Może nie jest to regułą, tym niemniej dotyczy (w różnym stopniu, ale jednak) przynajmniej pięćdziesięciu procent herosów: raczej źle znosimy kontakt fizyczny, zwłaszcza niespodziewany, a już szczególnie w przypadku, gdy dotykającym jest ktoś obcy. Po trosze winne jest zapewne ADHD czy, jak kto woli, odruchy bitewne, po trosze przykre doświadczenia z Hoodami (uwierzcie mi, jeśli ktoś raz podpali na was koszulkę, to już NIGDY z własnej woli nie zbliżycie się do tej osoby na odległość mniejszą niż dwa metry w celu innym niż spranie idioty na kwaśne jabłko), ale sprawa jest wciąż bardzo indywidualna i, jeśli mam być szczera, dość delikatna, w końcu trochę niezręcznie jest pytać, skąd się owa niechęć wzięła lub przeciwnie- dlaczego akurat ten konkretny obozowicz jej nie czuje.
Tak, dobrze zrozumieliście: są (bywają) wśród nas tacy, co garną się do (pół)ludzi jak muchy do dżemu i wprost uwielbiają wszelkie poklepywania, buziaczki w policzki i tak dalej, ale poza dziećmi Afrodyty zachowuje się w ten sposób dosłownie kilku półbogów, podczas gdy większość z nas nie ma może specjalnego problemu z podaniem ręki na powitanie i w codziennych sytuacjach na ogół trzyma fason, jednak od czasu do czasu zdarza się takiemu zareagować na położoną na ramieniu dłoń szybkim, precyzyjnym kopniakiem (wycelowanym tam, gdzie boli najbardziej).
Dwie opisane powyżej grupy można jeszcze od biedy uznać za względnie normalne, lecz, jako że znajdujemy się w kręgu kultury greckiej, podział na pół nie przejdzie. „Mamy trzech najważniejszych bogów, trzy Mojry i trzy Graje, a przytłaczająca większość naszych potomków jedzie w szkole na trójach, więc kosze do sortowania świrów też zrobimy trzy. Czyż nie jesteśmy genialni? Spróbujcie powiedzieć, że nie, a elegancko was spopielimy, co wy na to?”- tak zapewne wyglądał tok myślowy Olimpijczyków, gdy stwarzali szufladkę, do której należałoby wcisnąć między innymi mnie (gdybym się, rzecz jasna, dała).
Szukacie kogoś, kto po muśnięciu małym paluszkiem zacznie zwiewać, jakby usłyszał Biebera? Kto po wpadnięciu na towarzysza niedoli w gwałtownie hamującym metrze podczas porannego szczytu zamiast nudnego „przepraszam” rzuci kwiecistą wiązankę, z gatunku tych, przez które uszy wszystkich w promieniu kilometra składają się w harmonijki? Oto jesteśmy.
Oczywiście, ciężko nazwać nas grupą jednorodną, bo każdy ma swoje powody by reagować w taki a nie inny sposób. Jakie? Na Waszym miejscu bym nie pytała.
{Ani nie odpowiadała. Ani nie próbowała drążyć tematu w żaden inny sposób.}
Bo są takie doświadczenia, które po ubraniu w słowa puchną i pęcznieją w gardle, nie chcąc opuścić ust w postaci dźwięku, takie tajemnice, małe i duże, co drążą pod skórą przedziwne, kręte korytarze, w których natychmiast zabłądzi wszystko poza wspomnieniem, a wreszcie z pozoru nieszkodliwe przyzwyczajenia… nie zawsze będące tym, na co wyglądają (albo na co sam zainteresowany stara się ową przypadłość kreować). Nierzadko nie są nawet tym, za co ma je użerający się z rzeczonym syfem heros.
{Możecie mi wyjaśnić, o czym ja, do *** nędzy, chrzanię?}
Skoro, jak powiedział kiedyś jakiś bardzo mądry facet (proszę, nie pytajcie o nazwiska- nigdy ich nie zapamiętuję) to, co wstydliwe, ukrywane przed światem czy nieme mówi o ludziach (a więc zapewne i półludziach) będących stróżami owej tajemnicy więcej niż wszystkie wypowiedziane przez nich słowa razem wzięte, to ile zdradziłyby myśli zatajane nawet przed samym sobą?
Wszystko? A może właśnie Nic?
To zabawne, że antonimy mogą w pewnych sytuacjach znaczyć to samo, że Wszystko i Nic, splecione z sobą w samym jądrze stworzenia niczym biel i czerń z symbolu Jin-Jang, są w stanie powołać do życia mieniące się barwami świtu, lepką szarością popiołu, zgaszonym fioletem wypłowiałych od słońca płatków dzwonków, starym, a jednak wciąż nietracącym swego hipnotyzującego blasku złotem, a wreszcie nieśmiałym, bezładnie rozsypanym na skraju cienia srebrem… Coś. Problem w tym, że natury Czegoś nie bardzo da się dociec.
Ale czy naprawdę trzeba zawsze wszystko rozumieć? Opisywać, katalogować, tłumaczyć i obdarzać tasiemcowatymi nazwami w martwych od stuleci językach, których zgłoski zgrzytają w ustach jak gruz pokruszonych nagrobków?
{Puk puk? Czy mi się wydaje, czy tu się robi coraz dziwniej?}
Obdarowane puzzlami dziecko potrafi spędzić wiele godzin, łącząc poszczególne elementy układanki i niewielu maluchom się to nudzi, jednak ten sam brzdąc, który przez pół dnia wpatrywał się w niekompletny obrazek, traci zainteresowanie prezentem w kilka minut po tym, jak ostatni tekturowy element trafił na swoje miejsce.
A teraz z góry przepraszam, bo powiem coś, o co możecie się obrazić (chociaż właściwie nie powinniście): wcale się tak bardzo od przedszkolaków nie różnimy. Wszystko jedno, czy mamy lat sześć, szesnaście, czy nawet sześć tysięcy- każdego z nas pociąga to samo: tajemnica. Nie jej rozwiązanie, nie zwarte szyki ciągów liczb ani kolumny danych, ustawione na kształt gotujących się do bitwy batalionów, lecz prowadząca do nich droga. Człowiek został stworzony włóczęgą, wciąż musi się przemieszczać, wędrować, tropić, a nawet błądzić w labiryncie tysiąca ślepych zaułków, gubiąc się i wracając po własnych śladach, drepcząc w kółko, cały czas, bezustannie, na wieki…
{Zabierzcie mnie stąd! PROSZĘ!!!}
Potrzebujemy celów nie po to, by je osiągać, ale by mieć do czego dążyć, gdyż, nawet jeśli w wielu przypadkach znaleźć wcale nie jest zdrowo, to szukać zawsze warto, ba, wręcz trzeba.
Bo ktoś, kto pozbył się dziecięcej dociekliwości, zatracając naturalną potrzebę odkrywania Nieznanego i wykreślając ze swego słownika wyraz „dlaczego”, nie dorósł. On się jedynie zestarzał.
Osobiście wolę być małym smrodem niż naburmuszoną babą ze zmęczonymi siatkami (a tym właśnie się stanę, jeśli coś mnie odpowiednio wcześnie nie zeżre). A Wy? Cóż, jak tam sobie chcecie…
***
Powiecie mi może, z łaski swojej, co się właśnie wydarzyło? Czy mi się zdaje, czy mój mózg wyjechał sobie na krótkie wakacje, nie zostawiając nawet głupiej samoprzylepnej karteczki z napisem „Przez najbliższe minuty radź sobie beze mnie”?
Zgrzytam zębami w bezsilnej złości, bo już w chwili, gdy owe pytania formowały się w ośrodku mowy, wiedziałam, iż będą czysto retoryczne. Znałam odpowiedź jeszcze zanim je zadałam, a brzmi ona: wadliwe oprogramowanie.
W pierwszej sekundzie po dokonaniu tego odkrycia mam tylko jedno marzenie: wyrwać z korzeniami trującą narośl obcej osobowości i palić, aż nie zostanie nic oprócz tłustego, słonego popiołu i żarłocznego zielonego płomienia.
Zarazem jednak kiełkuje we mnie inne pragnienie: niemal fizycznie ściskająca narządy potrzeba poznania możliwości pasożyta, zbadania głębokości, do jakiej przerasta mi umysł, odkrycia, co przenika ze mnie do niego i na odwrót.
Zwykle, gdy czegoś nie wiem, wmawiam sobie, iż nie chcę tego stanu rzeczy zmieniać. Tak jest bezpieczniej. Jednak tym razem z całą swą lekko przykurzoną mocą spada na mnie coś, co przez wiele lat z sukcesem od siebie odsuwałam. Ciekawość.
{*** mać, znowu? Za co, do cholery?}
To jedno z dziwniejszych uczuć. Nietypowe. Każde inne: nienawiść, strach, smutek, a nawet wściekłość da się przy odrobinie zachodu wyciszyć, stłumić lub zabić, słowem- unieszkodliwić już po tym, jak wynurzy się z głębin świadomości, ona natomiast, gdy raz powstanie, to, obojętnie ile ciosów przyjmie, wciąż jest tak samo zwinna, lekka niczym płatek śniegu… albo i nie. Składa się wprawdzie z dziesiątek, milionów elementów, lecz przypomina raczej szalejącą zamieć niż pojedynczą, momentalnie topniejącą w zetknięciu ze skórą gwiazdkę. Nigdy nie widzi się jej w całej okazałości, a tylko tyle, ile wyłowi się w morzu będącej nią bieli tudzież nałapie w rozmigotane klatki ze snopów światła, po których miota się, bardziej dla zasady niż z powodu faktycznej irytacji, gdyż bariera, jaką stanowi granica między blaskiem a ciemnością, dla niej nie istnieje. Jest pozorna, tak jak pozorne jest więzienie- lodowe arcydzieła bynajmniej się nie zatrzymują, a jedynie przecinają wydzieloną przestrzeń lotem błyskawicy, kłębiąc się i rozpryskując w milionie srebrnych kaskad, zanim zostaną zmienione przez świeże, dopiero co przybyłe z nieba koleżanki, które jednak niemal natychmiast będą zmuszone ustąpić miejsca kolejnym, te następnym i tak dalej, przez minuty, godziny i wieki.
{***, ***, cholera! Czy to jest to, co ja myślę, że to jest?!}
Burza jest piękna, lecz dzika. Nie ma świadomości i nie myśli, więc nie może CHCIEĆ zabić.
Co nie znaczy, że nie jest w stanie tego dokonać.
Wystarczy wypuścić się za daleko, zbytnio zboczyć z wyznaczonego szlaku, za cienko się ubrać, a manowce, na które nieostrożnego wędrowca wywiodła ciekawość, zamkną się nad głową nieszczęśnika niczym tafla zmrożonego jeziora.
Albo nie jeziora. Morza.
Morza, którego wody, pomimo ujemnych temperatur i powszechnie aprobowanego panowania bieli, przybierają dziwny, niepokojący kolor, a potem robią się coraz gęstsze i gęstsze, zmieniając smak na nieprzyjemnie metaliczny, z nutą soli, popiołu oraz spalonego tłuszczu.
{Błagam, błagam, niech ktoś mnie oświeci! Dlaczego ja, do ciężkiej cholery, pławię się we…}
***
-…krwi?- słowo wypływa spomiędzy moich zaciśniętych warg jak kropla śliny, niezbędnej w środku, lecz zdecydowanie niemile widzianej na zewnątrz. Zwłaszcza przez przeczulone na punkcie estetyki dzieci Afrodyty.
-Ćśśś, nic nie mów!- łagodnym głosem ucisza mnie Silena, nie zwracając zbytniej uwagi na znaczenie wyszeptanego wyrazu, bo aktualnie majstruje przy mojej twarzy. Z racji ekstremalnego napięcia już chwilę temu utraciłam resztki czucia w większości ciała, w tym okolicach czoła i policzków właśnie, więc niespecjalnie mam jak stwierdzić, co dokładnie się tam wyprawia, a zatrzaśnięte jak bramy oblężonego miasta powieki raczej nie pomagają. Nie żeby różnica między ilością informacji spływających do mózgu nerwem wzrokowym kiedy mam oczy otwarte, a porcją danych przekazywanych podczas gdy są zamknięte była jakaś kolosalna- porysowane i poobtłukiwane szkła w milionkrotnie naprawianych, niemożliwie pogiętych oprawkach bez jednego noska pomagają niewiele, jeśli w ogóle. Wpadam na przedmioty i osoby, w trakcie czytania niemal muskam kartki ustami, jakbym próbowała nie tylko zrozumieć słowa, ale też każde z osobna ucałować, a podczas walki mój świat zamienia się w kiepskiej jakości taśmę filmową, serię klatek, oderwanych ujęć, jakby któreś z dzieci Hermesa nagle podmieniło słońce na wielką, migającą lampę, jedną z tych spotykanych na chałowych szkolnych potańcówkach. Taką, co sprawia, że wszystkie białe elementy, typu zęby, nagle stają się upiornie niebieskawe, a odrealniona rzeczywistość płynie wokoło, niedotykalna…
Ale nauczyłam się z tym żyć, jak z tyloma innymi rzeczami wcześniej.
