Witam. Powiem tylko, że z rozdziału jakoś nie jestem w pełni zadowolona, toteż nikomu nie dedukuję. A mało być tak pięknie…
Wasza Passie <3
_________________________________________
Rozdział trzeci: Topielec w jeziorze
Sobotni poranek powitał mnie poruszeniem trwającym w całym domu. Marise wbiegała po schodach, to znów z nich zbiegała, zawzięcie czegoś szukając i wykrzykując do mnie, że powinnam się pośpieszyć, jeśli nie chciałam spóźnić się na rodzinny obiad. Odgłos uderzającego o siebie metalu co rusz docierał do mojego pokoju – nie miałam pojęcia, co Henry wyprawiał w garażu, ale brzmiało to dosyć niebezpiecznie. Jakby tego było mało, ktoś zawzięcie dzwonił do bramy wejściowej, domagając się wpuszczenia do środka. Ignorując to wszystko, starannie wkładałam kolejne ubrania do pojemnej walizki.
Całą noc zastanawiałam się, czy powinnam jechać do domku nad jeziorem. Nie myślałam o niczym innym, od kiedy dowiedziałam się o wyjeździe. Dopiero dziś nad ranem udało mi się podjąć ostateczną decyzję. Nie chciałam wyjeżdżać zostawiając Valerie na pastwę Eleanor, której tajemnicy wciąż nie odkryłyśmy. Czułam, jakbym wycofywała się z akcji i zamiast nacierać, chowała się w bezpiecznych ścianach domu. Znowu. Historia lubiła się powtarzać. Nienawidziłam zostawiać niedokończonych spraw, ale w końcu zdecydowałam, że to może poczekać. Rodzina była najważniejsza, a Eleanor do niej nie należała. Mimo tego wciąż wydawało mi się, że nie był to dobry pomysł. Miałam dziwne odczucie, co do nadchodzącego wyjazdu. Sama nie wiedziałam, czego tak się obawiałam, przecież nie miałam ku temu żadnego powodu. Do tego przerastała mnie bezradność wzbierająca we mnie od kilku tygodni. Czułam, że tracę kontrolę nad dotychczasowym życiem. Kontrolę, którą lubiłam sprawować. Wszystko co uznawałam za stabilne, zaczęło rozpadać się kawałek po kawałku. W głębi duszy czułam, że to dopiero początek, a najgorsze miało jeszcze nadejść.
Wrzucałam do torby ostatnią parę szpilek, kiedy do pokoju weszła ciężko dysząca Marise. Nie rozumiałam, dlaczego przejmowała się tak bardzo naszym małym wyjazdem. W rękach miała kilka pudeł, które niepewnie kołysały się na boki. Odstawiła je na podłogę i odetchnęła głęboko. Krytycznym wzrokiem ogarnęła mój dobytek upchnięty po torbach.
– Jesteś pewna, że potrzebujesz aż trzech walizek? – spytała niepewnie. Wyciągnęła parę szpilek, które właśnie spakowałam. – Chelie, jedziemy do lasu, a nie na pokaz mody. Gdzie ty chcesz w tym chodzić?
Szybko odebrałam jej buty i przytuliłam do klatki piersiowej, niczym cenny skarb.
– Nie zostawię ich tu, będzie im beze mnie smutno!
– A to? – Wyciągnęła zielony beret. – Nawet nie nosisz beretów.
– Ale zacznę! – Wyrwałam jej z ręki czapkę i starannie ułożyłam ją w walizce. Ona nigdy tego nie zrozumie.
– Co to za pudła? – zagadnęłam.
– Kurier je właśnie przywiózł, są do twojego ojca. Pójdę je zanieść do auta, a ty się pośpiesz, jeśli nie chcesz się spóźnić na obiad. – Pokręciłam z politowaniem głową, słysząc to zdanie po raz setny tego dnia.
Przejrzałam zawartość wszystkich trzech walizek sprawdzając, czy na pewno wszystko zapakowałam. Zamknęłam dwie z nich, ale z ostatnią – największą – miałam mały problem. Zamek błyskawiczny zasuwał się tylko na kilka centymetrów, potem zacinał się i nie chciał dopiąć. Po kilku minutach walki z nim, zrezygnowana usiadłam koło torby. „Może gdybym coś wypakowała, to by się zamknęła?… Nie.” Koniec końców walizkę udało mi się dopiąć, skacząc po niej i klnąc jak szewc. Chwyciłam za rączkę i pociągnęłam ją za sobą, o mało się przy tym nie przewracając. Okazała się być dla mnie zbyt ciężka.
– Henry! Henry! Choć tu szybko!
– Valerie, opanuj się, to tylko kilka dni – powiedziałam do telefonu. Moja przyjaciółka jak zwykle zaczęła dramatyzować.
– Łatwo ci mówić, to nie ty będziesz musiała się męczyć z tą zołzą. Poza tym, czemu wyjeżdżasz w środku roku szkolnego na wakacje?! – krzyknęła do słuchawki.
