas ściągając z powrotem swoją klientkę do pozycji siedzącej. Niestety poskąpiono jej odporności na obelgi Collins, więc wyglądała, jakby miała zaraz zapaść się pod ziemię.
— Wystarczy – uciął sędzia. – Panno Collins, jeżeli się pani nie uspokoi, będę zmuszony poprosić panią o opuszczenie sali i uiszczenie grzywny pieniężnej. Czy to wszystko w sprawie pańskiego stanowiska, panie Mallory?
Mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się pocieszająco do Blake, która w końcu odzyskała nadzieję. Miała jakieś szanse i to się w tej chwili liczyło.
— Znakomicie. Pani Shepard?
— O-oczywiście, Wysoki Sądzie.
Wstała, a wszystkie jej papiery znajdujące się na biurku spadły na podłogę. Bonham patrzyła na nią współczująco, a Collins z odrazą. Pani adwokat, czerwona na twarzy zabrała się za zbieranie swoich materiałów, a jej klientka kilka razy przypadkowo nadepnęła jej na nogę. Po kilku chwilach znów powstała i odgarnęła włosy za ucho w geście zdenerwowania.
— A więc… Moja klientka – zaczęła z większym przekonaniem. – Moja klientka nadal podtrzymuje, że zostało popełnione przestępstwo. Nieletnia włamała się na posesję panny Collins i okradła ją. Śmiem twierdzić, że ponowne przesłuchanie świadków rzuci światło na te wydarzenia.
— Do czego pani zmierza?
— Do… do odroczenia sprawy, do czasu, aż nie zostaną znalezione dowody á propos winy lub niewinności Blake.
Dziewczyna wstrzymała oddech. Czyżby ta prawniczka jej broniła? Nie, to przecież niemożliwe, Collins zbyt wiele jej płaci.
Sędzia wyglądał, jakby głęboko się zastanawiał. Wstał, a Blake zauważyła, że jego nos ledwo wystawał nad biurko. Nie zauważyła jednak, że aby być wyższym stanął na stosie książek. Został Wysokim Sądem z powodu prawdopodobnie kompleksu niższości.
— Niech, więc tak będzie. Sprawa zostaje odroczona, a termin następnej ustalam na czternastego stycznia dwa tysiące dwunastego roku.
Blake czekała na zewnątrz budynku. Z ulgą przyjęła decyzję sędziego, że na razie nie usłyszy wyroku. Mogli ją nawet zamknąć na dwadzieścia cztery godziny. Okropne. Samo czekanie było okropne, ale wolała żyć w dalszym ciągu w niewiedzy niż już dzisiaj lamentować nad okrutnym losem, który ją skazał.
Jej przyjaciele mieli po nią przyjechać już pół godziny temu, lecz jak zwykle musieli się spóźnić. Nie zamierzała puścić im tego płazem, tego mogli być pewni. Jeżeli ktoś wystawiał ją do wiatru… musiał jej później kupić kwaśne żelki. Blake, ty okrutniku!
— My się nigdy nie spóźniamy, B. Możesz na nas liczyć, B. Nie zawiedziemy cię, B – warczała do siebie słowa swoich przyjaciół.
— Mówiłem, że zwariowała!
— A ja ci nie wierzyłem! A co jeśli ona kiedyś, w nocy będzie chodzić po obozie i się na nas gapić! Swoimi dwoma oczami Saurona!
— Bogowie, o tym nie pomyślałem. Jest groźniejsza niż przypuszczaliśmy!