Może i sobie z nimi nie radzę, ale przynajmniej nie pozwalam, by mnie cholerstwa do Hadesa na dywanik wysłały. Zawsze coś.
A że chwytam się każdego sposobu? Że im jest dziwniejszy, tym większą ma szansę zadziałać? Trudno, szczęście herosa: domieszka boskiej krwi automatycznie robi z nas wariatów, więc nikt się już nawet specjalnie niczemu nie dziwi. Dwumetrowy facet, samym spojrzeniem płoszący nawet spore (i solidnie napite) watahy dresiarzy, śpi z wytartym bladoróżowym misiem? Spoko, przynajmniej rzadziej budzi się w środku nocy i nie próbuje pozabijać współlokatorów z powodu koszmarów. Latająca chełbia modra z niebiańskiego spiżu podczas śniadania falująca dostojnie pod poczerniałym sufitem pawilonu jadalnego i co jakiś czas nurkująca w stronę talerzy, by porwać sprzed czyjegoś nosa jabłko czy kanapkę? Dobrze, że dzieciaki Hefajstosa znalazły sposób okiełznania ADHD, który nie zakłada wysadzania w powietrze połowy stanu. Arachne dla uspokojenia gładząca niezdarnymi, pokurczonymi palcami ostrze rozłożonego na jej kolanach niczym tłusty kot miecza? A kogo to jeszcze szokuje?
Tak więc siedzę sobie wygodnie, na tyle rozluźniona i zrelaksowana, na ile jest to możliwe u kogoś takiego jak ja, delikatnie przesuwając stwardniałymi opuszkami po pokrytej mikroskopijnymi rysami oraz niemal niewyczuwalnymi szczerbami klindze. Wodzę kciukiem po lekkich wypukłościach, dzięki którym rękojeść nie wysuwa się nawet ze spoconej dłoni, a każde podziwiające moją broń dziecko Ateny bankowo dostaje zawału, ponieważ owe wykonane z dziwnego, nieznanego mi metalu zdobienia mają kształt czatujących po środku misternie utkanej sieci pająków. Uspakajającymi, powtarzalnymi pociągnięciami wypisuję na spiżu krótki ciąg liter, możliwy do odczytania, gdyż alfabet jest grecki, lecz również intrygujący, bo niezrozumiały, niekompletny, jakby nie z tego świata. Nareau.
Czasami nachodzi mnie ochota, by wymówić to słowo, bo mam przeczucie… nie, nie przeczucie, lecz coś jednocześnie bardziej konkretnego i mniej wyraźnego niż ono, jakby echo echa cichutkiego tchnienia- biały szum wycinka obcej pamięci szepczący leniwie, lecz bez ustanku, że owo imię, gdyby odnaleźć i zwrócić mu ów tajemniczy brakujący element, zabrzmiałoby piękniej niż muzyka spadających gwiazd czy nawet fantastycznie barwne opowieści Allana i już, już czuję w ustach smak dźwięków, ostry, nieco gorzkawy, ale z przebijającą się wyraźnie nutą kremowej słodyczy, musującej na języku jak lodowata cola… Jednak zawsze w ostatniej chwili powstrzymuje mnie informacja przekazywana przez mój nieoceniony szósty zmysł:
{Cholera jasna. Niech ktoś mi powie, że to tylko kolejny pochrzaniony koszmar.}
„Teraz twój miecz ma imię. Nie jest już zwykłym przedmiotem. Stał się przyjacielem. Nigdy cię nie zawiedzie. Nigdy nie opuści. Zawsze odnajdzie do ciebie drogę.”
{Od zawsze bałam się tych przebłysków i raczej w dającej się przywidzieć przyszłości moje nastawienie zmianie nie ulegnie. Gdy zimne macki tego, co było, będzie lub ma się nigdy nie zdarzyć przenikają do kolejnych poziomów mojej świadomości, cały realny świat zdaje się zamarzać i mam wrażenie, że każdy nierozważny ruch czy nawet nieodpowiednie słowo mogą rozbić lód rzeczywistości na miliony mikroskopijnych odłamków. Ten głos, choć sam niezdolny do wydania dźwięku, by przekazywać mi swe spostrzeżenia i żądania posługuje się tysiącem gardeł i języków. To coś, co jest wszędzie i nigdzie zarazem, coś na tyle niewielkiego, że mieści się w mojej głowie, ba, jest częścią mnie, a jednocześnie tak potężnego, że nie wolno patrzeć na to inaczej niż kątem oka, szukać, gdy nie przychodzi samo, a przede wszystkim nazywać.
A przynajmniej tak mnie uczono.
Cóż, znamy się już chwilę. Jak myślicie, co zrobiłam? Oczywiście: złamałam wszystkie powyższe zasady!
Nie żeby wiele z tego wynikło, jeśli nie liczyć bijących rekordy wszechświata migren i otrzymania przez tajemniczy zmysł roboczej ksywki brzmiącej „Szambuś” (co jest zdrobnieniem od „Szambosława”- „Boskiej Szambiarki”).
No co? Niemal każdy przebłysk wiążę się z jakąś śmierdzącą sprawą, wynika z niego kupa kłopotów, gdyż dane bywają wrażliwe, niekiedy wprost z Olimpu- a wywlekanie brudów takiego Zeusa czy innego Aresa to nie jest sport dla mięczaków. Ani w ogóle nikogo dysponującego jakimikolwiek resztkami instynktu samozachowawczego. Tych gości wkurza się dokładnie raz w życiu, które zaraz potem kończy się w okropnie bolesny, niezwykle upokarzający i nad wyraz zabawny (dla nieśmiertelnych, rzecz jasna) sposób.
Szambuś i jego wszechmocni kumple muszą widocznie przymykać oko na moje rozliczne wybryki, bo jak dotąd ani nie zmieniłam się w kopczyk popiołu, ani nie zostałam stratowana przez metalożerne lamy (ale naprawdę mało brakowało… może lepiej powstrzymajcie się od zadawania niewygodnych pytań), tak więc po raz kolejny ignoruję zdrowy rozsądek i staram się umiejscowić w czasie i przestrzeni tamte dziwne, niepokojące słowa, ale, jak to ja, mam z tym okropny problem- jedyne, co bezustannie pojawia się w mojej głowie, to para nieskończenie mądrych (ale mądrością zdecydowanie nieludzką) oczu, pomimo swej bezdenności wciąż wydająca się należeć do dziecka i, z racji barwy, przywodząca na myśl dwie śmiejące się półdolarówki
Tylko to, nic więcej.
Chociaż… nie, z niejakim wysiłkiem wygrzebuję z mroków niepamięci coś jeszcze: wspomnienie fali rudych włosów, nieokiełznanych niczym ognista burza- kolejny, obok przerażającego jadowicie zielonego, tajemniczego czarno-fioletowego i niewyróżniającego się kolorem, a jednak z jakiegoś powodu niegustującego w heroskach z nadwagą płomień, którego pochodzenie, znaczenie oraz jakieś milion innych parametrów staram się ustalić z taką determinacją, że zapuszczam się na dzikie, niemal niezbadane obszary pustkowia zwanego Mózgiem Arachne.
Przez co prawie natychmiast łeb zaczyna boleć mnie tak, jakby ktoś bez znieczulenia wybił mi w skroni kilkucentymetrowej średnicy dziurę.
„Dobrze już, dobrze, rozumiem!”- zwracam się z niejaką irytacją do mojego wewnętrznego cenzora- „Niebezpieczne myśli, tak? Niefajne? Już stąd idę, już mnie nie ma, tylko, do cholery, daj sobie spokój z migrenami! Za jakieś pół godziny wyjeżdżam na misję, *** i ***, a pierdzielone próby jądrowe pod *** czaszką niespecjalnie pomogą mi w jej wypełnieniu!”- ciągnę w tym duchu jeszcze przez chwilę, ale przytaczanie owego słowotoku nie ma najmniejszego sensu, gdyż większość strony zajmowałyby (sporadycznie przetykane zaimkami, spójnikami tudzież znakami interpunkcyjnymi) równe jak w najlepszej, najkarniejszej, najbardziej zdyscyplinowanej na świecie armii szeregi… gwiazdek.}
Tak jest, meduzki, wewnątrz mojej puszki mózgowej w najlepsze imprezują sobie (ignorując wszelkie przepisy dotyczące ciszy nocnej i ogólnie pojętego szacunku dla sąsiadów, w tym przypadku mojego udręczonego umysłu) dziwaczne głosy o nieustalonym pochodzeniu. {Tak, macie mnie, nadałam ziarnu własnej (choć jednocześnie tak porażająco obcej) świadomości przezwisko „Szambuś”. I tak, dobrze słyszycie, dwie części mnie obrzucają się wulgaryzmami i zsyłają sobie rozmaite dolegliwości fizyczne. Macie mnie/nas [niepotrzebne skreślić].}
Ale, moi drodzy, w jednym się mylicie: otóż ja jeszcze do reszty nie zwariowałam {(z naciskiem na „jeszcze”)}.
{Aby zlikwidować ów niechciany akcent wystarczy użyć bardzo prostego narzędzia. Stawiam trzy blachy kruchych ciasteczek z cukrem, że wy również nim dysponujecie.
Więc zanim zaczniecie pielgrzymować do cholera-wie-jakich specjalistów od głowy i szprycować się przepisywanym przez nich cholera-wie-czym, spróbujcie najmniej skomplikowanego sposobu na odzyskanie spokoju ducha:
Ciach i ciach!
Jeden szybki ruch nożyczek i- proszę bardzo!
Niepokój znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a wraz z nim spory kawałek mnie.
Tabula rasa.
Znów jestem czystą, czekającą na zabazgranie tablicą. I, jak dotąd, nikt nie wysmarował mi na czole nieprzyzwoitego rysunku.}
By utrzymać ten jakże pożądany stan rzeczy, co prędzej próbuję znaleźć sobie jakieś zdrowsze, bardziej konstruktywne, a przede wszystkim nie aż tak niebezpieczne jak zagłębianie się w labirynt własnych aksonów i dendrytów zajęcie, na przykład przysłuchiwanie się nuceniu pastwiącej się nad moja mordą córki Afrodyty.
Jej muzyka jest… dziwna. Ciepła niczym tchnienie letniego wiatru, a jednocześnie promieniująca chłodem przedwiecznych kamieni; pradawnych gruzów, które były ruiną jeszcze zanim w naszym świecie pojawiło się jakiekolwiek życie. W tej melodii, w tonach, w połączeniach i otchłaniach między nimi, kryje się magia, zbyt subtelna, by ją wytropić i zbyt wiekowa, by dało się pochwycić choćby pojedynczą nutę.
{Jaja sobie robisz, prawda? Albo ty (mała litera zamierzona, ***) zaczniesz gadać do rzeczy, albo ja do Ciebie.}
To powitalny śpiew wstającego po raz pierwszy w dziejach słońca, ale też prześlizgujące się przez obrzeża świadomości nucenie mileniów poprzedzających ten moment przygotowań. To cichutki, nieśmiały szelest rozwijających się powoli delikatnych płatków kwiatu w kolorze, jakiego nigdy wcześniej nie widziano, lecz także dziesiątek nasion, które spadły na ziemię, by mógł wyrosnąć. To pieśń tworzenia, początków, starsza od wszystkiego, co znam, a jednak wciąż nie pierwsza.
Wiem że, choć ani piękna, ani okrutna (a może właśnie oba na raz?), pierwotna i kreująca, wciąż nie może być tym prapoczątkiem, tym ziarenkiem chaosu, z którego wykiełkowało wszystko inne. Bo nie ma słów.
A na początku było…
{Doigrałaś się, do cholery!}
***
Nagle skórka paznokcia, kolejne z tych nielicznych miejsc, gdzie zachowałam czucie, zahacza o obcy, pełen ostrych, sztywnych krawędzi kształt, z nieznanych przyczyn znajdujący się na ozdobionej metalowym pająkiem rękojeści, której każdy milimetr znam lepiej niż góry i doliny własnego ciała.
To jest jak kopniak. Elektryczny.
Założę się, choćby i o te modnie poszarpane przez piekielnego ogara srebrne (musicie uwierzyć na słowo, bo chwilowo spod warstwy syfu o niezbadanym składzie koloru wygląda raczej niewiele) sznurówki, że aktualnie myślicie sobie: „Byle świstek papieru przyczepiony do broni sprawia, że podskakuje jak oparzona, niemal nokautując stojącą metr dalej niewinną osobę. Czy to aby na pewno jest normalne?”. Śpieszę z odpowiedziami na Wasze niewypowiedziane na głos pytanie: i tak, i nie.