– To nie są żadne wakacje, kilka dni spędzonych z rodziną na jakimś pustkowiu nie można nazwać wakacjami. Nawet nie wiem, czy będzie tam zasięg.
– Myślisz, że to dlatego, że twój ojciec jest gejem? Mój ojciec nie jest i nie pozwala mi opuszczać szkoły. – „Mój Boże, z kim ja się zadaję”, pomyślałam.
– Nie wiem Valerie, może idź się o to spytać ekspertów?!
– Wybacz. – Przeprosiła. – Ale to nie zmienia faktu, że bez ciebie będzie nudno.
– Wiem, też będę za tobą tęsknić, wariatko. Odezwę się jak będę na miejscu. – Pożegnałam się z przyjaciółką i oddałam Marise jej komórkę, gdyż mojej wciąż nie znalazłam. Czekały mnie jeszcze cztery godziny jazdy, więc postanowiłam przeznaczyć ten czas na zdrową drzemkę dla urody.
Obudziłam się dopiero, kiedy Marise zaczęła szturchać mnie w ramię. Czy ona nie widziała, że starałam się być jeszcze piękniejsza?
– Za niedługo będziemy na miejscu – oznajmiła.
Wyjrzałam przez przyciemnione okno samochodu. Rzeczywiście, nie znajdowaliśmy się już na autostradzie. Jechaliśmy teraz przez niewielkie miasteczko – kojarzyłam je, choć ostatni raz byłam tu kilka lat temu, kiedy jeszcze regularnie odwiedzaliśmy domek nad jeziorem. Z czasem ja straciłam na to ochotę, a ojciec nie nalegał, bo sam miał mnóstwo pracy.
Nawet po tych kilku latach nic się tu nie zmieniło. Miasteczko żyło własnym, spokojnym życiem. Na skrzyżowaniu wciąż stał ten okropny, wypchany łoś, a jedyna przyzwoicie wyglądająca restauracja dalej funkcjonowała. W jej wnętrzu udało mi się dostrzec kilka postaci siedzących przy stolikach. Ojciec lubił tam przychodzić, nie wiedziałam dlaczego. Lokalowi daleko było do La Petite Venise.
Wyciągnęłam z torebki kieszonkowe lusterko i przejrzałam się w nim. Szminka zdążyła podczas jazdy zetrzeć mi się z ust, więc jeszcze raz ją nałożyłam. Przeczesałam włosy palcami i znów wyglądałam świetnie.
– Drogie panie, za chwilę koniec trasy – odezwał się Henry z przedniego siedzenia.
Samochód wjechał na leśną drogę prowadzącą prosto do domku. Podskoczyłam, kiedy wjechaliśmy w dziurę, upuszczając przy tym moją pomadkę. „Cholera”. Pochyliłam się w momencie, w którym autem znów zatrzęsło. Uderzyłam się przy tym w boczne drzwi. „Już zapomniałam, jak nienawidzę tego miejsca.”
– Wszystko w porządku? – spytała Marise.
– Będzie, jeśli wrócimy do Wersalu. Marise, ja tu nie wytrzymam. – Jęknęłam zrozpaczona. – Pełno dziur, same drzewa i pewnie grizzly też tu grasuje.
Ta zaśmiała się i poczochrała mnie po włosach, jak małą dziewczynkę. – Nie przesadzaj, nawet jeszcze nie zajechaliśmy, a ty już marudzisz.
– A jeśli coś mnie pożre? – spytałam poważnie się nad tym zastanawiając.
Wozem wciąż niemiłosiernie kołysało, ale w końcu wjechaliśmy na żwirowy podjazd do garażu. Henry zgasił silnik.
– Małe prawdopodobieństwo. – Marise wysiadła z auta, ale pochyliła się jeszcze do środka. – Tylko uważaj na wilki, podobno o tej porze roku są najbardziej niebezpieczne. – Po czym poszła przywitać się z moim ojcem, który czekał już na nas na ganku drewnianego domku.
– Co?! – krzyknęłam spanikowana. – Tu są wilki?! Henry, ona żartuje, prawda? Prawda?!
– Mnie się nie pytaj, nie znam się. – Uniósł ręce w geście obronnym i poszedł wypakowywać nasze walizki z bagażnika.
Wysiadłam z pojazdu i nadzwyczaj szybko, zważając, że miałam na sobie koturny, pobiegłam w kierunku opiekunki i taty. Nie zatrzymałam się jednak, tylko wepchnęłam ich ze sobą do wnętrza domu i zatrzasnęłam za sobą drzwi, opierając się o nie. Wyciągnęłam palec wskazujący przed siebie i zaczęłam grozić:
– Chcę wrócić do miasta, natychmiast! Nie mam zamiaru zostać pożarta przez jakieś wilki!
Mężczyzna spoglądał na mnie, nie wiedząc prawdopodobnie o co mi chodzi. Uratował go głos pochodzący z salonu.
– Wilków nie ma w tym rejonie! W większości są w Alpach! – krzyknął George, adoptowany syn Bern’a, a przynajmniej zdawało mi się, że był to on. Jego brat William nie wiedział takich rzeczy.