Blake odwróciła się w ich kierunku. Nie ujrzała dwóch – jak się spodziewała – a trzech chłopaków idących w jej stronę. Pierwszy z nich miał okulary i ciemne włosy, a pod pachą trzymał książkę „Mitologia dla idiotów. Nawet cyklopi odróżnią ZUS od Zeusa!”. Drugi zaczesał siebie jasną czuprynę do tyłu i rzucił dwóm pozostałym zmęczone spojrzenie ze swojego specjalnego zestawu pt. „Dajcie mi nóż, widelec, plastikową łyżeczkę! Cokolwiek! Muszę wbić sobie coś w tętnicę!”. Ostatni z nich charakteryzował się brązowymi włosami, które kochał chyba bardziej niż własną matkę. Wyróżniał się tym, że przy pasie przywiązany miał młot, przypominający ten słynny młot Thora. On z jedną wielką udręką wypisaną na twarzy zagryzł usta w wyrazie bezgranicznego cierpienia, że w ogóle musiał tutaj przybyć. Tak, to James Colton, Wesley Holt i Ryan Pluskwa Powell, czyli dwóch przyjaciół Blake i ten idiota, który na teście IQ dostał chyba cztery. Najwyżej.
— Co tutaj robi ta Pluskwa?
Ryan prychnął z wyższością i odwrócił się do wszystkich profilem urażony niczym trzynastolatka.
— Chyba nie myślisz, że z wywalonym jęzorem rzuciłem się, żeby po ciebie przyjechać. Muszę cię rozczarować. Zmusili mnie…
— Poprosiliśmy cię – warknął Wesley.
—… zagrozili mi – kontynuował. – Że jeśli nie poprowadzę tego przeklętego wozu, to założą na siebie wszystkie moje ciuchy.
Bonham zmarszczyła sceptycznie brwi.
— I co w tym takiego groźnego?
— Założą moje ciuchy, zgrywając świętych tureckich!
— To znaczy, że będziemy nadzy – przetłumaczył usłusznie James kiwając głową nad istotą swojego genialnego geniuszu.
Dziewczyna nie wiedziała, czy najpierw zabić ich, czy popełnić samobójstwo. Zaczynała rozumieć, czemu Atena, Hades i Hefajstos przez ostatnie sześć lat mieli kaca. Gdyby ona miała takie dzieci też piłaby non stop. Najlepiej truciznę…
— Co nie zmienia faktu, że mogliście wziąść…
— Wziąć! Ile razy wam mówiłem? No ile?! – irytował się Wes.
— … wziąć kogoś innego!
Ryan tupnął nogą niczym dwulatka. Okulary przeciwsłoneczne spadły mu na skraj nosa.
— Czy ty podważasz moje kompetencje?
— Ja nie wierzę, że ty posiadasz jakiekolwiek kompetencje! Masz prawo jazdy tylko dlatego, że Chejron lituje się nad każdym, kto rzuci gadkę w stylu „gdybym miał normalnych rodziców, to załatwiliby mi prawo jazdy” – splotła palce na wysokości bioder i wygięła się słodko mrugając powiekami, naśladując Powella.
— Za każdym razem się nabiera – rozmarzył się chłopak.
Prychnięcie Blake sprowadziło wszystkich na ziemię.
— Wzięliśmy jego, bo był on, albo ten dzieciak, który sika, za każdym razem, kiedy wypije więcej niż łyka wody dziennie. Wiesz ile kosztuje czyszczenie tapicerki?
— Chcecie mi powiedzieć, że prawko ma jakiś sześciolatek?
— Trzynaście. On ma trzynaście lat. Według Chejrona to przez to „niefortunne zrządzenie losu, przez które takie niewinne dzieciaczki jak my muszą zmagać się z takimi problemami”. Znasz go, to jego własne określenie na „ja z tym nic nie zrobię, radźcie sobie sami”.
Cała czwórka westchnęła. Ryan poszedł po samochód, a oni wspaniałomyślnie zgodzili się zaczekać, nawet kiedy im wypomniał, że nie mieli wyboru i pozostawał im albo on, albo metro. A każdy dobrze wyszkolony heros wiedział dwie podstawowe prawdy: dietetyczna cola na śniadanie i minotaur w metrze.
Dobiegły ich setki pomruków. Jakby kilka kompletnie niepodobnych do siebie stworzeń próbowało się ze sobą porozumieć. Powietrze rozdarł ryk lwa. Do ich nozdrzy dotarł zapach dymu, a skoro był dym, to musiał być i ogień. Tylko skąd wziąłby się ogień na środku Manhattanu?