Nie, bo większość ludzi rzeczywiście nie zareagowałaby tak gwałtownie (fakt, iż w moim kraju, wbrew powszechnej opinii, nie wszyscy dysponują sprzętem do strzelania/siekania/przerabiania idiotów na bitki [niepotrzebne skreślić] z litości dla ignorantów przemilczę), a tak, bo dla mnie definicja „normalności” jest nieco inna niż dla całej reszty świata. I z wielką chęcią wyjaśniłabym Wam, na czym dokładnie polega różnica, ale jest taki mikroskopijny, tyciuteńki problem: otóż sama tak do końca tego nie wiem.
***
Dzieciom poczucie bezpieczeństwa jest potrzebne jak tlen- bez niego zwyczajnie nie są w stanie prawidłowo funkcjonować. Stałość porannych rytuałów mycia i ubierania, ustalony harmonogram dnia oraz jasne, proste i respektowane przez wszystkich bez wyjątku reguły są ich małymi świętościami. Czymś, czego pod żadnym pozorem nie można odbierać.
Później te sanktuaria stopniowo się kurczą, przybierając jednocześnie postać materialną, na przykład przytulanki czy pamiętnika, jednak wciąż są dla swych właścicieli tak samo ważne. I równie niezastąpione.
Tak więc, jeśli miś zaginie w akcji, wciągnięty pod łóżko przez rozwijające się tam nieznane nauce inteligentne formy życia, a złośliwa młodsza siostra porwie drogocenny zeszyt i zaleje go wodą pozostałą po malowaniu farbami, przeczytawszy uprzednio od deski do deski, rozpętuje się piekło: płacz, wrzask, czasem, jeśli maluchowi zdarzyło się wcześniej usłyszeć coś nieprzeznaczonego dla jego uszu, także powtarzane bez zrozumienia wulgaryzmy oraz, oczywiście, rzucanie się z piąstkami na podłogę, ścianę, rodziców, rodzeństwo i wszystko inne, co miało nieszczęście znaleźć się w pobliżu, słowem: niepohamowana, zrodzona z dezorientacji i strachu agresja. Ta sama, którą osobiście przed chwilą zaprezentowałam.
Jak już mówiłam: tak naprawdę niemal wszyscy jesteśmy jak dzieci. Na potrzeby zabawy w dorosłość jedynie pozamienialiśmy wypchane zwierzątka na miecze.
***
Silena, jak można się było spodziewać, nie wydaje się specjalnie zachwycona wywołanym przez mój nagły ruch małym Armagedonem, ale nie wygląda też na zaskoczoną, jakby ryzyko zostania przypadkowo zaszlachtowanym przez półprzytomną wariatkę wkalkulowano w cenę bycia herosem. Podobnie jak mnie, znacznie bardziej interesuje ją, skąd wziął się tajemniczy obiekt (spadł z sufitu? ) oraz czym on właściwie jest. Zaszyfrowana wiadomość od bogów (w stylu „Jeśli chcesz uniknąć spopielenia, złóż mi w ofierze pizzę z pepperoni i zatańcz walca ze szczotką klozetową”)? Samopowielający się mechaniczny insekt (którego natychmiastowe ujęcie to sprawa życia i śmierci, gdyż po kwadransie zwłoki do złapania jest nie jeden automaton, lecz tysięczne ich hordy, a w niewielkiej odległości słychać kwiki pokładających się ze śmiechu Hoodów)?
Chyba obie pomyślałyśmy mniej-więcej o tym samym, bo jak na komendę uklękłyśmy na (nawet z bliska wyglądającej na nieskazitelnie czystą) ciepłej drewnianej podłodze. Raz po raz zanurzamy ręce aż po barki w czarne dziury pod szafami tudzież toaletką, jak dotąd z raczej marnym skutkiem. Córce Afrodyty udało się wprawdzie wygrzebać z jakiegoś zakamarku zapomnianą pęsetę, a mnie- siarczyście zakląć około pół tysiąca razy podczas zastanawiania się, jak to możliwe, że w tym domku nawet śmieci są bardziej estetyczne (a przede wszystkim mniej agresywne) niż u nas- gdybym z jakiegoś niesłychanie istotnego powodu/ze zwykłej głupoty [niepotrzebne skreślić] postanowiła wsadzić dłoń, powiedzmy, pod dawne łóżko Luke’a, to już raczej bym jej w jednym kawałku nie wyciągnęła- zostałyby tylko ogryzione kosteczki, najpewniej pokryte miniaturowymi graffiti, radioaktywną marmoladą z buraków albo czymś w tym rodzaju.
Nie trzeba być jasnowidzem, by domyślić się, iż w takim wypadku wulgaryzmy latałyby jak krzesełka podczas meczu trzeciej ligi.
Dlatego nawet tu, w miejscu tak wysprzątanym, że niemal sterylnym, z przyzwyczajenia używam nie prawej, lecz lewej ręki. Może ma mniejszy zasięg i ograniczony zakres ruchu, a przy tym nawet w te lepsze dni nie odzyskuję w niej wiele czucia, przez co szukanie czegokolwiek po omacku nie ma wielkiego sensu. Ale właśnie dlatego, jeżeli coś się schrzani i jakieś małe podmeblowe badziewie postanowi zabrać sobie na pamiątkę ze spotkania z herosem parę półboskich paliczków, wielkiej szkody nie będzie.
Tak więc grzebiemy tu i ówdzie, z rzadka urozmaicając sobie rutynę pracy potrącaniem i zrzucaniem przeróżnych przedmiotów z najniezwyklejszych miejsc, przeklinaniem wszystkiego, co tylko na tym świecie słowami na „k”, „ch” czy „j” obrzucić można (a także kilku istot tudzież zjawisk, których obrażać się zdecydowanie nie powinno) oraz nerwowym spoglądaniem na informujący o tym, że do wyjazdu zostało jedynie nieco ponad dwadzieścia minut zegarek (ja) lub odnajdywaniem dawno zaginionych lakierów do paznokci czy innych spinek do włosów (Silena). Tylko tyle. I nic więcej.
W końcu jednak poszukiwania przynoszą efekty. I to dość osobliwe, okazuje się bowiem, iż tajemniczy obiekt, brany przeze mnie za coś pojedynczego, był w rzeczywistości dwoma kartami, pozginanymi tak, by tworzyły zgrabny, wielkością odpowiadający paznokciowi kciuka pakiecik. Gwałtowny ruch sprawił jednak, że każda z nich poleciała w inny kąt pomieszczenia po czym, ukrywszy się z wprawą snajpera z wieloletnim stażem, cierpliwie czekała, aż ją wytropimy i dopadniemy.
Dziwnym trafem dokonujemy tego niemal równocześnie: ja z (niecenzuralnym) okrzykiem triumfu wydobywam jedną zza fantazyjnie rzeźbionej nóżki toaletki, a córka Afrodyty zręcznie wyłuskuje drugą spomiędzy niemożliwie poplątanych sznurowadeł kilku par niegdyś bladoróżowych tenisówek- pozostałości po jednym z bardziej idiotycznych wybryków Hoodów.
Patrzymy na siebie przez kilka sekund i niemal czuję, jak między naszymi głowami przepływają, w formie czegoś, co przypomina trupa wypranej jednorazowej chusteczki do nosa, na wpół uformowane myśli, tworząc dziwną, nieuchwytną, a jednak bezsprzecznie niezawodną nić wrażeń po której, jak po kablu, biegną w tę i z powrotem impulsy. Przekaz opiera się na jakimś kodzie, musi się na nim opierać, ale co to za szyfr i jak go złamać- nie mam zielonego pojęcia.
{Ej, Silena, jestem tu! Haloo? Wyciągnij mnie stąd, do *** ***! Albo przynajmniej zdziel ją w łeb!}
Tak więc nie jestem w stanie dociec, zgadnąć, wydedukować (czy jakie tam słowo wolicie, mnie w sumie wszystko jedno), czego może chcieć Silena. Mówiąc wprost: nie wiem.
A jednak, kiedy mruga i zaczyna obracać w palcach tajemniczy pakiecik, mam pewność.
Rozwijamy swoje karty jak na sygnał, choć żadnego nie widać ani nie słychać. Bo to po prostu czuć.
Przez ułamek sekundy po moim umyśle, niczym ptak, co zabłąkał się do ciasnego pomieszczenia, tłucze się podejrzenie, że, choć niemal wszyscy zgadzają się, iż potomkowie bogini miłości są podczas wojny praktycznie bezużyteczni, to akurat ta konkretna dziewczyna przy wsparciu dziecka Ateny stanowiłaby niepokonaną siłę dyplomatyczną- przekonałaby do swoich racji nawet ślepy i głuchy kamień. Gdyby tylko Luke… nie, już nie on a Kronos… cholera jasna, ktokolwiek, którykolwiek z nich tam rządzi, był skłonny negocjować… Ale coś mi się widzi, że prędzej świnie dostaną skrzydeł niż ten facet się opamięta…
Ja natomiast opamiętuję się od razu- wystarczy rzut oka na tajemniczą kartę i zwyczajnie nie mam innego wyjścia.
Te przejścia barw, ta precyzja, objawiająca się w każdej cienkiej jak pajęcza nić kresce! Z takim kunsztem i wyczuciem koloru większość dzieci Apollina (z Allanem na czele) nie ma co się mierzyć- przegrywają z kretesem już w przedbiegach.
Właściwie to nie wiadomo, gdzie uwieczniona postać się zaczyna, a gdzie kończy. Jej głowa umieszczona została mniej-więcej w jednej trzeciej wysokości karty (patrząc od góry) i jest tak naprawdę jedynym w miarę pewnym punktem odniesienia- to z niej, jak z krawędzi wodospadu, spływają połyskliwe strugi włosów, z prawej srebrzyste niczym blask księżyca, z lewej natomiast czarne, lecz nie czernią węgla czy atramentu, a mieniące się przydymionymi barwami tęczy, przez co przywodzą na myśl nieustannie falującą powierzchnię zanieczyszczonej benzyną kałuży.
Tak samo piękne. Tak samo hipnotyzujące. Tak samo trujące. I tak samo znikające nie wiadomo gdzie.
To one są powodem, dla którego kontur sylwetki można, przy odrobinie wspaniałomyślności, uznać jedynie za rozmyty, zamiast określić go jako zwyczajnie nieistniejący: kosmyki opadają szerokimi, wzburzonymi kaskadami, przysłaniając większość ewentualnej reszty ciała, a za sprawą przedziwnej gry świateł ich kolor niemal niezauważalnie przechodzi w bogatą gamę chłodnych, muśniętych zielenią błękitów i granatów, tworzących na domniemanym podołku kobiety… No właśnie, co? Bezustannie falującą, a jednocześnie gładką jak szkło sadzawkę? A może ręczne lusterko, o oprawie oraz uchwycie uformowanym z kunsztownie posplatanych ciemniejszych loków i tafli z tych tak subtelnie szafirowych, że aż niemal przezroczystych?
Ten pomysł opuszcza jednak moją głowę jeszcze szybciej niż do niej wpadł (by już po chwili triumfalnie powrócić, prawdopodobnie przekraczając przy okazji barierę dźwięku, ale nie uprzedzajmy faktów), gdy tylko dostrzegam pewien drobny, a jednak oddany z zegarmistrzowską precyzją szczegół: cienkie pionowe pęknięcie, dzielące taflę zwierciadła na równiutkie połowy. Przesuwam po nim palcami, najpierw lewej ręki, a później, by zyskać pewność, iż kapryśne zakończenia nerwowe nie wpuszczają mnie w maliny, również prawej, lecz o pomyłce nie może być mowy: kreska czy też granica (albo jak tam wolicie to nazwać, mnie sprawa obchodzi w podobnym stopniu co kolor aktualnie noszonych przez Diona gatek-na jakość życia prędzej pozytywnie wpłynie brak takiej wiedzy niż fakt jej pozyskania) jest rysą na samej karcie, nie tylko na umieszczonym na niej wizerunku. Problem w tym, że to nie ta strona.
Celem rozwiania resztek wątpliwości kilkakrotnie składam i rozkładam pakiecik, po czym znów badam powierzchnię opuszkami, lecz pomimo tych zabiegów obserwacje nie ulegają zmianie: zgięcie jest bezsprzecznie wypukłe, linia natomiast- ewidentnie wklęsła, jakby wyżłobiona paznokciem lub ostrzem, niemal dziurawiąca kartonik. Zastanawiając się, kto mógłby uszkodzić coś tak pięknego, bezwiednie przygryzam górną wargę, gotując się do sprania ignoranta na kwaśne jabłko i podwieszenia go pod sufitem pawilonu jadalnego, gdzie sprawdziłby się świetnie jako żywy cel dla wszystkich pragnących doskonalić szlachetną sztukę rzucania jedzeniem półbogów.
Lecz niezawodne ADHD już po paru sekundach sprawia, że owo nad wyraz żywe wyobrażenie opuszcza mój umysł, ustępując innej wizji, tym razem jak najbardziej realnej: kształt sadzawki czy też lusterka przeciętego zbadaną wcześniej dogłębnie skazą, nakładający się z innym, niemal identycznym. I, co więcej, znajomym. Przepołowiony poprzeczką spłaszczony okrąg- uproszczony obraz replikującego genoforu, w tym stanie zwanego, o ile się nie mylę, formą theta.
