Hejka Wam!
Następne dwa dni czekaliśmy na poprawę stanu Hopa do tego stopnia, że będzie w stanie chodzić. Każdy oddał mu jakąś bluzę, nawet zmarzluch Malcolm, dzięki czemu zaczął
nabierać kolorów na twarzy. Kiedy się obudził, nalegał bym chociaż ja wzięła
jakiś polar, bo zamarznę. Było w tym trochę racji. Życie w samej kurtce zimowej
(nie licząc zbroi, która i tak nie dawała za dużo ciepła), w środku zimy, bez
słońca na niebie, no powiedzmy było ciężko, ale odmawiałam. To była moja wina,
że został ranny. To ja chciałam, by wyruszył na wyprawę. To ja odpowiadam za
nich wszystkich. Wolę aby on wyzdrowiał a ja zamarzła, niż ja miała ciepło a on
dłużej chorował. Opatrunek zmieniałam mu łącznie dwa razy. Za pierwszym razem
tak wbił paznokcie w rękę Piper, która chciała mi pomóc, że zostawił niezłe
ślady. Za drugim razem poprosił, bym była sama, i choć nie lubię być sam na sam
z facetem, zgodziłam się.
– Dziękuję – szepnął – gdyby nie ty… bym nie żył…
– Gdyby nie ja, nie zostałbyś ranny – powiedziałam, czując jak
do oczu napływają mi łzy, dobrze, że nie widział moich oczu.
– Uratowałaś mnie i to się liczy – zastanowił się chwilę. – Pamiętam czasy, kiedy opiekowała się mną matka, było to około sześciu lat temu, miałem wtedy chyba dziesięć lat. Tak składałem widelce, że stworzyłem mały helikopter. – uśmiechnął się – Poszedłem do mamy by jej go pokazać, ale ona… wytrąciła mi go z ręki, przez co, kiedy próbowałem go złapać, zadrapał mi rękę tak mocno, że poleciała krew. Nie pokazałem tego matce, pewnie by mnie trzepnęła za „głupotę i przeklęte ADHD” – powiedział udając zapewne swoją matkę. – Marzyłem wtedy, że kiedyś, jeśli coś sobie zrobię, będę miał do kogo się zwrócić o pomoc.
– Pamiętaj, choćbym nie wiem jak bardzo była wkurzona, do mnie zawsze możesz przyjść w potrzebie. No i skończone, dasz radę poruszać ramionami i wstać?
Wstał, wyprostował się i pokręcił barkami, i choć tego nie powie, to wiem, że bardzo go to bolało. Przeszliśmy się parę razy po jaskini, szedł wolniej niż normalnie, ale o własnych siłach. Byliśmy w tym czasie sami. Piper miała wachtę, a reszta poszła po jakieś zapasy do okolicznego lasu. Pierwszy raz od bardzo dawna, czułam się dobrze w towarzystwie jakiegoś chłopaka.
Minęła godzina, potem druga, gdzie oni są, zastanawiałam się, mieli szybko wracać. Córka Afrodyty zaczynała się denerwować do tego stopnia, że postanowiła nie schodzić z wachty,
dopóki nie wrócą. W końcu wrócili. McLean najpierw Jasona spoliczkowała, za to,
że tak długo, a potem pocałowała.
– Gdzie byliście? – zażądałam wyjaśnień.
– Najpierw, – zaczął Jason – świetnie widzieć cię na nogach,
chłopie – powiedział do Hopa.
– Witaj wśród żywych – powitał go Leo.
– Do rzeczy – ponagliłam.
– Więc tak – tym razem wyjaśnień podjął się Malcolm – szliśmy lasem, po pas w śniegu, gdy nagle w oddali usłyszeliśmy jakieś dźwięki, coś jak samochód. Ruszyliśmy w tamtą stronę i znaleźliśmy ulicę, która doprowadzi nas do jakiegoś miasta.
– Jak daleko stąd? – zapytał Hope.
– No, z osiem kilometrów stąd – odparł Leo.
– Więc tak, spakować się i spać, biorę teraz wachtę – powiedziałam. – Panie Płomyk, ogrzej kolegów i Piper, ogniem z palców na tyle małym, by nie był widoczny, ale dawał ciepło. – To powiedziawszy, zaczęłam pilnowanie,kolegów.
W tym czasie zastanawiałam się, jak dotrzeć do Doliny Śmierci. Nie mieliśmy dużo czasu na podróż, bo wkrótce ludzie zaczną zamarzać. Może Leo i Hope zbudowaliby jakiś
pojazd. Albo, gdybyśmy uruchomili jakiś samochód, moglibyśmy dojechać nim na
miejsce, albo przynajmniej spróbować, to zrobić. Będę musiała z nimi o tym porozmawiać, pomyślałam.
Zaczęłam podziwiać las. Był gęsty i głównie składał się z wysokich drzew iglastych. Śnieg okrywał wszystko , jak puchowa kołderka. Całe życie spędziłam w mieście, więc taki
widok był po prostu wspaniały. Tak wciągnęłam się podziwianiem otoczenia, że
prawie zapomniałam, że jest mi zimno. Dzięki temu, że Malcolm oddał mi mój
polar, było mi dużo cieplej.