— Jeżeli któryś z was znowu pali to świństwo, to nie wiem, co mu zrobię! – oznajmiła wszem i wobec Blake.
— Przecież my nie palimy fajek, B! Poza tym papierosy śmierdzą zupełnie inaczej – bronił się James.
— Widzę, że znasz się na tym! Poza tym, jak wytłumaczysz Lucky Strike’i, które widziałam dwa miesiące temu w twojej kieszeni?
Colton westchnął i odchylił głowę do tyłu w wyrazie zrezygnowania.
— Bogowie! To było pana D, który stwierdził, że jak mu je przechowam to załatwi mi pozwolenie na wypad na miasto. Dobrze wiesz, że mieszkam w obozie cały rok, a siedzenie tam dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu to istna tortura. Musisz spróbować w tym roku, zamiast iść do szkoły zostaniesz ze mną, a Wesleya już namówiłem.
— Nie wiem, czy chcę spędzić cały rok z taką bandą szowinistów, jak wy – prychnęła i skrzyżowała ręce, co dla niej zapewne oznaczało koniec rozmowy.
— Och, nie bądź taka! – Przewrócił oczami. – Obiecuję ci, że w tym roku ograniczę żarty o feministkach, a moi znajomi będą szanowali wasze równouprawnienie.
— Zastanowię się, ale… Jimmy?
— Tak?
— Przecież ty nie masz znajomych! Tylko ty będzie szanował to „równouprawnienie”.
— Ja? Ja nie mam znajomych? Odezwała się dusza towarzystwa.
— Mogłabym być duszą towarzystwa, ale dla takich skretyniałych idiotów nie mam, co się wysilać!
— Jasne. Tłumacz to sobie jak chcesz!
Wesley zaczął rozglądać się za sznurem lub nawet zwykłym kawałkiem szkła, żeby się powiesić lub podciąć sobie żyły, ale poprzestał na wywróceniu oczami.
— Idioci! To chimera!
Blake i James jak jeden mąż odwrócili się w jego stronę wyłupiając oczy, jak na tandetnych horrorach. Dotychczas chimerę znali tylko z opowieści Chejrona, a one raczej nie budziły w nich nadziei. Pokonano ją raz. Wieki temu, a na dodatek zabójca tego monstrum zginął, bo chciał zarąbać Zeusowi tron. Pięknie…
— Przestań żartować, Wes, bo naprawdę ci to nie wychodzi – skarcił go Jim.
— Ja nie żartuję! Jak mi nie wierzysz to się odwróć.
Colton tak właśnie uczynił i gdyby siedział wbiłoby go w fotel. Dwadzieścia metrów od nich stała najprawdziwsza w świecie chimera. Miała głowę lwa, ciało kozła i ogon z głową węża. Z kłów gada kapał jad, a łeb potwora zwrócony był w ich kierunku. Chłopak od razu poznał, że to stąd pochodził zapach dymu. Pociągnął Blake za ramię, a ona krzyknęła, kiedy zobaczyła to co oni.
— Na Styks, Wesley! Dlaczego nic nie mówiłeś?
Holt przejechał sobie otwartą dłonią po twarzy. Och, że też nigdy nie ma niczego pod ręką do samobójstwa. Gdyby żył w Azji już dawno popełniłby harakiri.
— Bo byliście zbyt zajęci kłótnią o jakieś głupie fajki!
— Wcale nie są głupie! – zaprotestował James.
— Aha! – wykrzyknęła Blake wskazując na niego palcem. – Więc jednak palisz!
— Tego nie powiedziałem, bardzo uważałem – zaznaczył Jim.
— Znowu! Kiepsko kłamiesz, Jimmy.
— Znowu coś sobie ubzdurałaś. Naprawdę nie wiem, co ty tam dzisiaj jadłaś na śniadanie, ale oby to był ostatni raz – poradził tonem znawcy.
— Przestańcie! Musimy UCIEKAĆ! – poinstruował Wesley. – Jeśli chcecie zostać obiadem, spoko, ja wam nie przeszkadzam, ale chociaż mnie nie ciągnijcie za sobą.