Po niewielkiej kłótni, którą wywołałam, udało nam się ustalić jakiś kompromis. Zostanę nad jeziorem kilka dni, ale będę mogła wrócić do Wersalu, jeśli mi się tu nie spodoba. Osobiście już wiedziałam, że nie polubię nagle tego miejsca, ale pozwoliłam ojcu żyć złudną nadzieją, że zmienię zdanie.
Spacerując po domu, pomyślałam, że jest w nim coś uspokajającego. W przeciwieństwie do tego w Wersalu, był on przytulny i urządzony w typowo myśliwskim stylu – jeśli takowy istniał. Przypominał mi górskie chatki z filmów, które oglądałam z Valerie. Drewniany, duży dom razem z jeziorem, przy którym został zbudowany, znajdował się w głębi lasu, z dala od wścibskich oczu i zgiełku wielkich miast. Wnętrza pomieszczeń pokrywało ciemne drewno, z którego zrobiono też większość mebli. Stare, potężne komody, sztuczne łby zwierząt wiszące na ścianach, kominek, a w nim wesoło tańczący ogień. Przyzwyczajona do surowości nowoczesnych wnętrz, oglądałam z ciekawością każdy zakątek domu. Przysiadłam na dużym fotelu z czerwonej skóry, wpatrując się w ramki ze zdjęciami ustawionymi na regałach. Zdawało mi się, że nie było ich tam podczas mojej ostatniej wizyty. Rozejrzałam się po salonie, żeby sprawdzić, czy jeszcze coś uległo zmianie. Fotele i kanapa wciąż stały naprzeciw kominka, ale został do nich ustawiony niski stolik, a pod nim puszysty dywan. Telewizor został wymieniony, ale poza tym, wszystko wyglądało, tak jak dawniej.
– Obiad! – krzyknęła Marise.
Wszyscy zasiedliśmy do stołu w jadalni połączonej z kuchnią. Mój ojciec, jego narzeczony Bern, William i Geroge – bracia bliźniacy, oraz Marise. Henry wybrał się już w drogę powrotną, więc byliśmy w komplecie. Typowy rodzinny obiad.
– Wyciągniesz potem mój teleskop? Chcę w nocy obserwować gwiazdy, tutaj będą bardziej widoczne niż w mieście! – Zwrócił się George do swojego taty. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak on i jego brat mogli być od siebie tak różni.
– Nuda! Chodźmy na coś zapolować! – krzyknął William.
– Oczywiście. A ty William’ie, nawet mi się nie waż iść samemu do lasu, może tu być niebezpiecznie.
– Więc są tu wilki?! – krzyknęłam przestraszona.
– Nie, one żyją… – zaczął George, ale jego brat mu przerwał:
– Tak, grube i ogromne, a ich zęby…
– Kły – wtrącił się George, niezrażony zachowaniem brata.
– A ich kły wbiją ci się aż do kości!
– Tato, ja nie chcę tu zostać!
Zaczęliśmy się przekrzykiwać i wyzywać. Głównie był to William i ja, ale wydawało się, jakby cała drużyna piłkarska wpadła do domku i urządziła sobie trening. Nienawidziłam tego dzieciaka od pierwszego spotkania, kiedy to oblał moją ulubioną sukienkę sokiem marchewkowym.
– Cisza! – krzyknął Bern, aż zadzwoniło mi w uszach. Zazwyczaj był spokojny, ale cóż, jeśli ma się William’a za syna, to trzeba było rządzić twardą ręką. – Natychmiast przeproś siostrę.
– To nie jest moja…
– Nie będę się powtarzał – powiedział mężczyzna głosem nieznoszącym sprzeciwu. Czułam, że będę miała ciężkie życie, kiedy już wszyscy razem zamieszkamy. Był o wiele surowszy niż mój ojciec.
– Przepraszam… – Uśmiechnął się chytrze. – Rochelle Raine!
– Ty mały… – W porę się uspokoiłam. Nie byłam agresywna, nie należałam też do osób, które rzucały wyzwiskami, wolałam bardziej wyrafinowane sposoby na uprzykrzenie komuś życia, ale nienawidziłam, kiedy zwracał się on do mnie pełnym imieniem. Robił to w sposób, który napawał mnie obrzydzeniem. – Przeprosiny przyjęte.
Owinęłam się szczelniej kocem i zrobiłam pięć kroków do przodu. Nic. Kilka kroków w lewo i do przodu. Wciąż nic. „Cholera.” Zrobiłam kolejne kroki w stronę domku.
– Nie wydaję mi się, żebyś złapała tu zasięg – powiedział George, nawet nie odrywając się od teleskopu.
– Jeszcze pół godziny temu miałam jedną kreskę, nie poddam się!
W ramach przeprosin dostałam od taty nowego smartphona, który był w jednym z dostarczonych nam rano pudeł. Byłabym z tego powodu bardziej szczęśliwsza, gdybym była w stanie do kogokolwiek zadzwonić! Kto by pomyślał, że w środku lasu nie ma zasięgu. Miałam nadzieję, że Valerie nie odchodziła od zmysłów. Nie miałam jak się z nią skontaktować, ale tata obiecał, że postara się coś z tym zrobić.