Po paru godzinach, wszyscy byli na nogach. Ruszyliśmy w stronę drogi. Leo i syn Ateny z przodu, za nimi Jason i Piper, na końcu ja i Hope. Nasza grupa poruszała się powoli. Przed opuszczeniem jaskini, postanowiliśmy udać się do najbliższego miasteczka i tam uruchomić jakieś auto. Problem był taki, że nikt nie miał prawa jazdy. Na szczęście Piper potrafiła wmówić policji, że je mamy.
Stwierdziliśmy, że dopóki nie dojdziemy do drogi, nie zrobimy postoju. Zaczynałam zastanawiać się, czemu oni wszyscy traktują Obóz Herosów jak dom. Leo, choć podróżował z Calypso
na Festusie (dodaje parę ulepszeń, więc nie mogliśmy go użyć), kochał bunkier
numer dziewięć. Mógł tam robić to co kocha, a na dodatek z osobą, którą kocha.
Malcolm miał wspaniałe dzieciństwo. Ojciec uwielbiał go i jego intelekt. Syn
Ateny miał wszystko. Pieniądze, przyjaciół, rodzinę. Wszystko to stracił, gdy
napadł go pierwszy potwór. Został wykluczony z rodziny. Dopiero inni herosi go
przyjęli. Jason całe życie był w legionie. Ale Obóz Herosów uświadomił mu, że
życie to nie tylko zasady. W Obozie Jupiter, dopóki nie dożyjesz pewnego wieku,
musisz walczyć lub trenować. Tutaj mógł robić co chce, to tu pokochał Piper.
Ona natomiast mogła być sobą. To ją kojarzyli jako najlepszą z dziewczyn. Nie dość, że bystra i odważna, to jeszcze córka bogini piękności. Jej ojca kojarzono z nią, a nie odwrotnie. Hope, mógł być spokojny, bo nikt nie mógł go skrzywdzić. Nie było przykrych doświadczeń i wspomnień. Im wszystkim Obóz Herosów kojarzył się z ciepłem, rodziną, po prostu z domem. Jednak co to za
dom, który wysyła cię na wyprawy. Co jeśli nie wrócą z misji żywi? Tak się zamyśliłam, że nawet nie zauważyłam, że stanęliśmy i wpadłam na Jasona:
– Oj, wybacz – wybąkałam i uśmiechnęłam się.
– Nic nie szkodzi. – odwzajemnił uśmiech – Chodź, zobacz to.
Zobaczyłam drogę.
Zwykłą, prostą, asfaltową ulicę. Moją uwagę przykuł drogowskaz po drugiej
stronie. Przeszłam przez dzielącą mnie od niego odległość. Na nasze szczęście
znak mówił, w którą stronę co jest. Musieliśmy kierować się w stronę Pittsburgh,
sto kilometrów stąd.
– To co robimy? – zapytał Leo, składając jakąś kartkę. – Sto
kilosów to spory kawałek.
– Może… – zaczęła Piper, z niewinnym uśmiechem na twarzy, który wydawał się całkiem winny.- Może zatrzymalibyśmy jakiś samochód i poprosiłabym o podwózkę…
– Ale czy w sześć osób zmieścimy się w jednym aucie? –
powątpiewał Malcolm. – Większość samochodów jest pięcioosobowa, a i jeszcze
kierowca, więc maksymalnie cztery miejsca.
– Ja i Futia możemy wejść do bagażnika – zaproponowała dawczyni pomysłu, a ja pokiwałam głową.
– Czy ja wiem… – marudził dalej syn Ateny – będzie bardzo
ciasno.
– Tylko mi nie mów, że masz klaustrofobie – parsknął Jason.
– Oczywiście, że nie… – oburzał się.
– Ej, ludzie, zdecydujcie się, bo jakieś auto nadjeżdża! – przekrzyczał nas Hope.
Machnęłam ręką do kierowcy na znak, że szukamy podwózki. Samochód się zatrzymał, a Piper szybko użyła czaromowy i namówiła kierującego by nas zgarnął. Hope usiadł na miejscu
pasażera, z tyłu usiedli chłopcy, a ja i córka Afrodyty w bagażniku.
Było nam strasznie niewygodnie i duszno. Nic nie mówiłam, ale czułam się okropnie. Nie chodziło
tu o nie wygodę, tylko o tą małą przestrzeń, którą dzieliłam z towarzyszką.
Przypomniały mi się czasy gdy ojciec żył. Kiedy mnie krzywdził, zawsze byliśmy
w małym pomieszczeniu, bym nie mogła uciec. Nie można uznać tego za
klaustrofobię, bo wiele razy byłam w wąskich kanałach i nic mi nie było. Chodzi
o tą natarczywą bliskość drugiej osoby. Zaczęłam oddychać szybko i płytko. Pot
wstąpił mi na czoło i czułam jak spływa mi po twarzy. Napięłam wszystkie
mięśnie. Musiałam się opanować. Zamknęłam oczy i zaczęłam głęboko oddychać.