Theta, theta… dlaczego wciąż odnoszę wrażenie, iż ta litera powinna kojarzyć mi się z czymś więcej niż tylko z kopiującą samą siebie cząsteczką bakteryjnego DNA? Odczuwam je niemal fizycznie, jak mrowienie, muśnięcia odnóży maleńkich stawonogów przemykających po skórze szyi, a potem głowy, aż na skronie, gdzie urojenie zestala się w postać fizyczną, którą rozpoznaję bezbłędnie jako zapowiedź migreny. Nieco tym przerażona, niemal przestaję naciskać. Niemal.
Bo nagle doznaję olśnienia: gwiazdy! Dotąd nie poświęcałam im należytej uwagi, uznając je po prostu za zbiorowisko przypadkowych kropek, stanowiących artystyczne remedium na nudną jednolitość ciemnego firmamentu, teraz jednak zauważam w ich rozmieszczeniu celowość, wzór: kilkanaście tworzy rozciągnięty pierścień, trzy pozostałe natomiast dzielą go na dwie równe części, powtarzając wzór widoczny poniżej. A może raczej: to linie u dołu karty odtwarzają ich układ, będąc jakby zamazanym odbiciem w zakurzonym lustrze- jeśli się skupić, między tworzącymi oprawę zwierciadła falami loków w odcieniu nocnego nieba widać identyczne lśniące punkciki, wplecione we włosy niczym perły.
To odkrycie, połączone z wyrazem białej jak papier, poznaczonej niemal idealnie okrągłymi bliznami (śladami po dziecięcych ząbkach?) twarzy kobiety, wywleka z niezbadanych głębin mojego umysłu opowieść, o której znajomość sama siebie nie podejrzewałam.
-Łzy Oceanu…- szept opuszcza usta bez udziału woli, zabierając ze sobą nędzne resztki tlenu, jakie zachowały się w płucach po tak długim nieświadomym wstrzymywaniu oddechu. Przed oczami robi mi się ciemno, dyszę rozpaczliwie, z otwartymi jak do krzyku ustami, desperacko pompując przeponą- bez efektu. Do palącego ucisku w klatce piersiowej dołącza wkrótce cierpienie zadawane przez niematerialne ogniste imadło, zgniatające skronie w płomiennych kleszczach prologu migreny, a także jego nieodstępnego towarzysza- groźbę shaftowania się w ludowe wzorki. Przez kilka sekund skupiam się na jedynej możliwej w tym momencie do wygrania walce i, porzuciwszy bezowocne próby zaczerpnięcia powietrza, staram się ze wszystkich sił utrzymać pawia na uwięzi, w myślach układając wymyślne wiązanki (niestety, nie ze świeżych polnych kwiatków), jakimi z chęcią obrzuciłabym boginię, której znakiem firmowym jest ów ptak, a przy tym starając się, w miarę skromnych możliwości, ignorować ból.
Jeszcze przez chwilę. Jeszcze troszeczkę.
I nareszcie się zjawia: upragniona ciemność.
***
Właściwie nie powinnam czuć ulgi. Czas ucieka nieubłaganie, zadania do wykonania czekają w kolejce, przytupując niecierpliwie, a ja, niepomna tego faktu, moszczę się wygodnie w bezpostaciowej czerni umysłu, nagle o wiele bardziej przestrzennej, jako że zagracające ją zwykle wzrok, słuch, węch, smak oraz, szczątkowy bo szczątkowy, ale jednak, dotyk chwilowo wybyły i nie bardzo wiadomo, kiedy raczą powrócić.
Tylko co innego mam robić, jeśli nie czekać? Akurat tym razem chwilowe wycofanie się z fizycznego świata wynika z mojej suwerennej decyzji (niemożliwe jest przecież, by próby nuklearne pod czaszką miały na nią jakikolwiek wpływ!), powinnam więc ze spokojem przyjąć konsekwencje, nie narzekać i jak najlepiej wykorzystać moment wytchnienia, przykładowo na dokładną analizę posiadanych danych.
Przez kilka kolejnych dni mogę nie dostać takiej szansy.
Na pierwszy ogień idą dalsze „oględziny” intrygującej karty. Zadanie nie jest łatwe, bowiem w obecnym stanie zawieszenia nie bardzo mogę posługiwać się obrazami tudzież je sobie wyobrażać, jednak nie łamcie się- heros potrafi! Wystarczy mi kilkanaście sekund, by ustalić, jakie słowa kłębiły mi się w głowie podczas podziwiania mistrzowsko nakreślonego wizerunku, a kolejne pół minuty zabiera złożenie owych postrzępionych myśli we w miarę spójne i sensowne zdania. Im dłużej jednak pracuję, tym większe staje się moje zdumienie:
namalowana kobieta gniewny wzrok utkwiła w ułożonych w kształt thety gwiazdach, jednak jej odbicie nic sobie z tego nie robi- usta, zamiast wykrzywiać się w grymasie pogardy, wyrażają spokój lub nawet obojętność wobec własnego losu ze szczyptą uległego zdziwienia, a oczy, nawet jeśli rozszerzone i błyskające z wściekłością białkami, to ukryte za zasłoną powiek i króciutkich, czarnych jak węgiel rzęs, jak u śniącego… Nie, jednak nie! Tak wygląda tylko lewa strona twarzy, z prawej natomiast mruga, niczym wielki ni to zielony, ni to niebieski szmaragd, tęczówka niczym niezasłonięta. Marnuję cenne chwile, dywagując nad tym czy zrobienie takiej miny jest możliwe z fizjologicznego punktu widzenia, szybko porzucam jednak bezproduktywne rozważania (postanawiając jednakowoż rozwiać powstałe wątpliwości niezwłocznie po odzyskaniu kontroli nad ciałem). Powracam do świata obrazów, których nie jestem w stanie sobie wyobrazić i słów- namiastki zmysłów.
I niemal natychmiast dokonuję przełomowego odkrycia: odwrócone oblicze u dołu karty ma skórę w dwóch różnych kolorach: część pogrążona w letargu tak upiornie bladą, że aż białą, czuwająca natomiast- nienaturalnie czarną. Barwa ta nie przypomina jednak odcienia niczego, z czym może urodzić się człowiek- tego przydymionego połysku nie mają ani włosy, ani oczy, o cerze czy znamionach nie wspominając. Nawet tatuaż nie dałby efektu choćby zbliżonego do opisywanego- ten uzyskać można tylko w jeden sposób: rozgniatając pajęczaka i czekając, aż bezbarwna krew zwilży zdruzgotany chitynowy pancerzyk, by pokryć go emalią piękna. A przy okazji także śmierci.
To spostrzeżenie z kolei nieco mnie przeraża, a bardzo irytuje, mam bowiem aspiracje nieco wyższe niż zostanie naleśnikiem, może jakimś pediatrą, przedszkolanką, kimś w tym stylu. Lecz, jak znam życie, taki pomysł na pracę raczej nie wypali- nawet jeśli wcześniej nic nie przerobi mnie na bitki, uzyskanie sensownego wykształcenia, a w efekcie nie totalnie szmaciarskiego zawodu, uniemożliwi mi zapewne jakże ubóstwiane przez herosów ADHD.
Jednak, choć prawdopodobnie za parę lat będę przeklinać dziadostwo bardziej niż obecnie okupujące komunikację miejska w godzinach szczytu niekulturalne baby w obstawie zmęczonych siatek i zdecydowanie bardziej energicznych syneczków w „mundurach galowych herbu trzy paski”, jak je określa Allan, teraz akurat jestem za nie wręcz wdzięczna. Może jednak ten kretyn kilka tysiącleci temu kompletujący Zestaw Gadżetów Obrońcy Nieśmiertelnych (w skrócie: zapewniający Z.G.O.N.) rzeczywiście wiedział, co robi? Oczywiście, tworzenie z powietrza chińskiego żarcia i domowych drożdżówek z rabarbarem byłoby znacznie bardziej przydatną supermocą, ale czasem i niezdolność do skupienia się na niczym na dłużej (dyplomatycznie nazywana „podzielnością uwagi”) miewa swoje plusy. Na przykład wtedy, gdy wspomniane cholerstwo, śmiertelnie znudzone jałowymi dywagacjami, podsuwa umysłowi przypadkowe wycinki odczuć i wrażeń, w nadziei, iż któryś z nich wyprze w końcu mało interesujący temat. Bo kto nie porzuciłby natychmiast rozmyślań o planowanej transformacji w wątpliwej świeżości danie dla brzydali odkrywszy kolejny, niezarejestrowany dotąd detal intrygującej karty?
Jakim cudem nie dostrzegłam tego wcześniej?! No dobra, to nie żaden cud, tylko szkiełka na nosie za słabe, ale i tak… Jestem i będę nogą z fizyki, ale optyka, z wiadomych względów, nie przypomina mi aż tak bardzo czarnej magii, wymagającej ofiar z kotów czy picia rosołków gotowanych na skrzydełkach nietoperza. Zgodnie z rządzącymi nią prawami, by mogła zaistnieć sytuacja z obrazka, to znaczy by przedziwna konstelacja połyskiwała nad głową prawdziwej kobiety, lecz okalała widoczne w lustrze odbicie jej twarzy, postać musiałaby pochylić się nad zwierciadłem… zaraz, zaraz, to przecież gwiazdy tworzą to zwierciadło! One wyznaczają jego ramę, wytyczonym przez nie szlakiem biegnie buzujące znakami zapytania pękniecie… Więc może to jednak staw? Szybko uświadamiam sobie jednak, że znów kilka szczegółów przeczy tej teorii.
W uniwersum tego obrazu nic nie jest jednoznaczne i pewne, każda kreska kryje w sobie bogactwo często sprzecznych znaczeń: kształty powyżej sadzawki przywodzą na myśl poszarzałe od pracy, zdeformowane przez upływające lata ręce, między którymi rozciągnięty jest, jakby w ramach przygotowań do rozpoczęcia przędzenia, pojedynczy srebrzysty włos, jednak równie dobrze mogą to być po prostu brudnobiałe wilki, ze szczytów skał wyśpiewujące swe żałobne skargi twarzy, która w moich myślach coraz bardziej i bardziej staje się tylko zimną jak polerowane srebro tarczą księżyca, bezmyślnie zagapioną w jeszcze przed chwilą będącą wątkiem linię horyzontu.
Niektórzy mówią, że czwartym wymiarem jest czas. Po obejrzeniu tej karty skłonna jestem jednak nadać mu inne imię. Brzmi ono: Tajemnica.
***
Wyjście z nicości przypomina zwykle wynurzanie się z jakichś niewyobrażalnych głębin: najpierw czuć tylko potężniejący z każdą sekundą ból, jak pożar rozlewający się po płucach, pewną ulgę przynosi dopiero nieznaczne zmniejszenie ciśnienia, potem pojawia się blade, rozmyte światło, wraca słuch, a skóra całego ciała zaczyna mrowić, jakby po jej powierzchni bezustannie przemykały maleńkie pęcherzyki powietrza. Później wzrok powoli się wyostrza, po czym dusza, świadomość czy jak tam chcecie to nazywać ostatecznie mości się wśród materii, nadal pozbawiona możliwości odczuwania zapachów oraz smaków. Nie na zawsze, oczywiście, ale kilka godzin bez szans na zorientowanie się, że Hoodowie zalali mi śpiwór środkiem do przetykania rur PRZED, a nie PO tym, jak do niego wlezę potrafi wykończyć nerwowo, nie mówiąc już o całych dniach udawania, że, sącząc nektar, rozkoszuję się domowej roboty kompotem tudzież ciągłych oskarżeń o przesolenie lub niedoprawienie tej czy innej potrawy, której oczywiście nawet nie chciało mi się próbować, bo z takiej degustacji wynikłoby jedynie wielkie NIC.
Jakież jest więc moje zdumienie, gdy zaraz po wypłynięciu na powierzchnię ciemności uderzają we mnie, niczym fala żaru, dane zarejestrowane przez wszystkie pięć zmysłów: delikatne postukiwanie otwartego okna o framugę, chaotyczne migotanie mikroskopijnych niebieskawych kryształków, wytyczających na ramie będącego częścią toaletki lustra splątane linie subtelnych ornamentów, powiew wiatru, a może przeciąg, stawiający na baczność króciutkie włoski na łydkach i przedramionach, cierpka drętwość w ustach (skutek wypicia jednej kawy więcej niż powinnam) oraz skład powietrza, pomimo niezgorszej wentylacji pomieszczenia ciężkiego od aromatów perfum, mydeł, wód toaletowych i Afrodyta-wie-czego-jeszcze.
Ponad te słodko-mdlące opary wybija się jednak świeższa, bardziej ożywcza nuta, przywodząca na myśl obsypaną pąkami kwiatów równie gęsto jak kroplami rosy łąkę, wciąż uśpioną po chłodnej nocy, lecz już muśniętą pierwszymi życiodajnymi promieniami słońca. Za Chiny Ludowe nie jestem w stanie dociec, jak można uzyskać tak przedziwną woń, jeśli jednak ktoś zapytałby mnie, co jest jej źródłem, odpowiedziałabym bez chwili wahania: Silena.