Zrezygnowana oklapnęłam na ziemię koło czternastolatka. Zimny wiatr targał jego blond czupryną, ale nie przeszkadzało mu to w żadnym stopniu w obserwowaniu planet. Niebo było czyste, na granatowym tle dostrzegałam liczne, lśniące gwiazdy. To była piękna noc. Chłopak musiał mieć dobry widok w taką pogodę.
– Widać coś ciekawego? – spytałam, kiedy cisza się przeciągała.
– Oczywiście. – Ożywił się. – Nawet nie wiesz, jakie to interesujące.
– Same gwiazdy i planety, ciągle to samo. Nie znudziło ci się to już?
Chłopak usiadł koło mnie.
– Niebo jest bardzo zmienne, choć większość ludzi tego nie wie. Dajmy na przykład takie gwiazdozbiory, które widać gołym okiem. Znasz jakieś?
– Mały Wóz, Wielki Wóz? – bardziej spytałam, niż odpowiedziałam.
– Właściwie jest to Mała Niedźwiedzica i Wielka Niedźwiedzica, ale dobrze, są to jedne z popularniejszych. Wiesz dlaczego? Bo widoczne są przez cały rok i łatwo je znaleźć. Słyszałaś kiedyś o Herkulesie? – Pokiwałam przytakująco głową. – Większość gwiazdozbiorów zawdzięcza swoją nazwę mitologii. Herkules był synem Zeusa, pana niebios i śmiertelnej królowej. Za sprawą zazdrosnej Hery, żony Zeusa, wpadł w szał i zabił swoją rodzinę. By odkupić winy, musiał wykonać dwanaście prac, dzięki którym stał się sławny. Na jego cześć nazwano zbiorowisko gwiazd, które widać od wiosny do jesieni. Nawet zabite przez niego potwory też się tam znalazły. Starożytni grecy wierzyli, że to bogowie upamiętniają bohaterów i umieszczają ich wśród gwiazd, by pamięć o nich nigdy nie umarła.
– Niesamowite – mruknęłam wpatrując się w gwiazdy.
Herkules… Mityczny bohater, którego imię i czyny znają nawet współcześni ludzie. Jak to możliwe, że wciąż pamiętamy o osobach, które nigdy nie istniały? Musiało być w tym choć ziarno prawdy.
Stałam przed szafą, niepewna w co się ubrać. „Może postawić na wygodę, skoro i tak nikt mnie nie widzi?” Po godzinie byłam wykąpana, pomalowana i ubrana. Zdecydowałam się na biały crop top, jeansy podwinięte za kostkę i czarne, lakierowane high heels. Prosto, z gustem i wygodnie, choć można to różnie definiować.
Zeszłam do jadalnii, gdzie siedzieli już pozostali członkowie rodziny i zajęłam wolne miejscy przy zastawionym stole. Marise najwyraźniej świetnie się czuła, mogąc gotować dla więcej niż jedynie dwóch osób, bo można było w czym wybierać.
– Dzień dobry, słoneczko. Wyspałaś się? Dosyć długo siedzieliście wczoraj z George’m na dworze – przywitał się tata.
– Dzień dobry. Kto by pomyślał, że astronomia może być taka ciekawa. – Nalałam sobie soku do szklanki i zaczęłam sypać musli do miseczki, ale przestałam, czując się obserwowana. Tata wpatrywał się we mnie z dziwnym wyrazem twarzy. – Planety, gwiazdy, układ słoneczny, galaktyka. Mówi ci to coś?
– Oczywiście, oczywiście. – Przytaknął.
Byłam przyzwyczajona, że osoby, które mnie nie znały uważały mnie za niewiarygodnie głupią dziewuchę, niemającą nic do zaoferowania poza swoim wyglądem. Nie byłam może ponadprzeciętnie inteligentna i błyskotliwa, lubiłam dbać o swój wygląd i czasem zachowywałam się dosyć nielogicznie, ale nie oznaczało to, że można mnie było już na wstępie skreślić. Byłam smutna, że nawet własny ojciec we mnie nie wierzył. Smutna i rozczarowana, ale miałam dość udowadniania mu, że jest inaczej. Kochał mnie, ale nigdy tego nie zauważał.
– Kiedy w końcu pójdziemy do lasu? – spytał William.
– Lasu, jakiego lasu? – spytałam zaskoczona.
– Tego wokół domu, ślepoto.
– Oby cię wilki zjadły – odparłam przeżuwając spokojnie płatki.
Poczułam kopnięcie w piszczel. Syknęłam z bólu i zauważyłam głupi uśmieszek na twarzy chłopca. Bez skrupułów oddałam mu, celując dokładnie czubkiem moich butów w jego kość. Dziecinada, ale czasem trzeba się było zniżyć do jego poziomu, inaczej by pomyślał, że wygrał. Niedoczekanie moje. Na jego twarzy pojawił się grymas.
