Witam 😀
Przed nami kolejna postać, z którą wiążę wielkie plany na przyszłość. Miłego czytania! 😀
Tutaj dla zainteresowanych:
#1 http://rickriordan.pl/2016/04/nie-tylko-riordan-potrafi-pisac-opowiadania-by-lubbock/
#2 http://rickriordan.pl/2016/04/wielki-mix-2/
#3 http://rickriordan.pl/2016/05/wielki-mix-3/
#Edgar
Zaatakował mnie od góry, niczym siekierą podczas rąbania drewna. Ugiąłem nogi i odchyliłem się na bok, wiedząc że nie ma szans na unik. Zasłoniłem się płazem sztyletu w ten sposób, że gladius przeciwnika zjechał po ostrzu na ziemię, krzesząc snop iskier.
Olbrzym zawahał się na sekundę. I ta jedna mi wystarczyła. Wystrzeliłem za jego plecy i kopnąłem go w tył nogi. Potwór padł na kolana (mimo to był ciut wyższy) a ja szybko wbiłem mu sztylet w szyję, prosto w punkt witalny. Szybko i bezboleśnie. Stwór rozsypał się w pył.
– Kurde, zapomniałem się spytać skąd ma tak dobrą broń. Wątpię żeby dostał ten miecz na urodziny. – mruknąłem, przeczesując moje białe włosy palcami. – No cóż, może szwędają się tu jacyś twoi koledzy, co?
Usłyszałem kroki moich zwiadowców. Odwróciłem się ku nim. Cała trójka to zdrajcy z jakiejś starożytnej wojny. Dostałem ich na prezent od ojca. Jeśli chcecie takie bajery to musicie być dzieckiem boga. Serio mówię, dzieckiem rzymskiego boga. Moim ojcem jest Orkus, bóg złamanych przysiąg i wiecznej kary. Ale macie teraz zazdro, co nie? Każde istnienie dopuszczające się złamania przysięgi (mówimy tu o poważnych sprawach typu: ,,Zapłaćcie nam, a jej/jego nie zabijemy” a nie: ,,Oddam ci kucyka jeśli oddasz mi samochodzik”) zostaje potępione, a jego dusza dostaje się na wieczne kary u mojego ojca. Tak się składa, że nad tą trójką ojciec dał mi kontrolę.
Kiedyś widok trójki szkieletów z gladiusami u boków budził we mnie niepokój. A teraz traktuję ich jak przyjaciół. W pewnym sensie trochę mnie to niepokoi. No ale co zrobisz? No właśnie.
Pierwszy, patrolujący wschodnią część lasu dał znak że teren czysty. Tak samo zwiadowca północnej. Oczywiście to nie był koniec misji. Zwiadowca z zachodniego obrzeża musiał coś znaleźć. Cholera, a chciałem obejrzeć nowy odcinek mojego anime.
Tak, lubię anime. Nawet próbowałem czytać mangę. I szczerze, uwielbiam powtarzać (w granicach swoich możliwiości) to co widziałem na swoich przeciwnikach.
No dobra, wróćmy do zachodniej części lasu. Puściłem Hyzia, Dyzia i Zyzia (tak, nadałem imiona szkieletowym sługom i tak, naprawdę ich tak nazywam) przodem, by przyjeli na siebie potencjalną pułapkę. Niemoralne? Ups.
Teren zaczął się podnosić. Szliśmy już kilka minut i nic. Czyżby Hyzio się pomylił?
Aż w końcu zauważyłem jak moi towarzysze (jeezzz… jak ja mogę ich tak nazywać?) schowali się za drzewami. Powoli podeszłem bliżej. Kilka metrów dalej był dół. A w dole… Wielki Marsie, w co ja się wpakowałem. Po cholerę brałem to zlecenie?
Dół był dość wielki, od brzegu na którym ja się znajdowałem do przeciwnego brzegu było może z 10 metrów. W dole, centralnie (chyba) na środku wznosiło się ogromne… mrowisko. Ogromne, czyli mniej więcej 4 metry wzwyż. Całe poorane jakimiś tunelami. Ze środka ( i do środka też) wypełzało (lub wpełzało) mnóstwo mrówek. Może nawet kilkaset. Przez moje ciało przeszedł drewszcz. Cały dół usiany był ogromnymi mrówkami, które z tego dołu (Jupiterze broń!) wychodziły! Na szczęście po mojej stronie wzniesienie było zbyt strome i po niej nie łaziły.