Stoi w odległości może dwóch kroków, pogrążona w milczeniu i pozornym bezruchu, nie zauważywszy nawet, że ostatnie siedem minut spędziłam tak daleko od niej, jak to możliwe, jeśli się stoi trzy metry od siebie. Ignoruje także fakt, iż do jej idealnie wykrojonej dolnej wargi przykleił się zabłąkany włos, długi i czarny jak mój, lecz nieporównanie bardziej lśniący, bo zdający się pałać własnym blaskiem nawet w pojedynkę, bez wsparcia całej atramentowej kaskady; zbyt zapatrzona w trzymaną w dłoni kartę, by zwracać uwagę na resztę świata, bezwiednie balansuje na piętach, kiwając się nieznacznie to w przód, to znów w tył, niczym dopracowana w każdym szczególe wańka-wstańka.
Nie wiem, może to za sprawą jakichś pokręconych czarów jej świrniętej mamusi, ale od tej dziewczyny naprawdę nie sposób oderwać wzroku- nawet obozowa koszulka, bez przeróbek na każdym bez wyjątku wisząca jak worek na śmieci, w przedziwny sposób podkreśla jej figurę, zwracając uwagę na umięśnione, lecz wciąż szczupłe ramiona oraz mocną, jednak w żadnym wypadku nie wywołującą skojarzeń z kulturystami tudzież dresami szyję, na której przy każdym obróceniu głowy czy przygryzieniu wewnętrznej strony policzka uwidacznia się fascynująca gra ścięgien, od kontemplowania której odrywa mnie dopiero niecierpliwe tykanie domagającego się uwagi zegarka. Posłusznie, aczkolwiek z pewną niechęcią, obrzucam wzrokiem jego osłoniętą niemożliwie porysowanym szkiełkiem tarczę i na ułamek sekundy aż zamieram ze zgrozy. Dwanaście minut! Tylko dwanaście minut, a tyle do zrobienia!
Czyżby dzieciaki Afrodyty miały jakiś wewnętrzny radar, wykrywający silne uczucia i emocje równie sprawnie, jak satyrowie namierzają meksykańskie knajpy? A może po prostu każdy względnie rozgarnięty człowiek (czy też pół człowiek, wszystko jedno) czyta z twarzy jak z otwartej księgi, a jedyną ślepą na wysyłane przez innych sygnały jestem ja sama? Szczerze mówiąc: nie mam pojęcia. Ani zielonego, ani w żadnym innym kolorze. Wiem tylko, że, choćby mój wzrok jakimś cudem się poprawił, nigdy nie będę tak spostrzegawcza jak Silena. Ona moje przyprawione lekką paniką zmieszanie zauważa natychmiast, choć jeszcze kilka sekund wcześniej praktycznie dla niej nie istniałam. Odwraca głowę, szybko, lecz nie gwałtownie, więc gładka kurtyna atramentowych kosmyków na ułamek sekundy przysłania, jak scenę, z której zaraz zejdą ostatni aktorzy, jej piękną, choć wcale nie doskonałą twarz, po czym formuje w powietrzu regularny kształt, przez co odrobinę przypomina jedną z tych uwielbianych przez małe dziewczynki spódniczek które, gdy się w nich okręcić, wydymają się i unoszą, upodabniając się tym samym do dzwonu mającej właśnie wystrzelić w mroczne odmęty meduzy.
Jak można było przewidzieć, nachodzi mnie przemożna ochota, by sprawdzić, czy jamochłony w takim odcieniu czerni przypadkiem rzeczywiście nie istnieją, jednak niemal natychmiast zasadzam sobie za to mentalnego kopa w wiadomą część ciała. Takimi pierdołami to się mogę zacząć martwić za jakiś miesiąc, jak już damy wciry niepokonanej armii i zabijemy paru wielkich, złych, nieśmiertelnych gości z kilkoma tysiącleciami doświadczenia w przerabianiu herosów na półboskie kebaby, co zapewne okaże się równie banalne jak wymuszenie na swych płucach przyjęcia w ciągu najbliższych kilku sekund kolejnego haustu powietrza.
Czyli cholernie trudne.
Po prostu czasem przychodzi taki moment, kiedy nawet tego się nie chce, nie może lub nie potrafi zrobić, bo zwyczajnie już się nie pamięta, jak.
I wydaje mi się, iż dla Obozu i wszystkich jego mieszkańców taka chwila właśnie nadeszła.
Bo to zwyczajnie widać- wystarczy przyjrzeć się oczom. One jedne nie potrafią się śmiać, gdy wszechogarniające przerażenie zamienia każdy nerw, każde włókno mięśniowe, a nawet cały szkielet w masę trzęsącej się bohatersko galaretki.
Sileny również nie zdradzają gesty, ton głosu ani wyraz twarzy. Ruchy długich palców są spokojne i przemyślane, słowa splatają się ze sobą w złożone łańcuchy nienagannych stylistycznie zdań, odrywając się od miękkich, niemal bez przerwy delikatnie wygiętych w ledwo zauważalnym uśmiechu warg z gracją startujących motyli.
Od moich, niezależnie od temperatury otoczenia lodowatych, drżących jak u staruszki chorej na Parkinsona rąk, przejaskrawionych, wymuszonych reakcji i przydługich, chaotycznych, gnających na łeb na szyję wypowiedzi, w szalonym pędzie gubiących logikę oraz spójność dzielą ją całe przepaści światów, lecz odnoszę wrażenie, że gdzieś pod szmaragdowym, buzującym pozorami oceanem płomieni, pod wzburzoną rubinową taflą skrywamy, jeśli nie ten sam, to przynajmniej bliźniaczo podobny, rdzeń.
Sprawa: jeżeli przypadkiem zamierzacie wystosować do kogoś/czegoś [niepotrzebne skreślić] petycję z prośbą o ujawnienie natury owego zrębu- walcie śmiało! Będę pierwszą osobą, która złoży pod nią krzywy, nieczytelny podpis dyslektyka, bo to, co wiem teraz, stanowczo nie wystarczy (o napawaniu optymizmem już w ogóle nie wspominając).
Stojąca przede mną córka Afrodyty także nie wygląda na uradowaną, a mimo tego z godną podziwu troską dopytuje się, o co chodzi. Wyjaśniam możliwie krótko, bez użycia słów- stukam opuszkiem (paznokieć, niestety, średnio do tego celu nadaje- jest o jakieś pół centymetra za krótki by zrobić z nim cokolwiek poza obżarciem do żywego mięsa) w niemożliwie porysowaną tarczę ledwo trzymającego się w jednym kawałku zegarka, w porównaniu z ręką, której nadgarstek oplata swym wytartym z niegdysiejszej czerni paskiem, będącego jednakowoż wręcz okazem metalowego zdrowia.
W geście pożegnania unoszę prawą dłoń, wyjątkowo nawet nie drżącą, i kieruję swe kroki w stronę wyjścia- z blaszanego piekarnika w żar otwartej przestrzeni- lecz nie jest mi dane rozkoszować się wyimaginowanymi podmuchami wiatru. A przynajmniej jeszcze przez kilkanaście sekund muszę robić to w środku. Nie żeby różnica była jakaś wielka, bo w domku już chwile temu zrobił się przeciąg, więc chłodniejsze powiewy omywają mi łydki jak fale oceanu, to wzbierając, to znów cofając się i cichnąc, ale akurat teraz (bądźmy szczerzy: ani też w dowolnym innym czasie) niekoniecznie mam ochotę przeglądać się w podtykanym mi pod nos ręcznym lusterku czy, co gorsza, być łapana za ramię.
W reakcji na niespodziewany kontakt fizyczny palce instynktownie zaciskają się na dwucentymetrowym obłażącym z farby pajączku, spoczywającym na mostku, tuż nad niewielką kolekcją różnobarwnych obozowych paciorków. Zanim zdążę choćby pomyśleć i jakoś poskromić odruch, już dzierżę pełnowymiarowy, gotowy do użycia miecz.
Ciało zatrzymuje się jednak równie gwałtownie, jak wystartowało, niczym ta durna zabawka, służąca do robienia nieśmiesznych żartów- pięść na sprężynie. Tak jak ona, chwieję się leciutko, niemal niezauważalnie drgam, ale- nic więcej. Całą moją uwagę pochłania bowiem to, co odbija się w podsuniętym niemal przemocą zwierciadle.
***
Cudzych blizn nienawidzę całym sercem.
Właściwie to zwykle nawet nie rozpatruję faktu ich obecności w kategoriach estetycznych- wisi mi, szpecą czy też zdobią, bo tak naprawdę widzę niejako przez nie, traktując owe ślady jak niechciany dodatek do ciała, a nie jego integralną część. Przeglądam wplecione między nieforemne komórki eteryczne klisze żywych , niestygnących wspomnień, wiernych do bólu zapisów chwil, gdy szramy powstawały: wycinki z niezliczonych bitew o sztandar i urywki poważnych starć, wypadki, spowodowane zarówno nieprzychylnością Fortuny, jak i zwykłą głupotą, tragedie, stare i nowe, małe i duże, słowem- skróconą historię typowego herosowego żywota, z wyczuwalnymi nutami smutku, przerażenia, ale też szaleństwa, niekoniecznie jedynie w złym tego słowa znaczeniu, które, uczepione receptorów smakowych, nie dają się zagryźć chlebem (albo i chlebowi) codziennych, śmiertelniczych zajęć ani zapić… czymkolwiek.
Ale dokładnie z tego samego powodu wszystkie jasnoróżowe tudzież białawe linie i ciemniejsze plamy o nieregularnych brzegach, upodabniające każdy centymetr kwadratowy mojej skóry do pola gry w kółko i krzyżyk, na swój sposób lubię i cenię. Są częścią mnie, swoistą kopią zapasową, backupem nienajlepiej wywiązującej się ostatnio ze swych obowiązków pamięci.
Napycham je więc wspomnieniami, w (zapewne dość naiwnym) przekonaniu iż, gdy ten organiczny złom pod czaszką w końcu wysiądzie na amen, a jedynym ratunkiem okaże się całkowity reset, zostanie ze mnie akurat tyle, bym musiała się za siebie wstydzić. Oraz bym pragnęła niezwłocznie cisnąć wszystkie obciążone tożsamością „Arachne” odczucia, obrazy, wrażenia w otchłań zapomnienia, by później przyglądać się z destrukcyjną satysfakcją, jak balast imienia wciąga je coraz głębiej i głębiej w odmęty nicości.
Jednak gdy (z obowiązkowo rozdziawionymi ustami) odrobinkę tępawo gapię się w odbitą w nieskazitelnej powierzchni niewątpliwie nieco podrasowanego różowo-serduszkową magią lusterka twarz, uderza mnie (lecz nie jak rozbujany taran, już prędzej krople deszczu: nieskończenie mnogie, bębniące z mój obraz rzeczywistości z jednostajnym uporem, pac, pac, pac, pac…) jaskrawa inność oglądu, poglądu i wyglądu.
Oglądu, bo po raz pierwszy od lat widzę własne, rozszerzone przez mieszankę zdumienia i podejrzliwości oczy. Nie artystycznie rozmazane przez pięć dioptrii utrapienia nieforemne plamy, przywodzące na myśl okolone, jakże w tym sezonie modnymi, wianuszkami gnijącego mięsa dziury, wybite w czaszce przez niezrównoważonego boga [czytaj: dowolną postać z naszego ulubionego panteonu], nie mikroskopijne, świńskie ślepia, mrugające konwulsyjnie, by dostrzec cokolwiek zza niewyobrażalnie zasyfionych szkieł, lecz prawdziwe, żywe, wyraźnie zarysowane smoliste rzęsy, ozdobione zawiłym ornamentem drobnych żyłek, połyskujące odbitym światłem białka, tęczówki o barwie greckiego ognia, na przydziałowe terytorium których podstępnymi mackami wkrada się atramentowa czerń źrenicy. A może nie czerń a czerwień?
Dobra, zostawmy to. Jedziemy dalej!
Poglądu, bo, gdy tak kontempluję księżycowy krajobraz czoła, policzków, nosa i brody, tworzące oraz znaczące je linie… miękną, tak, to chyba dobre słowo… choć ich kształt w najmniejszym zakresie nie uległ zmianie. Uczucie, którego doświadczam, jest dość specyficzne, jakby w moim mózgu po długiej walce z przerdzewiałym mechanizmem ktoś w końcu przestawił zwrotnicę, kierując myśli na tory tak stare, że już nikt nie ma pewności, dokąd prowadzą. Trochę jak z iluzją optyczną: raz dostrzeżona staruszka ani myśli zmienić się z powrotem w widzianą tyle razy wcześniej młodą dziewczynę.
Przy podziwianiu urody innych przywykłam ignorować blizny, na siebie z kolei patrząc właśnie przez ich pryzmat, nigdy jednak nie zdarzyło mi się znaleźć na ziemi niczyjej pomiędzy tymi dwoma stanowiskami.