– Pomyśleliśmy, że moglibyśmy dziś nocować pod namiotami po drugiej stronie jeziora – wyjaśnił Bern.
– Ohh, to powodzenia.
– Wszyscy – dodał znacząco.
– Ona popsuje całą zabawę – jęknął Will. – Nie możemy jej tu zostawić?
– Nie wierzę, że to mówię, ale zgadzam się. Ja i namioty? Podziękuje.
„Czemu ja się na to zgodziłam?”, pomyślałam, kiedy kolejna gałąź uderzyła mnie w twarz. „No tak, wcale się na to nie zgadzałam!” Spędzanie czasu z rodziną było dla mnie ważne, ale dlaczego nie mogliśmy tego robić w jakiś przyjemny i cywilizowany sposób? Zamiast tego wylądowałam w środku lasu, bez zasięgu i nadziei na ratunek. Szłam za roześmianym ojcem, który gawędził o czymś z Bern’em i George’m. Will już dawno zniknął nam z oczu, tłumacząc, że wzywa go zew natury. Z pewnością poszedł załatwić potrzebę fizjologiczną gdzieś w krzakach. Jedynie Marise postanowiła dotrzymać mi kroku.
Nie miałam nic przeciwko naturze, ale to nie był mój świat. Urodziłam się, żeby żyć w wielkich miastach, wśród ludzi. Jeśli tata chciał, żebyśmy zaczerpnęli świeżego powietrza, mógł nas równie dobrze zabrać do parku, tam też jest trawnik i drzewa, mają nawet ścieżki! Uniknęłabym ciągłego wyrywania obcasów z miękkiej gleby.
Opiekunka co rusz rzucała mi wzrok pod tytułem „A nie mówiłam”, ale ja wciąż z dumą szłam przed siebie. Po pewnym czasie nawet przywykłam do chodzenia w szpilkach po lesie. Nie było to, jednak miłe doświadczenie. Po kilku kolejnych krokach poczułam, jak moja lewa stopa zanurza się w czymś wodnistym. Przystanęłam i zacisnęłam zęby.
– Proszę, powiedz, że to nie jest to, o czym myślę – wysyczałam wściekła do blondynki.
– To błoto.
Stłumiłam jęk obrzydzenia. Dlaczego to wszystko przytrafiało się akurat mnie?
– Gdzie idziesz? – krzyknęła za mną, kiedy się oddaliłam.
– Wyczyszczę buty i zaraz wracam.
Na szczęście wszyscy zgodnie postanowiliśmy, że będziemy szli lasem wzdłuż jeziora, żeby się nie zgubić, toteż z łatwością znalazłam się przy wodzie. Przykucnęłam nad nią i wyciągnęłam chusteczki. Zaczęłam dokładnie ścierać mokrą ziemię z moich pięknych butów, nad których losem teraz łkałam.
– Popamiętają mnie jeszcze. Zasrane błoto, dziury i drzewa – marudziłam do siebie. – Czy tak trudno wynająć domek na plaży?
Światło słońca przenikało przez zielone korony drzew, jego strugi padały delikatnie na posadzkę, tworząc ciekawy obraz, którego jeszcze nie miałam okazji zobaczyć z bliska. Woda w jeziorze była przejrzysta i czysta, gdzieniegdzie zauważyłam drobne listki, pływające po jego tafli. Było tu spokojnie, dziwnie spokojnie. Żadnych ludzi, trąbienia aut, czy hałasu miasta. Może mogłabym do tego przywyknąć?
Kiedy skończyłam, zawahałam się przez chwile, ale wyrzuciłam brudną chusteczkę do stawu. Wstałam z zamiarem odejścia, ale usłyszałam głośne bulgotanie. Zaciekawiona podeszłam bliżej. Bąbelki powietrza unosiły się w miejscu, w którym wylądowała chusteczka. Było ich coraz więcej – wyglądało to, jakby woda zaczęła się sama z siebie gotować. Chciałam sprawdzić, czy rzeczywiście tak było, więc znów przykucnęłam i próbowałam dosięgnąć tam ręką. Prawie mi się udało, kiedy coś zaczęło wypływać na powierzchnię. Przyjrzałam się temu dokładniej i …
– O mój boże, trup! – krzyknęłam przerażona.
W wodzie wyraźnie można było dostrzec ludzką twarz, która nabrała już zielony odcień. Nie byłam pewna, czy tak wyglądały trupy pływające po jeziorach. Czy one nie powinny być sine? Głowa zaczęła wynurzać się coraz bardziej, dzięki czemu rozpoznałam, że była to kobieta. Martwa kobieta, przynajmniej tak mi się zdawało. Wątpiłam, żeby kogoś naszła ochota na nurkowanie, jednak moje domysły się rozwiały, kiedy topielec otworzył oczy. Przestraszona odskoczyłam do tyłu, upadając tyłkiem na ziemię. Duże, niebieskie oczy wpatrywały się we mnie ze złością. Jej skóra rzeczywiście miała zielonkawy odcień, tak samo jak jej długie włosy, przyklejające się do jej ciała.