Ale jakby co. To nie są normalne mrówki. Są ogromne, wielkości dużych psów. Na widok ich ogromnych żuwaczek aż mnie trzęsie. Jak one się nazywały… byłem pewny że gdzieś słyszałem jak się nazywają.
Każda coś tachała do mrowiska. Po chwili spostrzegłem że były to rzeczy metalowe. Złote zbroje, miecze, złom, wanna, lodówka… nie mam pojęcia gdzie one łażą że takie rzeczy zbierają…
Cholera, chyba muszę się wycofać. Nie dam rady sam. Będę musiał obejść się bez zapłaty albo wykłócić chociaż trochę za pozabijanie tych natarczywych cyklopów…
Tak, dobrze przeczytaliście. Zapłata, gdzieś wyżej napisałem coś o zleceniu. Więc tak… Nie mieszkam w żadnym obozie. Wiem że takowy istnieje, ale nie interesuje mnie to. Praca w grupie, idealne wyobrażenie idylli dla takich jak ja… Ja w to nie wierzę. Mam swój dom, chodzę do liceum, nawet mam przyjaciela (przynajmniej tak myślę) a w wolnym czasię zbieram zlecenia i zabijam potwory, by się utrzymać. Walki uczyłem się od ukończenia jedenastego roku życia, czyli od dnia w którym się dowiedziałem o boskiej stronie mojej osobowości. Byłem u ojca w podziemiu. Nie lubię o tym mówić. Więc tego nie zrobię. Powinno wystarczyć to, że zmieniłem się trochę po tym, co tam zobaczyłem.
Nigdy nie poznałem mamy. Wychowałem się u babci (nadal z nią mieszkam) która nic nie wie o moich zajęciach poza domem. Mama umarła podczas moich narodzin. Znam ją tylko z opowieści babci, która przedstawiała ją za piękną, wrażliwą i naprawdę miłą kobietę. Zawsze się zastanawiałem jak mogła ten tego z bogiem wiecznej kary. Patolka.
Postanowiłem wrócić i powiedzieć zleceniodawcy że nie dałem rady. Kazał mi oczyścić ten las z potworów, gdyż chce chyba tu zamieszkać czy coś w tym stylu. Niestety, ale do walki z tymi mrówkami potrzeba o wiele więcej niż jeden pokraczny półbóg.
Już byłem odwrócony, gdy nagle usłyszałem szelest liści i i trzaskających gałązek z lewej strony. Szybko odwróciłem się z powrotem i przykucnąłem. Po chwili zobaczyłem z tuzin osób. Większość z nich była cyklopami. Jednookie stwory były chyba młode, gdyż były naprawdę niskie. Były ubrane w jakieś szmaty. Jedynie uzbrojenie było dobre. Mieli gladiusy, gdzieś mignął mi też pilum.
– Macie je wszystkie wybić, co do sztuki. Musimy znaleźć Gram. Według tej dwójki szaleńców ten cholerny miecz jest gdzieś tutaj.- powiedział jeden z niewielu w tej grupie, ludzi.
Był wysoki. Miał gęste, brązowe włosy do ramion. Duże oczy sprawiały, że wyglądał na przestraszonego. Mały, wąski nos i małe usta.
Cyklopi wyglądali na przerażonych. Nie jestem jakimś miłosiernym samarytaninem, ale żal mi się ich zrobiło. Na pewno nie przyszli tu z własnej woli.
– NO DALEJ! ZAPIEPRZAĆ NA DÓŁ! – ryknął drugi człowiek. Wyglądał niemal identycznie jak ten pierwszy. Miał jednak krótko obcięte włosy i wyglądał o wiele dojrzalej. Dzierżył długi sztylet. – Jeśli nie znajdziemy miecza to Kaish i Shu będą wściekli! – ryknął.
Cyklopi wolno stoczyli się w dół, atakując po drodze pojedyncze mrówki. Byli zrozpaczeni.
– Pamiętajcie co was czeka, jeśli znajdziecie Gram, chłopcy! – powiedział trzeci, ostatni człowiek. Był najwyższy z trójki, miał może metr dziewiędziesiąt. Miał blond włosy, wysokie czoło, małe świńskie oczki i duży nos. Szczerzył się. – Uwolnimy waszych bliski i darujemy wam życie! – Jak na zawołanie, pociągnął za linę która leżała u jego stóp. Przeklnąłem sam sobie że nie zauważyłem tego od razu. Na końcu liny przywiązany był mały cyklop, płakał. Jeden z dużych cyklopów zauważył go podczas odpędzania się i zabijania mrówek i zawył ze smutkiem. Pewnie… to jego dziecko.