Nigdy. Aż do teraz.
Pokręcona magia (w gruncie rzeczy niepozornego) lusterka bowiem nie tylko niewiadomym sposobem wykurzyła z ich ulubionego stanowiska zmaltretowane okulary, lecz także sprawiła, że zaczynam, jak na mnie przystało beznadziejnie powoli, ale jednak, modyfikować swoje, uchodzące za totalnie zabetonowane, podejście.
Wyniesionych z bitew autografów wrogów nie można nazwać zaledwie dodatkiem do człowieka, jednak nie stanowią one również jego esencji. To integralne fragmenty, zarówno ciała, jak i osobowości. Tylko. Lub, jak kto woli, aż.
Piękno nie istnieje wiec mimo blizn ani dzięki nim, a z nimi, splecione z komórkami skóry w siostrzanym uścisku, spajające je jak szwy, trzymając wszystko, nie wyłączając największego z ludzkich narządów, w kupie. Znów: tylko tyle i aż tyle.
Niemal, a jednak nie do końca namacalne, przypomina przyprawę: jej samej jeść niepodobna, lecz pozbawione choćby małej szczypty potrawy również nadają się co najwyżej dla niemowlaków, po uprzednim zmiksowaniu oczywiście. Ale w pewnej, choćby mikroskopijnej ilości jest obecne wszędzie.
Czasem, co dostrzegam z niejakim zdumieniem, nawet we mnie. Po odprawieniu przez córkę Afrodyty najbardziej śmiertelniczych z czarów zaszła we mnie bowiem kolosalna, choć ledwo uchwytna zmiana.
Wyglądu. Bo, choć wciąż mam te same nieujarzmione kłaki, o dziwo nie w nastroju na wymykanie się z ciasnego splotu, identycznie wadliwe oczy, bliźniacze kształty nieznacznie wysuniętej do przodu dolnej szczęki i komicznie wystającej górnej wargi, a nawet podługowaty, sino-czerwonawy ślad po wrzynającym się w skórę ocalałym nosku okularów, oraz inne, równie charakterystyczne szramy i urazy, kropka w kropkę takie jak u oryginału, to zarówno przestrzenie pomiędzy tymi elementami, jak i ich wzajemne położenie uległy zapierającej dech w piersiach metamorfozie.
Żeby kto sobie czegoś nie myślał: dalej nie jestem ładna. Nigdy nie stanę się klonem Barbie ani sobowtórem gwiazdy Hollywood, ale też nie posiadam takich ambicji- wystarczy mi coś z pozoru dużo skromniejszego, lecz faktycznie znacznie cenniejszego. Czegoś, co przy pomocy swojej dziwacznej magii darowała mi Silena.
Nie wydaję się brzydka.
Dla normalnego człowieka ta pokręcona gadanina zapewne jest kompletnie bezsensowna- to, czego nie można wrzucić do żadnej z dwóch skrajnych szufladek, przywykł klasyfikować jako przeciętne. Ale, żeby był porządek, przypominam: ja do końca nie czuje się ani normalnym, ani człowiekiem, a pustki we wnęce po „ładnym” i „brzydkim” dostrzegam akurat tyle, by, jeżeli tylko postronny obserwator zdecyduje się je tam włożyć, zmieściło się „piękno”.
Problem w tym, że nie do końca o to mi chodziło.
-Wyglądam… jak ja. No, może jak odrobinę urodziwsza siostra bliźniaczka… powiedzmy, Billy Nightingale? Jak to właściwie brzmi?- zawód w moim głosie jest nie tyle wyczuwalny, co wręcz namacalny. Idąc za moim przykładem, córka Afrodyty zestala swe westchnienie, nieco zirytowane, lecz również pobłażliwe, w postać drobnych, idealnie krągłych kuleczek gradu, szczypiących skórę mroźnymi igiełkami. Mimowolnie wyciągam lewą dłoń, by niezdarnie potrzeć nią prawą, niezmiennie zaciśniętą na zausznikach okularów. Gest ów ma raczej działanie uspokajające niż rozgrzewające, gdyż obie ręce są lodowate jak metal w zimową noc, a więc zdradza niepewność, czego w normalnych okolicznościach unikam za wszelką cenę. Ale nie dziś. Lub raczej: nie tu. Albo, jeszcze dokładniej: nie przy tej dziewczynie.
Każdy wydany przez nią dźwięk jest jak koncertujący od wschodu słońca ptak- jego wzbicie się w przestworza daje wszystkim nietoperzom i sowom czarnych myśli sygnał, że czas spać, toteż fakt, iż moje wątpliwości znów zostają rozwiane właśnie przez jej głos, zdecydowanie zaskakujący nie jest.
W przeciwieństwie do słów przez ten głos wypowiedzianych.
-Billy? A co to właściwie za imię dla dziewczyny?- ton wypowiedzi nie sugeruje chęci bezpośredniego zaatakowania, jest czystym niedowierzaniem, lecz mimo tego czuję się odrobinę dotknięta i właśnie mam zamiar wyjaśnić (tonem cokolwiek defensywnym) , iż to zdrobnienie od Biliku, gdy Silena postanawia odezwać się znowu. Cholera, nie zmuszę się, by jej przerwać. Będę słuchać, aż uschnę, umrę i zmienię się w sklerofita, taczającego się tam i siam po domku Afrodyty, za jedyny byt obdarzony dostatecznym autorytetem by mi rozkazywać uznając hulający po tych wnętrzach wiatr. Swoją drogą: skąd on się właściwie bierze? Czyżby któreś z okien było otwarte?
-Wyglądasz tak, jak widać, bo z tego, co raczyłaś chwilę temu wykrzyczeć mi w twarz, wynika, że pragniesz wydobyć z własnego wnętrza kobietę, która była tam od zawsze, choć nikt o tym nie wiedział, a nie podstawić na swoje miejsce kogoś zupełnie obcego.- już mam przystąpić (z ogniem w oczach i przekleństwem cienkimi wiciami ostatnich głosek rozpaczliwie czepiającym się czubka pokrytego niezdrowym, białawym nalotem języka) do prostowania ze wszech miar błędnej interpretacji moich (nie moich?) słów, gdy córka bogini miłości, wziąwszy uprzednio długi, wibrujący wymuszonym spokojem wdech, jak przed biegiem na pięć kilometrów, zaczyna wyrzucać z siebie lodowatą złością wyrazy niczym pociski karabinowe, coraz szybciej i szybciej, bardziej dobitnie, z większą mocą i zapalczywością- Robię, o co prosiłaś, chociaż, *** i ***, nie wyjaśniłaś właściwie nic. Informacje, którymi byłaś łaskawa się podzielić, może i trzymają się kupy, ale zawierają, w najlepszym wypadku, jedynie ziarno prawdy. Pomagam ci przez wzgląd na Charliego, ale im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej boję się, że, zamiast chronić, wbijam mu gwóźdź do trumny. Zabieraj sobie te śmieszne fatałaszki!- tu szerokim, pełnym wzgardy gestem ogarnia rozsypane podczas poszukiwań domniemanego poleconego z Olimpu barwne frotki, skrzące się wszystkimi odcieniami srebra i błękitu niczym rybia łuska wzmacniane niebiańskim spiżem nieprzecinalne rękawiczki bez palców, woreczki na drobiazgi i jakiś milion innych popierdółek, które moje nieprecyzyjne jak wskazówki bogów dłonie niemal bez udziału woli pośpiesznie zgarniają, by następnie, również w prawie zupełnym oderwaniu od poleceń zajętego czym innym umysłu, wepchnąć je, w formie bezkształtnego kłębu dżinsu, włóczki oraz metalu, do plecaka, gdzie się uprzednio znajdowały, podczas gdy ja sama trawię urazę, z wolna rozkładając ją do prostszych emocji: gniewu z ledwie wyczuwalną domieszką smutku i podejrzliwości. Tylko dlaczego, *** i cholera? Skąd wzięła się ta wątpliwość? Co mi, do *** nędzy, nie pasuje w tym całym wywodzie? Poza, rzecz oczywista, faktem, że mnie on obraża.
Siedzę po nocach, produkując te maleństwa zamiast spać, przez co jeszcze bardziej niszczę sobie już i tak szwankujący wzrok, przelewam w ściegi i supełki wszystko to, co mam najlepszego, może nawet własną duszę, a tu jakaś baba, która nigdy w życiu nie wydziergała nawet szalika dla lalki, wyskakuje ze „śmiesznymi fatałaszkami”?! Brzydkie- bywają, nieudane- zdarzają się, ale śmieszne? W żadnym wypadku, *** i ***.
Od tygodni jestem jak niespokojnie drzemiący wulkan, od erupcji dzieli mnie jedynie maleńki kroczek. Na razie drę się na kogo popadnie, wszczynam bójki z każdym, kto się nawinie, za powód podając „bo tak”, a z nerwów kładę się dopiero o czwartej nad ranem (lub nie robię tego w ogóle), lecz to tylko preludium, przedsmak piekła, jakie rozpętam, gdy w końcu eksploduję, zalewając wszystko w polu rażenia falą upiornie zielonych płomieni furii. Przez ułamek sekundy widzę nawet oczyma wyobraźni, jak szmaragdowa pożoga ogarnia bezlitosnymi ramionami żaru szczupłe, choć wciąż nie wątłe ciało Sileny, wżera się w nieskazitelną skórę nieznośnie gorącymi palcami węgli, ściskając dłużej, mocniej niż kiedykolwiek odważył się Beckendorf i nadając jej włosom nieziemski blask przez tę jedną, ulotną chwilę, gdy smoliste pąki pukli wybuchają ognistymi kwiatami, by zaraz zgasnąć, powracając do pierwotnego koloru, z tą drobna różnicą, że pod postacią sypiącego się z wysokości niczym brudny, parzący śnieg popiołu.
Wizja jest tak wyraźna, że niemal słyszę wszelkie towarzyszące pożarowi trzaski, dławię się ciężkim, zawiesistym dymem, czuję na języku tą specyficzną, mdląco słodkawą gorycz, doprawioną odrobiną soli…
Znam ją. Wiem, że tak jest. Tylko, cholera jasna, nie mam bladego (ani też opalonego w solarce) pojęcia skąd. A gdy próbuję się do owych danych dokopać, w sensie metaforycznym oczywiście, ból przeszywa wnętrze mojej czaszki z taką siłą, jakbym naprawdę wbiła sobie szpadel w mózg.
To przywołuje mnie z powrotem do rzeczywistości. Znów musiałam się wyłączyć, bo kompletnie nie rozumiem, o czym mówi córka Afrodyty. Stoi w odległości jakichś dwóch kroków, nietknięta przez żywioły, wciąż piękną, choć nieidealna, długimi palcami podtykając mi pod nos jakiś przedmiot. Potrzebuję kilku szybkich mrugnięć, by zorientować się, iż patrzę na kartę, najpewniej pochodzącą z tej samej talii co znaleziona przeze mnie.
Może to wina odrętwienia, które jeszcze niezupełnie opuściło moje ciało, spowalniając bieg myśli i zarzucając woal niematerialnej mgły na wszystkie sześć zmysłów, nie tylko tych fizycznych, ale wydaje mi się, że obraz, który mam przed oczami, jest jakby zamazany, niewyraźny i pozbawiony szczegółów. Przedstawia kobietę, powieszoną do góry nogami za kostkę na złotym łańcuchu. Jej atramentowe włosy mogłyby uchodzić za kleks, plamę nicości u dołu strony, gdyby nie fakt, że na ich tle z zegarmistrzowską precyzją oddano narzędzia, do których postać sięga, najwyraźniej w nadziei, iż pozwolą się jej oswobodzić. Starania te nie na wiele się jednak zdają, gdyż nadgarstki krępują jej kolejne okowy, wykonane z identycznego materiału, lecz inną, zupełnie obca mi techniką- sierpowate ogniwa tworzą splot z wyglądu przypominający gruby warkocz. Zaskakująca wydaje się jedynie twarz wisielca: nie wyraża bólu ani złości, a tęsknotę, nienazwane pragnienie.
Mistrzowska kreska, magiczne przenikanie się odcieni tła, przedstawiającego chyba późnojesienny las o zmierzchu, ze strzelistymi kształtami nagich drzew i chmurnymi przestrzeniami między nimi. Piękny rysunek, ale- nic więcej. Brak mu tej wieloznaczności, głębi symboli, w której można się zanurzyć, lecz także, przy niezachowaniu odpowiednich środków ostrożności, utonąć.
Na Silenie musiał jednak podziałać co najmniej tak samo, jak księżycowa pani na mnie, bo wymachuje mi kawałkiem grubego papieru przed twarzą, jakby to był dowód poważnego przestępstwa. Za swe opanowanie powinna w każdym razie dostać jakąś specjalną nagrodę, niestety, nie mam pojęcia, jaką. Chyba że gdzieś na świecie przeprowadzają plebiscyt na „Osobę, która nie wrzeszczy nawet wtedy, gdy sytuacja nie tylko takie zachowanie usprawiedliwia, lecz nawet go wymaga”, ten wygrałaby z małym palcem (u stopy) w nosie.