W tym samym momencie nadjechał Ryan z miną „Czy tylko ja widzę chimerę, czy wy też?”. Ledwo zdążyli otworzyć drzwi, kiedy Blake wydarła się jakby ktoś ją obdzierał ze skóry. To ogon chimery zanurzył kły w jej łydce. Cała kończyna płonęła bólem, a ona od razu upadła na ziemię z głuchym odgłosem. James i Wesley stanęli jak sparaliżowani. Jeszcze nigdy nie słyszeliby kotś był zdolny wyemitować tak wysokie ultradźwięki.
Potwór wykorzystał ich otępienie. Po chwili wesleyowa koszulka stała w płomieniach, cały brzuch miał osmalony, a James utykał na lewą nogę, która od kolana w dół była wykrzywiona pod podejrzanym kątem. Powell jakże pomocnie darł się na całe gardło: „Uciekajcie, kretyni! Ale zabierzcie ją ze sobą! No dalej, zostało wam tylko dziesięć metrów! Dawaj, Colton! Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą! Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą! Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą, jesteś zwycięzcą, jesteś zwycięzcą! Ale przyspiesz te swoje kulawe podskoki, bo zostaniesz martwym zwycięzcą!”. Nie raczył również wysiąść z auta do czasu, aż Wesley, który co chwilę powtarzał „Au, au, au, au, au…” upuścił przyjaciółkę na glebę. Dziewczyna zawyła kolejny raz, niczym ranione zwierzę „To bolałooooo! Nie myśl o samobójstwie Wesley, bo ja cię zabiiiiiiiiiiiiję!”.
W jednej sekundzie Powell podjął decyzję. Wyskoczył z samochodu i ruszył w kierunku Blake. Z lewej strony James próbował płazem miecza odbić płomienie w stronę chimery – bezskutecznie, ponieważ tylko nadpalił sobie brwi. Wesley z cytatem z Kubusia Puchatka „Za moją ulubioną koszulkę, dupku!” ruszył na monstrum, które, gdyby miało twarz zapewne wyrażałaby ona teraz „Przecież jestem dziewczyną, idioto! Dupek to określenie na męskie istoty… dupku”. Tak się jednak nie stało. Już po chwili Holt zamiast swojego okrzyku miał na ustach tylko pisk „Odwróóóóot!”.
Ryan podniósł Blake i sprintem podbiegł do samochodu. Załadował dziewczynę na kolana Jamesa i Wesleya, którzy wpadli do pojazdu niczym tornado, a sam usiadł za kierownicą. Jak na złość jeszcze samochód nie chciał odpalić.
— Czemu mi to robisz, Annie?!
— Annie? Nazwałeś ten samochód, ANNIE?! Argus cię zabije, on kocha ten samochód – zauważył James.
— Och, zamknij się, Colton – warknął Ryan, kiedy samochód zapalił i z całym impetem wcisnął gaz. Ciężarówka ruszyła z piskiem opon. Chimera zrezygnował z polowania po pięciu minutach, a oni mogli w końcu odetchnąć z ulgą. Dopóki nie zorientowali się, jak bardzo będą mieli przechlapane, kiedy Chejron ich zobaczy. Całe auto niemal pękało od pisków Jamesa ze złamaną nogą, Wesleya z poparzonym brzuchem i Ryana ze zwichniętym barkiem, który został zmuszony prowadzić samochód. Ale nie uronili nawet jednej łzy, w końcu faceci nie płaczą…
Witaj na blogu
Opowiadanie fajne, podoba mi się. A co do „Mimo to, cały czas czuję, jak wali mi serce xD” to jak umieszczałam pierwsze opowiadanie na tym blogu czułam się dokładnie tak samo
Zaciekawił mnie tytuł. Dawno nie było tu opowiadań z moim rodzeństwem w roli głównej. (Znaczy… Hmm… Ja też jestem tu od niedawna, więc jeśli takie opowiadania były, to przepraszam autorów )
„Blake, zjedz tą owsiankę” – nie tą, tylko tę, bo ta owsianka.