– Hej, czy my przychodzimy ci do domu i zostawiamy wszędzie wodorosty?! Trochę kultury! Nie obchodzi mnie, kto jest twoim rodzicem! – Rzuciła mokrą chusteczką w moją stronę. – I co tak patrzysz, jakbyś ducha zobaczyła?!
Tego było już za wiele. Co tu się do cholery działo?! Ale nie zastanawiałam się nad tym, byłam przerażona widokiem gadającego trupa. Udało mi się otrząsnąć z szoku i wbiegłam do lasu. Nie miałam zamiaru ucinać sobie pogawędki z tym czymś. Przede mną wyrastały kolejne drzewa i krzewy, które z łatwością teraz omijałam. Czułam, jakbym zamiast szpilek miała na sobie zwykłe buty do biegania. Przeskoczyłam kałużę. Nie zatrzymywałam się, ani na chwilę. Spanikowana nawoływałam tatę.
Wciąż słyszałam głos topielca krzyczącego coś za mną, ale byłam już zbyt daleko, żeby rozumieć sens jej słów. Na szczęście. Miałam dość wrażeń jak na jeden dzień. Zza jednego z drzew wyłoniła się sylwetka William’a, jednak nie zdążyłam zwolnić i wpadłam na niego z impetem.
– Cholera, Rochelle Raine. Uważaj jak łazisz. – Przeczesał swoje ciemne blond włosy, podnosząc się z ziemi, na którą nas zwaliłam.
– Gdzie jest mój tata?! – krzyczałam do niego, potrząsając go przy okazji jak marionetką. – No gadaj! Tam jest gadający trup! – Chłopak przełknął głośno ślinę, patrząc na mnie z lekkim szokiem. Byłam gotowa zrobić wszystko, byle tylko wyrwać się z tego miejsca.
– On… On.. Jest z przodu.
Zostawiłam go i puściłam się pędem przed siebie. Kiedy oni zdążyli tak daleko zajść? W oddali zobaczyłam cztery postacie.
– Tato! Marise! – Wszyscy przystanęli i odwrócili się. Dobiegłam do nich w kilka sekund.
– Chelie, co ci się…
– Tato, jedźmy stąd! Błagam! Poszłam wyczyścić buty, i ja nic nie zrobiłam, ale ona się nagle pojawiła… – Słowa wylewały się z moich słów jak z katarynki.
– Kto się pojawił, o czym ty mówisz?
– Ten trup, znaczy myślałam, że to trup, ale ona mówiła! Wypłynęła nagle z jeziora i zaczęła…
– Jaki trup? Rochelle uspokój się.
W tym samym momencie dobiegł do nas William.
– Will, co się tam stało? – spytał poddenerwowany Bern.
– Ja nie wiem, przybiegła nagle, jakaś szalona, bredziła, pytała gdzie jesteście. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak szybko biegał na szpilkach!
– Rochelle, spokojnie. Wdech i wydech. Opowiedz powoli co się stało. – Tata chwycił mnie za ramiona i spojrzał oczekująco w moje oczy. Wypuściłam głośno powietrze, starałam się mówić jak najdokładniej:
– Poszłam umyć nad jezioro buty. Wyrzuciłam chusteczkę i nagle pod wodą pojawiła się twarz, pomyślałam, że to trup, ale ona wynurzała się dalej i zaczęła na mnie krzyczeć, coś o domu…
– Chelie, to niemożliwe.
– Wiem, wiem, ale ona tam była. Przyrzekam! – Byłam bliska płaczu. Cała drżałam i nie potrafiłam zrozumieć, co się właśnie stało.
Tata kazał nam iść dalej i rozłożyć obóz, a sam z Bern’em poszli zobaczyć nad jezioro. William i George bez protestów zaczęli rozkładać namioty, nawet się przy tym nie kłócąc, a Marise siedziała koło mnie i głaskała po włosach. Długo zajęło jej uspokojenie mnie. Po dłuższej chwili dwaj mężczyźni wrócili – nic nie znaleźli.
Wieczorem nie siedziałam z resztą rodziny przy ognisku, nie śmiałam się, ani nie piekłam pianek nad ogniem. Zaszyłam się ze strachu w namiocie i nie wychylałam z niego nawet głowy. Analizowałam wszystko co się wydarzyło. To ciągłe uczucie bycia obserwowanym, dziwne sny, rzeczy, które działy się wokół mnie. Może to wszystko było ze sobą połączone? Tej nocy nie zmrużyłam oka. Nasłuchiwałam odgłosów lasu, trzęsąc się za każdym razem, kiedy liście mocniej zaszeleściły, lub gdy usłyszałam łamanie gałęzi.
Czy ja oszalałam?