Nie wiedziałem co zrobić. Cyklopi dzielnie przebijali się przez oblegające je mrówki, jednocześnie podnosząc każde żelastwo, sprawdzając zapewnie czy to ten miecz, którego szuka tamta trójka.
Po długich, dziesięciu minutach cyklopi zaczęli mieć problemy. Mrówki nie przestawały atakować i pojawiać się. Nieustannie z mrowiska wychodziły nowe i atakowały. Dziewiątka cyklopów zbiła się w okrąg, dzielnie stawiając czoła masie owadów.
– NO DALEJ! – krzyczał co jakiś czas drugi chłopak.
Blondyn bawił się nożem, co jakiś czas przykładając go do szyi małego cyklopka.
Nie wytrzymałem. Po prostu nie mogłem.
Wysłałem Hyzia Dyzia i Zyzia by zaszli trójkę od tyłu. Na szczęście gdy im rozkażę, to potrafią iść bezszelestnie. W końcu to potwory. Muszą tak umieć.
Czekałem aż szkielety zaatakują ich. Wtedy miałem wkroczyć ja. Nie jestem dzielnym wojownikem walczącym na pierwszej linii. Jestem zabójcą, asasynem, atakującym z cienia.
Wyciągnąłem moje dwa sztylety. Już gotowałem się do skoku gdy nagle jeden z cyklopów wrzasnął z radości. Spojrzałem w tamtą stronę.
Krzyczący cyklop wyciągnął właśnie z pyska mrówki jakiś wielki miecz. Rękojeść była bogato zdobiona, przypominając drzewo. Tuż przy końcu rękojeści wychodziły na bok dwa kształty, jakby rogi. Ostrze było długie i wąskie. Broń błyskała na złoto, rozsyłając wokół jakąś aurę, sprawiając że cyklopowi ugięły się kolana. Towarzysze odsunęli się od niego, zdezorientowani. Mrówki jednak dostały szału że cyklop wydarł im siłą tak piękną rzecz. Wszystkie rzuciły się na niego, pokrywając go od stóp do głów. Reszta jednookich szybko się zreflektowała i rzuciła na pomoc.
Trójka dowodzących zaryczała z gniewu i dwójka braci (przynajmniej tak stwierdziłem. Przecież ta dwójka brązowowłosych była zbyt podobna do siebie by nie być rodzeństwem) rzuciła się na dół wyciągając miecze. Krótko obcięty krzyknął gniewnie, tworząc falę uderzeniową i wyrzucając w powietrze mrówki oblegające cyklopa. Młodszy skoczył wysoko w powietrze i wyciągnął duży topór. Wiecie chyba co zrobił później.
Starszy chwycił miecz znaleziony przez cyklopa i wyciągnął go z… martwej dłoni jednookiego.
Blondyn uśmiechnął się szyderczo.
– Pożegnajcie się z młodym! – krzyknął nagle i wbił nóż prosto w gardło młodego cyklopa. Tamten jęknął i kaszlnął krwią. Po czym przestał się ruszać.
Serce ścinęło mi się z gniewu. Zacisnąłem ręce na rękojeściach moich sztyletów.
Grupa cyklopów zaczęła zawodzić. Był to jeden z najgorszych dzwięków które słyszałem.
– Czemu!?
– Przecież znaleźliśmy miecz..!
Blondyn przeczesał włosy.
– I o mało go nie straciliście! – chwycił ciało i rzucił w mrowisko.
Wybuchnąłem gniewem.
Wyskoczyłem z kryjówki i z krzykiem na ustach pobiegłem prosto na sukinsyna. Dotarłem do niego w kilka sekund. Myślałem że będzie zdezorientowany, ale ten nastawił się i wyciągnął zza pleców ogromny miecz. Wtedy wysłałem rozkaz.
Hyzio Dyzio i Zyzio wyskoczyli i zaatakowały. Tamten ledwo je odparł. Teraz był zdezorientowany.
Ujrzałem jak tamta dwójka zaczyna się przedzierać pod górę. Wysłałem do nich Hyzia i Dyzia.