Dialogi – ich treść jest ciekawa, ale mogłyby im pomóc wtrącenia. Nie czepiam się za bardzo, bo sama niedawno miałam z tym problem.
Jeśli chodzi o końcówkę, akcja zaczęła strasznie pędzić. Przez dodanie przemyśleń i uczuć mogłabyś ją trochę spowolnić.
Myślę, że to tyle. Weny!
Stanowczo za mało dzieci Aresa, prawda? xD A props „tą owsiankę” to opowiadanie napisałam mając jedenaście lat i postanowiłam je odnowić bo pozostał sentyment, ale zawsze coś się przemknie 😉 Wielkie dzięki za komentarz 😀
Przeczytalam ti wczesniej, ale tata powiedzial, za mam schowac telefon, bo gupio wygladam, szczezac sie do ekranu… Tresc ciekawa, sporo opisow, ale i dialogow. Ogolnie wszystko ok. Podoba mi sie glowna bohaterka. Mam nadzieje, ze nie dostaniesz zawalu (ze stresu) i wyslesz tu kolejne rozdzialy! Weny!
Spokojnie, na razie tylko lekko wzrósł mi puls xD Do zawału jeszcze daleko. Miło mi, że moje lamerskie żarty tak na kogoś działąją, dzięki za przeczytanie 😀
Fajnneee 😀
Nie masz się czym stresować, kontynuacja na pewno się przyjmie! 😀
Weny
Wena zawsze się przyda, za co dziękuję 😉 Kontynuacja już w drodze
Dziękuje 😀
Witamy na blogu
Och, chyba każdy się stresował kiedy po raz pierwszy publikował coś własnego. Przypomniało mi się jakie ja miałam emocję kiedy wysłałam pierwszą miniaturkę… Taaa.
Saide ja też się uśmiechałam do telefonu, ale moja rodzinka się już przyzwyczaiła xd
Jestem pod wrażeniem. W sensie pozytywnym.
Jak na osobę, która pisała do tej pory do szuflady (bo dobrze zrozumiałam z tego co napisałaś przed rozdziałem, prawda?) jest bardzo dobrze
Chociaż przyznaję, że po przeczytaniu pierwszych trzech akapitów miałam mieszane uczucia.
Nie przepadam za glanami w opowiadaniach. Chociaż gdybym mogła i stan moich kolan by mi na to pozwalał to sama bym je nosiła. Natomiast w internecie kiedy widzę w jakimś opowiadaniu glany…. Niektóre autorki ff wyrobiły u mnie stwierdzenie, że jak bohater nosi glany to jest tak bardzo punk-rockowy, że aż mi niedobrze. Tutaj nie było to takie złe. Ale to tylko moja opinia na ten temat
Czy ktoś jeszcze używa słowa ,,młodzieniec,, ? Jak to przeczytałam to się trochę skrzywiłam. Może ja mam dziwne podejście do rozmowy rodzic (w tym przypadku opiekun) – dziecko (nastolatek) na temat chłopaków. W ogóle podejście głównej bohaterki też jest dziwne. Ale w sumie ma piętnaście lat, to dużo wyjaśnia.
Nie zgadzam się z Clarisse13 jeśli chodzi o to, że akcja na końcu za bardzo przyspieszyła. W końcu mamy 4 herosów przy budynku sądu, którzy pachną bardzo apetycznie dla potworów.
Oglądasz Teen Wolf? Ich nazwiska xd Colton. Jak to przeczytałam to był jeden z licznych momentów gdzie się uśmiechnęłam.
Przydałoby się napisać coś jeszcze o głównej bohaterce i reszcie rozdziału….
Może ograniczę się do kilku słów.
Odwaliłaś kawał dobrej roboty i mam nadzieję, że szybko zobaczymy na stronie kolejną część.