Siedziałam skupiona przy topornym biurku otoczona przez ciemność. Jedynym oświetleniem w pokoju był ekran mojego laptopa. „Stwory z jeziora” wystukałam na klawiaturze. Przejrzałam kilka pierwszych stron, które zaproponowała mi przeglądarka, ale wciąż trafiałam na artykuły opisujące dziwne zwierzęta znalezione przez przypadkowych ludzi. Wpisywałam kolejne hasła z nadzieją, że w końcu znajdę coś pożytecznego. Mijające minuty ciągnęły się w nieskończoność, a ja nadal nie byłam bliżej rozwiązania. Oczy zaczynały mnie boleć od rozszyfrowywania kolejnych słów. Dysleksja potrafiła dawać w kość, czasami miałam wrażenie, że jest z nią coraz gorzej – najprostsze słowa wyglądały, jak zlepek kilku przypadkowych liter.
Usłyszałam jak drzwi gabinetu otwierają się. Światło wpadające z korytarza rozświetliło pomieszczenie w większości wyłożone regałami z książkami. Bez sensu, przecież mój ojciec nawet tyle nie czytał.
– Co robisz? – spytała Marise. Szybko zamknęłam przeglądarkę internetową.
– Nic takiego. Pisałam z Valerie – powiedziałam, co wcale nie mijało się z prawdą. Poinformowałam przyjaciółkę o wszystkim, co się dotychczas wydarzyło. Powiedziałam jej nawet o zajściu znad jeziora, choć bałam się, że uzna mnie za wariatkę.
– Wszystko w porządku? – Marise podeszła do biurka i podejrzliwie spojrzała na ekran laptopa, na którym widniała teraz internetowa wersja magazynu modowego.
– Jasne, czemu miałoby nie być?
– To, co się wczoraj stało…
– Nie chcę o tym rozmawiać. Po prostu coś mi się przywidziało – zbyłam ją. Cicho westchnęła i utkwiła wzrok w krajobrazie za oknem. Z gabinetu taty rozciągał się widok na przydomową część lasu i jezioro.
– Wiesz, świat nie jest taki, jakim się wydaje – powiedziała zamyślona. Nie wiedziałam, czy powinnam się psychicznie przygotować na kolejny wychowawczy wykład na temat narkotyków i innych używek. Może myślała, że miałam jakieś halucynacje po LSD? Jeszcze tego mi do szczęścia brakowało. Wbrew moim oczekiwaniom, Marise nie pociągnęła dalej tematu, tylko wyszła bez słowa z gabinetu. Była to do niej niepodobne, ale przynajmniej nieumyślnie podsunęła mi pewien pomysł do głowy.
Kiedy miałam pewność, że wszyscy domownicy zasnęli, wyskoczyłam z łóżka w pełnym ubraniu i wyszłam z pokoju, zamykając za sobą ostrożnie drzwi. Cały dom pochłonięty był w mroku i przyjemnej ciszy. Zeszłam do kuchni w poszukiwaniu latarki, którą znalazłam po chwili w jednej z szufladek. Upewniłam się, że działa i wyszłam na taras. Nie wierzyłam, że naprawdę to robiłam, ale musiałam się przekonać, czy umysł nie płatał mi przypadkiem figli. „Świetny pomysł Rochelle, idź sama w nocy do lasu. Wszystkie horrory się tak zaczynają!”, pomyślałam, kiedy przechodziłam przez barierkę. Z gracją opadłam na ziemię i ruszyłam przed siebie do granicy drzew. Bez trudu odnalazłam wydeptaną ścieżkę prowadzącą nad jezioro. Dawno nie używana zarosła trochę krzakami i chwastami, ale w świetle latarki można ją było rozpoznać.
W marszu towarzyszyło mi huczenie sowy i szelest liści poruszanych przez wiatr. Przestraszyłam się, kiedy nagle jakiś ptak odfrunął z korony drzew, robiąc przy tym hałas, doskonale słyszalny pośród ciszy nocy. Serce zabiło mi szybciej i przez krótką chwilę rozważałam powrót do domu i przerwanie tej śmiesznej akcji. Na co ja właściwie liczyłam? Przecież nie mogły tam mieszkać, jakieś człowiekopodobne stwory. To był jeden wielki absurd. Wbrew swoim przekonaniom i zdrowemu rozsądkowi, doszłam do lśniącego w świetle księżyca jeziora. Woda leniwie kołysała się, z każdym pojawieniem się wiatru, ale nie zauważyłam nic nadzwyczajnego. „I co teraz?”, spytałam samą siebie.
– Ehmm, hej? – powiedziałam niepewnie. – Wiesz, fajnie by było, gdybyś tak… wypłynęła z tego jeziora?
Odczekałam chwilę, ale nic się nie wydarzyło. Kucnęłam i zaburzyłam ruchem ręki spokojną taflę wody.
– No dalej, pokaż się!
Istota z jeziora nie reagowała na moje próby kontaktu. Zaczęłam ze złości uderzać pięściami w wodę, jakby miało mi to pomóc.
– Słyszysz, pokaż się do cholery! – Ręce zapadały mi się w piachu. – Ja nie jestem wariatką, nie mam żadnych zwidów! Wiem, że tam jesteś!
Woda chlapała na wszystkie strony, mocząc moje ubrania i wszystko dookoła. Wciąż krzyczałam w niebogłosy.
– Nie jestem, rozumiesz?! Nie jestem… wariatką. Cholera!