-Nie wiem, skąd to masz ani ile wiesz, ale jeśli myślisz, że dam się przestraszyć, to trafiłaś jak kulą w płot.- jej narastająca złość, mroźna niczym powiew grudniowej nocy, który wtargnął w lepkie powietrze lipcowego popołudnia, przeszywa mnie sztyletami sopelków, nie ułatwiając jednak w żadnym stopniu zrozumienia stojących za nią powodów- Od pierwszej chwili, gdy przestąpiłaś próg tego domku, miałam wrażenie, że coś jest nie tak.- na te słowa, tak łudząco podobne do tego, co sama mogłabym w tym temacie powiedzieć, krzywię się w parodii uśmiechu. Tak, zdecydowanie nie wszystkie części mojego mózgu są na swoich miejscach, skoro ja- JA!- zdecydowałam się szukać pomocy właśnie tu, w oparach dziwnych, oszałamiająco syntetycznych woni i falujących w przeciągu chmurach pudru zamiast, jak zwykle, zaszyć się w dusznej, zadymionej kuchni, pobuszować w zagraconej zbrojowni w poszukiwaniu czegoś, co można przerobić na możliwy do opchnięcia towar lub wprosić się do przedsionka piekła- śmierdzącego topionym metalem i siarką, wypełnionym potępieńczymi jękami chóru bezlitośnie katowanych narzędzi, rozgrzanego tak, że same ściany zdają się topić wnętrza kuźni, gdzie nikt nie zadaje nikomu żadnych, w jego mniemaniu niezwykle taktownych, pytań, gdyż niedoszły rozmówca i tak by go nie usłyszał (lub przynajmniej dysponował możliwością udawania, iż tak było).
Córka Afrodyty podnosi głos coraz bardziej, wędrując między strome granie dźwięków, zdradliwych i trudno dostępnych nawet dla najbardziej doświadczonych wspinaczy. Lecz, choć jej możliwości zadziwiają mnie coraz bardziej i bardziej, słowa z każdą chwilą obchodzą mniej i mniej, najpierw skompresowane do poprzetykanej przekleństwami relacji w mowie zależnej, a później wręcz całkowicie wyparte przez wizję, dotąd przemykającą jedynie po obrzeżach świadomości, zaledwie muskającą myśli, leciutkim tchnieniem marzenia kształtując pragnienie, a teraz wypełniającą mnie całą, od czubków obutych w glany stóp aż po rozdwojone końcówki ciasno zaplecionych włosów:
„młoda kobieta, ubrana w suknię jakby utkaną z księżycowego blasku, u góry ściągniętą wysadzanym perłami gorsetem, na dole natomiast rozkloszowaną i wyszywaną srebrną nicią w zawiłe, kwiatowe wzory, w butach na niebotycznie wysokim słupku dobranych pod kolor kreacji i zapiętych na filigranowe sprzączki w kształcie lecących motyli. Podobnie wyglądają pierścionek na wypielęgnowanym palcu, kolczyki tkwiące w przekłutych płatkach uszu oraz delikatne grzebyczki przytrzymujące gruby, czarny warkocz, opasujący głowę niczym korona i odsłaniający gładką, białą twarz z pełnymi, rubinowymi ustami i dwojgiem ukrytych za kotarą długich, smolistych rzęs oczu, lśniących niczym ogromne szmaragdy… słodką i niewinną, jak u dziecka, a jednak zarysowaną już jak u dorosłej…”.
Myśl nie należy do mnie, podobnie jak słowa, w które została ubrana, ale akurat ten konkretny odprysk obcej jaźni wyjątkowo nie powoduje ogłoszenia w organizmie stanu pogotowia. Nie traktuję go jak raka, czegoś, co kiedyś przeżre mnie na wylot, aż nie zostanie już nic, ani jak obietnicy. Gdyby ktoś zaproponował mi taką powierzchowność, po najwyżej trzech sekundach najpewniej roześmiałabym mu się w twarz (lub postanowiła w nią delikwenta walnąć), mój tok rozumowania jest bowiem, pomimo porażających różnic dzielących nasze światy, bliźniaczo podobny do tego, który obrała moja urodzona po drugiej stronie lustra siostra:
„Chyba mogłabym nazwać ją piękną. Ba, doskonałą! Lecz przeszkadza mi w tym pewien szkopuł: tak właśnie mogłabym wyglądać, gdyby wszystko potoczyło się inaczej.
Przyglądam się postaci, jej nie zdeformowanym, nienawykłym do dzierżenia broni dłoniom, które zamiast blizn i odcisków zdobią paznokcie: zdrowe, błyszczące i równo opiłowane płytki bez śladów świadczących o łamaniu czy obgryzaniu, takich jak obrzęki i krew wokół skórek, jej wątłe, niezdolne do udźwignięcia tarczy ramiona, jej miękką, mlecznobiałą skórę tak cienką, że pewnie mogłaby się rozerwać przy najlżejszym dotknięciu, jej nogi, nie poznaczone pajęczyną oparzeń i śladów po dawno zagojonych ranach, szczupłe jak u młodej łani… z jednej strony cudowne, lecz z drugiej? Słabe, niepewne, nie wytrenowane, pozbawione mięśni pozwalających na ucieczkę lub stawienie czoła przeciwnikowi…
Patrzę na nią w skupieniu, dostrzegając coraz więcej i więcej… po chwili dochodzę do pewnego wniosku, który wprawia w konsternację nawet mnie samą: dziewczyna, którą mam przed oczami może i wygląda jak bogini, ale… nie zamieniłabym się z nią, nawet gdyby ktoś miał mi za to zapłacić.”
Obie widzimy w tym obrazie, niemal zbyt pięknym, by uznać go za rzeczywisty, nie ideał, do którego należy dążyć, lecz raczej projekcję możliwości, to, czym byśmy zostały, gdybyśmy wcześniej nie wyewoluowały w zupełnie odmienny gatunek: siebie. I czego niektóre cechy potrafimy na chwilę zaanektować, jeśli w danej chwili okażą się potrzebne.
Tak jak, wykorzystując niechętną pomoc Sileny, próbowałam zrobić to teraz.
Cóż, tak jakby nie wyszło.
***
Goniona wściekłymi okrzykami („Manipulantka!”- i to mówi córka Afrodyty, jedna z tych dziewczyn, w których towarzystwie każdy osobnik płci męskiej ulega automatycznej przemianie w bezwolnego leminga- „Szpieg!”- a jakie niby dane wrażliwe miałabym zbierać w tym magazynie kosmetyków? Ilości zużywanego przez mieszkańców mydła tudzież dezodorantu?), pośpiesznie ewakuuję się z domku w obawie przed ewentualnymi skutkami kolejnego napadu żądzy mordu. Wciąż nieco oszołomiona po przebłysku i dodatkowo wyprowadzona z równowagi odkryciem, że czyjeś słowa mogą tak dokładnie wyrażać moje myśli, zachowuję się jak rozespany przedszkolak. Czyli- przed zawieruszeniem gdzieś własnej głowy chroni mnie jedynie fakt, że wciąż jeszcze przymocowana jest na stałe do pobliźnionej szyi. Niedomknięty plecak sypie wytworami mych rąk jak róg obfitości wszelkim dobrem, a gdy rozjuszona grupowa wtyka do jego wnętrza zmiętą kartę, z drugiej strony spada na pylistą ziemię placu istna kaskada pozczepianych w kiście po pięć wyszywanych w kwiatowe wzory filcowych broszek ze spiżowymi zapinkami imitującymi kształty miniaturowych sztyletów i mogącymi, w razie potrzeby, całkiem nieźle spełniać ich funkcje. Nie dziwię się więc specjalnie, kiedy, jak tylko proste białe drzwi zamykają się (z lekkim stukotem, nie potężnym BUM!) za rozsierdzoną Sileną, moje wyproduczyny namierzają sępy, jeśli nie od razu cała ich banda, to przynajmniej jeden: czarnowłosa dziewczyna o typowo azjatyckich rysach twarzy wybiega zza budynku z prędkością błyskawicy, szybko przykuca przy najokazalszej stercie drobiazgów, sprawnie zgarniając interesujące ją przedmioty na (ledwo) osłonięte postrzępionymi dżinsowymi spodenkami uda, by następnie podnieść się z gracją rozpoczynającej łowy kotki i przy akompaniamencie trzasku okiennic swego domku oddalić się w kierunku sanitariatów z łupem, dzierżonym triumfalnie w obu dłoniach.
Lecz fakt, że coś nie jest niespodzianką, nie decyduje automatycznie, iż dane wydarzenie nie może wzbudzać silnych emocji, na przykład straszliwej irytacji.
Gorączkowo szperam w zakamarkach pamięci, próbując wydobyć z owych niezmierzonych czeluści jej imię, lecz w pierwszej chwili przychodzi mi na myśl tylko jedno, to, o którym wiem z niezachwianą pewnością, że nie jest odpowiedzią: Sonia. Dopiero kilka pstryknięć palcami i niemych przekleństw później udaje mi się przypomnieć sobie, iż wołają ją Drew [tu wstawcie sobie pasujące do urody (czyli żółto-ryżowo-skośne) nazwisko] i, o czym przekonana byłabym już niechybnie nawet gdyby cała (niezbyt imponującą) zawartość mojego mózgu została zutylizowana, by oddać sprawiedliwość jej okropnemu charakterowi nie wystarczy przekleństw we wszystkich językach świata.
Co oznacza, że wyładowując się przed drogą i mówiąc, co myślę o jej zachowaniu, wyświadczę jej jedynie przysługę, przygotowując na nieuchronny prysznic z bluzgów w (zapewne bardzo niedalekiej) przyszłości.
Wciągam do płuc powietrze, a wraz z nim powoli rozchodzącą się po ciele, buzującą w każdym naczyniu krwionośnym jak wstrząśnięty, ogrzany szampan dziką radość, pozwalającą choć na chwilę zatopić w cieple ziejącą chłodem dziurę, powstałą w jakimś bliżej nieokreślonym miejscu mnie po nieco zbyt późno ujarzmionym wybuchu wrzącej wściekłości.
Otwieram usta, a pierwsze słowa ulatują ze spękanych warg na skrzydłach nieco wariackiego, ale jednak- uśmiechu.
***
Cztery minuty przed wyznaczoną godziną po raz drugi przemierzam teren Obozu w tę i z powrotem, na przemian nawołując i mamrocząc pod nosem najgorsze ze znanych mi [czytaj: istniejących] wulgaryzmów. Bieganie w kółko nie stanowi wprawdzie problemu natury fizycznej, tym bardziej, że podczas epickiej pyskówki z Drew plecak zrzucił kolejne pół kilo nadwagi, gdyż większość transportowanych w nim przedmiotów z pajączkiem na metce przypuściła, po minimalnej zachęcie z mojej strony i przy akompaniamencie nad wyraz eleganckiego pożegnania, dającego się streścić w zwięzłym „Nienawidzę was wszystkich i z radością poszczułabym was wojowniczymi chełbiami modrymi”, zmasowany atak na drobną twarz dziewczyny, jednak Kronos raczej nie zrobi mi prezentu w postaci półgodzinnego zatrzymania zegarów na całym świecie. Wystarczy przypomnieć, jak cudowny upominek dawał swym ukochanym dzieciom z okazji narodzin: piękne, ciepłe mieszkanko, z oknami wychodzącymi na przełyk i dwunastnicę- dumę firmy deweloperskiej „Tytaniczne Flaki”.
Poszukiwania kończą się, raczej niespodziewanie, w bliskim sąsiedztwie zbrojowni. Bita Śmietana z zadowoleniem skubie nędzne resztki trawy, jakie uchowały się przy samej ścianie budynku, jednak odnoszę wrażenie, że zamiast smakiem roślin, delektuje się dochodzącymi z wnętrza odgłosami szamotaniny- brzmi to tak, jakby stado słoni po intensywnym kursie łaciny podwórkowej w renomowanej szkole „Monopol” buszowało po zagraconym składzie spiżowych utensyliów kuchennych. Wredne bydle zdaje się nawet śmiać po końsku za każdym razem, gdy dolatuje ją wyjątkowo głośny rumor tudzież towarzyszące mu soczyste przekleństwo.
-Hej, cholero.- witając się, pozostaję wciąż w pewnej odległości, na wypadek, gdyby pegaza nagle naszła ochota na skopanie komuś tyłka (lub jakiejkolwiek innej części ciała). Klacz jednak albo wyjątkowo nie odczuwa takiej potrzeby, albo postanowiła się z nią nie zdradzać, bo tylko szczerzy groźnie krzywe, żółte zęby, odcinające się na tle jej nieskazitelnej sierści niczym psi autograf na gładkiej połaci śniegu. Ale- nie tupie.