Pozdrawiam
Glany… Glany musisz mi wybaczyć, moje małe dziwactwo Uwielbiam glany i sama jestem trochę punk-rock (lubię jak to brzmi xD). Poza tym uwielbiam zarysowywać charakter bohaterów za pomocą charakterystycznych cech np. właśnie glanów. Ogólnie moja opinia jest taka, że jeśli napiszesz mniej opisów i ograniczysz je to może wyjść ciekawsza akcja. Mi osobiście czasami serce przyspiesza przy niektórych książkach i najchętniej skróciłabym opisy walk i moje męczarnie xD
Bohaterki nie traktuj zbyt surowo, bo każdy bohater mojego opowiadania upodabnia się do mnie, a Blake chyba aż za bardzo
Wielkie dzięki za taki długi komentarz, serio, doceniam 😀
I tak, oglądam Teen Wolf (głównie przez Dereka… i Stilesa… to było płytkie, prawda?), ale to nazwisko – totalnie niezamierzone. Przypadek xD
Szczerze? Nie czytałem tego, więc nie mam zamiaru się czepiać. Nie czytałem także komentarzy nad moim. Jednak wprowadzenie rzuca się w oczy i boli jak przegrana anglików z wikingami. CZEMU TYTUŁ JEST PO ANGIELSKU. Rozumiem, że brzmi to lepiej. Rozumiem, że tak wolisz. Nikt twojego zdania nie zmieni. Ale na POLSKIM blogu, gdzie większość rzeczy tutaj jest po POLSKU, tytuł The Ares’ Child kule w oczy. O tyle dobrze, że nie napisałaś The Ares’s Child, bo uwierz kiedyś taka akcja już tutaj była, ale chyba z Zeusem. I początek. Napisałaś, że nie obchodzi cię, co zrobią z tym o tu o ^, jednak po chwili dodałaś, że serce ci wali. Napisałaś: Nie obchodzi mnie co z tym zrobią, ale obchodzi mnie, czy coś z tym zrobią. Wychodzi na zero. Lepiej by było, gdybyś odpuściła wstęp. I na przyszłość. NIE SHEJTUJĄ A ZHEJTUJĄ. Przez ZZZZZZZZZZ. Nie SSSSSSSSSSS. Fin.
Taaak, też miałam wątpliwości co do tytułu, ale jestem leniem, a to pierwsze, co mi przyszło do głowy, więc daruj… Jeśli chodzi o wstęp to źle mnie zrozumiałeś. I naprawdę? Zawsze byłam przekonana, że to jest „shejtować”, wiesz, jak „schować” lub „spakować”…
Miałam jak Saide. Czytając to, banan na twarzy nie chciał spełznąć. Szczególnie podczas walki z Chimerą. Oficjalnie jest to najlepsza akcja herosów roku 2k16. Co z tego, że stoi przed nimi potężny potwór, e tam przecież możesz zginąć od palenia fajek. Co z tego, że potwór. TY PALISZ!
Było kilka literówek i raz nie dałaś myślnika przed dialogiem. Ale treść epicka.
Podczas czytania gubiłam się trochę kto jest kim, ale to chyba przez moją uwagę 😉
Niech muzy mają cię w swej opiece.
Ja sama się na początku trochę gubiłam, ale idzie się ogarnąć to nie Gra o Tron xD Jeśli chodzi o te wszystkie sceny, staram się to pisać na tyle absurdalnie na ile się da i widać daje efekty 😀 A ta walka z chimerą? Uznałam, że przecież kiedy ma się piętnaście lat bardziej interesują cię inne rzeczy.
Bardzo dziękuję za komentarz 😉
O, widzę, że nie jestem jedyną fanką GOT’a na tym blogu. Co sądzisz o finale sezonu 6, jeśli oczywiście oglądałaś ;D
Utknęłam na odcinku jak uratowali Deaneris ;-; Nadrabiam teraz, bo wakacje, daj mi trzy dni xD
Danny to jest niezła babka. A jeszcze jak Tyrion jest z nią, to duet nie do zatrzymania.
Oglądaj szybko, bo finał zwala z nóg. Moją mina przez cały odcinek wyglądała mniej więcej tak :O