Przestałam, dopiero kiedy cała złość się ze mnie ulotniła. Co ja wyprawiałam? Opadłam na plecy i przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w pochmurne niebo, na którym nie dostrzegałam już księżyca. Zimno ciągnące z ziemi wcale mi nie przeszkadzało. Pomyślałam z rozpaczą, że naprawdę zaczynałam wariować. Jak inaczej mogłam to wyjaśnić? Leżałam bezczynnie przez kilka kolejnych minut, ale w końcu się podniosłam i otrzepałam z brudu. Nie miałam tu już czego szukać. Rzuciłam przelotne spojrzenie w stronę wzgórza, na którym stał mój dom i dostrzegłam w jednym z pokojów zapalone światło. Miałam przeczucie, że była to Marise, która zauważyła moje zniknięcie. Niechętnie ruszyłam się z miejsca, świadoma, że czeka mnie długa przemowa i kara. Wszystko było mi, jednak tego dnia obojętnie. „Niech się dzieje wola boska.”
W domu nie zastałam nikogo, kto mógłby na mnie czekać. Zrezygnowana zawołałam opiekunkę, jednak odpowiadała mi tylko cisza. Wątpiłam, żeby czekanie na mnie tak ją znudziło, że poszła z powrotem do łóżka. Sprawdziłam wszystkie pokoje na parterze, ale nikogo tam nie zastałam. Dopiero wchodząc na piętro, dostrzegłam, że światło, które widziałam nad jeziorem, pochodziło ze strychu. Trochę zdziwiona otworzyłam klapę w suficie i wspięłam się po drabince na górę. Rozejrzałam się po poddaszu wypełnionym starymi meblami i kartonami. Wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu, wyglądało na to, że nikt nie zaglądał tu od lat. Lampa wisząca na suficie nie była włączona, ale miejsce z którego wydobywało się światło zauważyłam, już po wejściu na strych. Odsunęłam duży fotel i wpatrywałam się przez chwilę w prześcieradło, które nie tłumiło w pełni blasku pochodzącego z czegoś, co znajdowało się pod nim.
– Co jest?
Niepewnie chwyciłam za jeden koniec materiału i pociągnęła go do siebie. Przede mną stała teraz złota kołyska, której ciepły blask rozświetlił całe pomieszczenie. Było w nim coś kojącego, mamiącego do bliższego podejścia i coś… znajomego. Nie myślałam racjonalnie, nie wydawało mi się to w tamtym momencie dziwne, ani podejrzane. Zbliżyłam się do niej, jak zahipnotyzowana. Wyciągnęłam rękę, by dotknąć ciepłego obramowania. W następnej chwili poczułam, jak upadałam na podłogę, a przed oczami zrobiło mi się ciemno.
Miękki głos wypowiadający moje imię, rozbrzmiał mi uszach. Z ciemności wyłoniła się kobieca twarz, o łagodnych rysach. Była piękna, jej czekoladowe oczy poromieniowały miłością, a usta wykrzywiały się w delikatnym uśmiechu. „Musisz być silna, maleńka”.
Nagle sceneria się zmieniła, teraz znajdowałam się w ogromnej sali z dwunastoma różnymi tronami. Wszystkie, oprócz jednego były puste. Brodaty mężczyzna wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem. „Musisz ją oddać jej ojcu. Nie może zostać na Olimpie.” Jego donośny głos odbijał się echem od marmurowych ścian sali. „Czuję, że ma przed sobą ciężką przyszłość. Pozwól jej się tu szkolić.” Usłyszałam ten sam, miękki kobiecy głos z poprzedniego…snu? „Tym bardziej powinna wrócić na Ziemię. Tu się niczego nie nauczy.”
O co w tym wszystkim chodziło? Gdzie ja byłam?
Nagle pojawiłam się w wersalskim parku, gdzie jeszcze nie tak dawno temu śmiałam się z przyjaciółkami po udanej zemście na Blais’ie. Czyimiś oczami widziałam pięcioletnią siebie, trzymającą za ręke nieznajomą mi kobietę. Wpatrywałam się w staruszkę dokarmiającą gołębie. „Znów coś wymyślasz, Rochelle. Tam nikogo nie ma. Może znów opowiesz mi o tych potworach, które cię nawiedzają? Natychmiast wracamy do domu.”
„Rozdział pojawi się za dwa tygodnie.” Tak, tak Pass. Yhm, oczywiście.
Powinnam Ci wklepać za to opóźnienie, ale, że znam jego przyczyny i wiem jak ciężko pracowałaś, odpuszczę Ci. A co. Znaj mą litość.
Bardzo długo musiałam czekać na publikację, ale było warto.
Jak zwykle jarałam się, kiedy były momenty, które znałam 😀 Tyle wygrać.
Kocham tą dziewczynę. Jej teksty i przemyślenia… <3 I ten beret, którego i tak w końcu nie zaczęła nosić 😀 Piękne.
Coś się zaczyna dziać w związku z mamuśką. Ciekawe 😀
Mam nadzieję, że następny rozdział naprawdę będzie szybciej, bo uwielbiam czytać Twoje prace :*