Zyzio atakował nieustannie. W końcu w ogóle się nie męczył. Gdy zwarli się miecz z mieczem, rzuciłem się i zaatakowałem odkryty brzuch tego gnoja. Tamten tylko uśmiechnął się i… zmiażdyżł Zyzia. Miecz pęknął z stalowym wydźwiękiem. Usłyszałem jak pęka jego czaszka, klatka piersiowa. Po chwili na ziemi leżał tylko stos kości. Zamarłem.
– Nie spodziewałem się tu dziecka Hel. – zagwizdał. – Ale cóż, musimy się pożegnać. – zamachnął się na mnie mieczem.
Zrobiłem krok w tył, unikając śmiertelnego ciosu. Usłyszałem kolejne straszne odgłosy łamanych kości. Spojrzałem w dół. Hyzio i Dyzio leżeli rozsypani pod nogami tamtej dwójki.
– Ty.. ty… – spojrzałem na cyklopów walczących o życie, po czym przeniosłem wzrok na ciało młodego cyklopa. – Zabiję cię. – syknąłem.
Blondyn tylko zaśmiał się.
– Błagam cię! – krzyknął ze śmiechem i skoczył na mnie.
Po raz kolejny odskoczyłem.
– Ty… złamałeś przysięgę. – warknąłem.
Coś we mnie narastało. Moje oczy zaczął przysłaniać mrok. Czułem jak moje sztylety zaczynają wibrować przepełnione jakąś mocą.
– Phi, naprawdę wierzysz że te potwory potrzebują by być wobec nich szczerym?
– OBIECAŁEŚ! – krzyknąłem. Może miałem takiego bzika bo jestem synem boga złamanych obietnic? – A ja nienawidzę złamanych obietnic.
Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Coś zauważył.
Byłem wściekły. Moje miecze pokryły się jakąś czarną mgłą. Oddech mój i tego sukinsyna zamieniał się w parę. Liście zamarzały, rozkruszając się pod każdym krokiem.
Ruszyłem. Moc mnie wypełniała.
Ciął mnie ze skosu od góry, ale zablokowałem go, krzyżując sztylety. Jego olbrzymi miecz zaczął pokrywać się szronem. Widziałem w jego oczach coś pięknego. Przerażenie.
Nacisnąłem mocniej. Puścił. Odepchnąłem miecz i wbiłem oba sztylety w miejsce serca.
– Ja, Edgar, syn Orkusa skazuję cię na karę za złamanie przysięgi. – mój głos wibrował od przepełniającej mnie tajemniczej mocy. Życie uchodziło z blondyna. – Umrzesz, a twoja dusza będzie mi służyć. Będziesz na każde me wezwanie. Będziesz pamiętać wszystko, będziesz świadomy, lecz będziesz tylko czuł. Nie będziesz potrafił poruszać się bez mego pozwolenia. Nakładam na ciebie wieczne więzienie, pętam cię pod nowym imieniem pod którym będziesz mi absolutnie posuszny. Twoję nowe imię to Fafik.
Szarpnięciem wyciągnąłem sztylety. Blondyn rozwiał się w czarną smugę, która po chwili wniknęła w jeden z moich sztyletów, który stał się czarny niczym smoła.
Zachwiałem się, zdezorentowany. Ja… nie wiedziałem że tak potrafię. Te słowa… one wychodziły ze mnie same. Spojrzałem w dół. Tamta dwójka wraz z tamtym cholernym złomem uciekła. Cyklopi i mrówki stały bez ruchu i patrzyły na mnie.
Pomyślałem, że jednak ukończę to zadanie.
– Fafik. – włożyłem w to słowo moc.
Obok mnie pojawiła się postać blondyna. Wyglądał tak samo, tylko martwo. Jego skóra była jakby hologramem, duchem. Można było dojrzeć szkielet. Dzierżył swój olbrzymi miecz. Jego oczodoły były wypełnione czarną mgłą.
– Bierz mrówki. – powiedziałem, i sam rzuciłem się w dół by ukończyć zadanie.
Fafik szybko mnie wyprzedził i siał totalny chaos.
Wszystko super! Przyczepie sie tylko do jednego wyrazu „wyszedlem” a nie „wyszlem”. Bardzo nie lubie zkobieconej meskiej osoby. Cala reszta super! Weny bo zapowiada sie ciekawie i chce wiecej!
Super chyba znalazłam już mojego ulubionego bohatera 😉 Nie ma to jak budzący grozę, czarny szkielet o imieniu Fafik. Czekam na następną cześć więc weny!
Dzięki wam za miłe słowa ! 😀
Grubo 😀 Czekam na kolejne części!