-Nie wściekaj się, meduzo, mam coś dla ciebie.- na te słowa jej uszy, wcześniej płasko przylegające do czaszki, nieznacznie się unoszą i kierują do przodu- Zgadnij, co? Worek ciastek marchewkowo-jabłkowych z otrębami!- w tym miejscu teatralnym gestem wyciągam wspomniane wypieki przed siebie, odciążając plecak o kolejny kilogram, lecz gdy Bita Śmietana robi w moją stronę dwa szybkie kroki, błyskawicznie chowam smakołyki za plecami.
-Nie ma, nie ma! Nic za darmo!- urażona, odwraca głowę, by móc spiorunować mnie spojrzeniem obramowanego długimi, jasnymi i cienkimi jak pajęcza nić rzęsami krwistoczerwonego oka, lecz, zanim zdąży wymyślić, jakim wrednym zagraniem powinna się odpłacić, kontynuuję:
-Słuchaj, nie chcę niczego wielkiego, tylko obietnicy, że, jeśli będziemy cię potrzebować, pójdziesz ze mną lub, jeśli okaże się to niemożliwe, z Allanem i pomożesz na tyle, na ile dasz radę. Stoi?- skrzydlata klacz z dezaprobata stroszy mleczne pióra, parskając przy tym ze wzgardą, zapewniam ją więc raz za razem, że istnieje opcja, iż w ogóle nie będę musiała korzystać z jej tak zwanej uprzejmości. Ustępuje dopiero po czwartej czy piątej rundzie namów, potrząśnięciem głową dając mi do zrozumienia, iż akceptuje przedstawiane warunki.
Wtedy zaczynam nucić.
Dźwięki są tak niskie, że niemal niesłyszalne, a wywoływane przez nie drgania wprawiają w dygot każdą drobinkę piasku w promieniu kilkunastu metrów. Melodia nie idzie ręka w rękę ze słowem, ba, zapewne nawet nie wie, co to takiego, nie wydaje się jednak naga, tak jak nagie nie są przemykające w leśnych ostępach zwierzęta- ciężka, barwna szata rymów i akcentów jest jej zbędna, bo wszystko, co powinno zostać powiedziane, da się wypuścić w przestrzeń w postaci niepozornej, bezimiennej fali, mimo swej rzekomej słabości zdolnej poruszyć samą Ziemię, choćby tylko o ułamek minimetra.
To nie są ludzkie tony, nie należą też jednak tak zupełnie do natury. Gdybym miała zgadywać, zaklasyfikowałabym je jako coś pomiędzy, jakby… most? A gdy z bezgranicznym zaufaniem opieram czoło między końskimi oczodołami, tym łącznikiem zaczynają gnać jak po autostradzie nasze nie do końca uformowane myśli:
-Dałabyś radę to zrobić? Proszę?
-Dać bym dała, tylko nie wiem, czy będzie mi się chciało.
-Kilo marchewki po moim powrocie?
-Stoi, o ile dorzucisz opakowanie cukru w kostkach.
-Pół. Twoje zęby już i tak wyglądają strasznie.
-Chcesz się dogadać, czy nie?
-Dobra, dobra, cholero, trzy czwarte pudełka plus miętówki dentystyczne.
-Tylko pamiętaj: bierz zielone, nie niebieskie. Tamte smakują jak minotaurze łajno marynowane w wiśniowej coli.
-Jadłaś kiedyś coś takiego?
-Jeszcze czego?!
-To skąd wiesz, jak…
-A skąd ty wiesz, że nie rozmyślę się, jeśli szybko nie zamkniesz jadaczki?
-Przecież nawet jej nie otwieram! Rozmawiamy w myślach!
-…
-OK, [w tym miejscu następuje litania wulgaryzmów, więc nikogo chyba nie zaboli, jeśli ją pominę]…
-…już mnie nie ma.- ostatni fragment zdania wypowiadam na głos, z cichym westchnieniem odrywając dłonie od promieniującej połączonym ciepłem prażącego niemiłosiernie słońca i lekko spoconego ciała szyi. Pośpiesznie wykopawszy z umysłu niewygodne pytania („Czy wszystkie wypowiedzi Bitej Śmietany są, nim pozwolę im przeniknąć do mojej świadomości, tłumaczone na mój własny, składający się głównie z wulgaryzmów język? Tak jak chwilę temu słowa Sileny, której wyraz „***” nigdy nie przeszedłby przez gardło? Czy robię tak ze wszystkimi? Z dziećmi? Z Allanem?”… i tak dalej, litania ciągnie się jak smrodek kawalerskiej kuchni za Dionizosem), odwracam się na pięcie, by popędzić na umówione miejsce spotkania, przeklinając przy tym jego położenie, wymuszające morderczy bieg pod górę, gdy nagle żelazny uścisk na ramieniu niespodziewanie osadza mnie w miejscu.
***
Jakbyście zapomnieli, to powtarzam: heros dysponuje potężną, śmiercionośną bronią o dumnej nazwie ADHD. Zaskoczony może więc zrobić dosłownie WSZYSTKO: zwymyślać jakiegoś pechowca tak, że jego uszy samoistnie złożą się w origami, oddelegować rozlatującego się glana, by przekazał nieszczęśnikowi wilczy bilet do Hadesu (albo przynajmniej na Plutona) lub, jak w tym konkretnym przypadku, pociągnąć za sobą wgryzającego się pożółkłymi zębami w lewe ramię kilkusetkilowego przedstawiciela nieparzystokopytnych wprost na mur zbrojowni, wywołując łomot donośniejszy niż wszystkie hałasy jeszcze przed chwilą dochodzące z wnętrza budyneczku razem wzięte.
Z moich ust, niczym fala błota, wypływa spieniona kaskada inwektyw skierowanej pod adresem złośliwego zwierzaka i potrzebuję całych dziesięciu sekund, by zorientować się, o co właściwie chodzi, czyli by zauważyć, że nadal ściskam w garści uszy torby z ciastkami, jakbym miała zamiar zabrać je na naszą cudownie niewykonalną misję w ramach dodatkowego prowiantu.
-Ups! Przepraszam!- rzucam, układając worek na ziemi tak, by wszystkie smakołyki dało się z niej bez szczególnej gimnastyki wysupłać- I smacznego! Nie musiałaś odrywać mi mięśni od kości, wiesz?- dodaję z niejakim wyrzutem w glosie.
Ukontentowana klacz natychmiast zanurza pysk w pysznościach i wygląda to tak, jakby miała w ciągu kilkunastu sekund wymieść je do ostatniego okruszka. Ta cholera, czego by o niej nie mówić, jest jednak o wiele za mądra, by narażać się na nieprzyjemności w rodzaju bólu brzucha- czyli posiada samokontrolę, jakiej pozazdrościłoby większości (pół)ludzi w moim wieku- przerywa więc posiłek i unosi torbę w zębach, wyruszając na poszukiwanie kryjówki mogącej ochronić jej skarb przed zakusami pobratymców, podczas gdy ja mimowolnie zastanawiam się, co pchnęło mnie w stronę tego nieprzewidywalnego pegaza.
Po trosze byłaby to zapewne jej niezależność, to, że wprawdzie trzyma się blisko nas, lecz zawsze na własnych zasadach- nie da się zamknąć w boksie, osiodłać czy dosiąść komuś, kto się jej nie spodobał. To pędzące na oślep w jej krwi ziarno chaosu, czyniące z obudowy kontroli istne perpetuum mobile, odzywająca się w najdziwniejszych momentach domieszka dzikości sprawia, że pragnę pławić się w cieple jej żywotności.
Jednak, gdy tak wpatruję się w niknącą w oddali sylwetkę, do złudzenia przypominającą topiący się w kontakcie z dłonią płatek śniegu, dochodzę do wniosku, iż znacznie większa rolę odgrywa w tym wszystkim komunikacja.
Wielokrotnie próbowałam śpiewać innym koniom: zwykłym, skrzydlatym, wodnym, jednak owocowało to jedynie masą białego szumu lub, jeśli miałam szczęście, usłyszeniem lub przekazaniem kilku wyrwanych z kontekstu słów czemu, oczywiście, daleko jest do stałego, mocnego i sprężystego połączenia, pozwalającego nawet na nawoływanie się z wielkich odległości, jakie wytworzyłyśmy my dwie.
Problem w tym, że, tak jak w opowieści, to, co trzymasz blisko serca, najprędzej mu zagrozi.
„Ale- myślę, lustrując wzrokiem granicę lasu w daremnym poszukiwaniu zawracającej białej plamy- to zdecydowanie nie jest jeszcze etap, na którym powinnam się tym martwić.”
Wciąż musze czymś ją przekupywać, najczęściej jedzeniem albo pieszczotami, lecz te drobnostki wydają mi się niczym w porównaniu z konsekwencjami, jakie obie mogłybyśmy ponieść, gdyby sama zaproponowała, że zapłaty nie przyjmie.
Podobnie nie żal mi wszystkich tych drobiazgów, najpierw zaoferowanych Silenie, a później, gdy ta nimi wzgardziła, ciśniętych w twarz jej siostrze, ba, nawet obietnicę, która ostatecznie skusiła córkę Afrodyty, jakkolwiek by ona nie brzmiała, bez wahania złożyłabym jeszcze raz.
Cokolwiek muszę poświęcić- oddam bez oporu. Czegokolwiek zażądają- wykonam bez dyskusji.
Bo, choćbym stanęła na głowie i zawiązała uszy w supełki, nigdy nie odkupię winy sprzed roku. Ale to nie znaczy, że nie zamierzam próbować.
I tylko czasem, gdy późno wieczorem z duszą na ramieniu pedałuję ciemną Newport Street, światło przedpotopowego żyrandola zamienia jedno z okien na piątym piętrze w scenę, a przemykające za kurtyną pożółkłej ze starości, niegdyś zielonej zasłony postaci stają się niemymi aktorami w znanej na wyrywki sztuce… Wtedy, owszem, mam ochotę krzyczeć, wrzaskiem wypełnić pustkę, ściskającą serce tak, jak głód ściska pozbawiony zawartości żołądek. Lecz, choć przez te wszystkie miesiące ów schemat powtarzał się niezliczoną ilość razy, potrafię tylko rozpaczać. I, choćbym nie wiem jak tego chciała, nie żałuję.
***
Z gęstych, toksycznych oparów zadumy wyrywa mnie dobiegający od strony zbrojowni głos zasapanego Beckendorfa:
-Jeśli masz czas tak tu stać i gapić się w przestrzeń, możesz równie dobrze pomóc mi w sprzątaniu.- to wyjaśniałoby, skąd brały się te wszystkie hałasy. Robienie porządku w zbrojowni to syzyfowa praca, bo i tak co kwadrans ktoś wpada tu w poszukiwaniu nowego sztyletu lub pudełka naboi nietypowego kalibru, a pomieszczenie w mgnieniu oka magicznie powraca do stanu wyjściowego. To kolejne miejsce, gdzie syf tworzy się sam, jakby z powietrza, i szczerze współczuję synowi Hefajstosa, ba, naprawdę z chęcią bym się do niego przyłączyła, gdyby nie to, że za półtorej minuty muszę się znaleźć na Wzgórzu.
Mówię mu to, ale jedyną odpowiedzią jest wzruszenie ramion oraz zdawkowe „powodzenia na misji”, po którym chłopak, chcąc zapewne wrócić do przerwanej roboty, odwraca się na pięcie, co jednak utrudnia mu nieznacznie oparta o łydki okrągła tarcza z polerowanego spiżu, zapewne przywleczona tu tylko dlatego, że znalazła się w ogromnych dłoniach syna Hefajstosa w odpowiednim momencie…
A do błyszczącej powierzchni, również w idealnej chwili, przyczepiono niewielki kawałek papieru- jakby…?
-Sekunda! Pokaż to!- pozostało mi niewiele ponad pół minuty, ale muszę, po prostu MUSZĘ to sprawdzić, więc w dwóch skokach dopadam do lśniącego jak lustro kawału metalu i zdzieram z niego przymocowany taśmą klejącą przedmiot.
Rejestruję jednak zaledwie ułamek tego, co rysunek ma mi do przekazania, gdyż dostrzegam coś jeszcze: odbicie.
Obraz może i jest zniekształcony: mam oczy jak piłki tenisowe, wielki nos i mikroskopijne usta, lecz jedno nie ulega wątpliwości: włosy, zwykle opadające na ramię w postaci grubego, ciężkiego warkocza, zostały jakimś cudem splecione w koronę.
Nie zrobiłam tego sama- nie potrafiłabym- odpowiedź jest więc tylko jedna, tak jak jeden jest komentarz. Brzmią one odpowiednio: „Silena” i „O cholera!”.
Chciałabym zaklaskać z zachwytu, ale średnio mam jak bo kroplówka:/. Dzięki, że piszesz tal długie rzeczy, bo dzięki temu umiliłaś mi chociaż na chwile pobyt w szpitalu :).
A ja z kolei mogę zaklaskać i zaklaskam. Można wyprodukować order:
Meduzowa Arachne za filozoficzną gadkę 😉 Ale ta gadka była ciekawa i intrygująca.