Wdech. Wydech. I tak w kółko. Zrobiłam tak kilka razy i w końcu się uspokoiłam.
Zaczęłam myśleć czemu czerń kojarzy się ludziom ze strachem. Boją się, że gdy są otoczeni przez czarność, nic nie widzą, nie zobaczą tego co przed nimi. Mnie ciemność kojarzy
się z kryjówką. To noc była moją osłoną przez lata. W ciemnicy nikt nie widział
moich łez. Czerń to kolor neutralny. Otrzymujemy go w momencie zmieszania
wszystkich kolorów. Zieleni- łagodności, pomarańczy- radości, czerwieni- siły,
granatowego- bólu, bieli- braku uczucia, wszystko to łączy się w czerń-
równowagę. To ona teraz dała mi spokój. Nic nie widziałam, ale słyszałam oddech
mój i Piper, czułam bicie własnego serca, słyszałam nawet idiotyczne żary Leo.
Leżałam tak z zamkniętymi oczami i nawet nie zauważyłam, że stoimy, dopóki do bagażnika nie
wpadł powiew mroźnego wiatru. Wyszłam z bagażnika. Zaczerpnęłam świeżego powietrza, optymistycznie patrząc w przyszłość.
Pittsburgh to stolica hrabstwa Allegheny, w stanie Pensylwania. Jako, że słońca nie było na niebie, miasto było pięknie oświetlone. Na pierwszy rzut oka, wszystko wygląda cudownie. Za nami rozciągał się widok na ogromny most. Ale większe wrażenie robiły budynki. Były ogromne i kolorowe. Wszędzie dookoła widziałam jakieś barwne neony. Mnóstwo sklepów, barów, hoteli, ale i domów mieszkalnych, można było dostrzec wzdłuż jednej ulicy. Szkoda, że nie mogliśmy pozwiedzać miasta. Z tego co mówił Malcolm, w
Pittsburghu jest bardzo dużo muzeów.
– To gdzie teraz? – spytał Leo, który cały czas się rozglądał.
– Myślę, że chyba się rozdzielimy – powiedziałam niepewnie.
– Co? Dlaczego? – zdziwiła się Piper.
– Mamy mało czasu – powiedziałam. – Musimy znaleźć i naprawić
jakiś samochód. Do tego trzeba uzupełnić zapasy.
– Ma racje -przyznał Jason i wzruszył ramionami.
– Ja, Futia i Leo poszukamy samochodu – powiedział Hope,
tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Okay, ruszamy? – niecierpliwił się drugi syn Hefajstosa.
– Spotkamy się w restauracji Avenue B – powiedział Malcolm.-
Jest to jedna z najbardziej znanych jadłodajni w mieście. Każdy mieszkaniec wie
gdzie to jest.
– O dziewiątej, czyli za… która godzina? – zapytałam.
– Jest szósta – powiedziała Piper, która zatrzymała jakiegoś
pieszego i spytała o czas.
– Ustalone! – krzyknął Leo, który najpierw musiał siedzieć
cierpliwie w aucie, a teraz stać tu bezczynnie, ewidentnie nie lubił czekać. –
Restauracja Avenue B, o dziewiątej – i ruszył przed siebie.
Razem z synami Hefajstosa zaczęliśmy poszukiwania. Popytaliśmy parę osób, gdzie szukać złomowiska aut. Ludzie dziwnie na nas patrzyli, kiedy usłyszeli pytanie.
Postanowiliśmy, więc mówić, że szukamy części do robota, którego robimy do
szkoły. Dzięki temu wyjaśnieniu, zatrzymywani przechodnie z ochotą wskazywali drogę.
Skupisko samochodów znajdowało się w jednej z biedniejszych dzielnic. Po drodze
mijaliśmy mnóstwo knajp, których zapachy przypomniały mi, że prawie nic
dzisiaj nie jadłam. „Wytrzymasz, bywało, że dłużej nie jadłaś” – powtarzałam
sobie.
Po przejściu paru
przecznic, budynki przestały być tak oszałamiające. Domy stały się mniejsze. Na
ulicach było coraz mniej ludzi, a więcej śmieci. Zamiast wielkich kolorowych
wieżowców, widziałam szare, stare i zrujnowane budynki. W końcu w oddali
zobaczyliśmy złomowisko. Nie byłam jednak szczęśliwa. Czułam mrowienie na karu,
byłam pewna, że ktoś nas śledzi. Kilka razy się odwracałam, ale nie widziałam
nic podejrzanego. W pewnym momencie zauważyłam, że chłopaki też są niespokojni.
Kiedy doszliśmy na miejsce, Hope zaczął oglądać samochody.
Ja i Leo w tym czasie osłanialiśmy go. W końcu, kiedy znaleźliśmy samochód,
zobaczyłam przyczynę mojej nerwowości:
– Chłopaki …eee… – powiedziałam nie spokojnie. – Co to jest?
Czy to jest Meduza?
To coś było
przerażające. Miało skrzydła i wielkie szpony. Jednak najstraszniejsze były
włosy. Tak naprawdę nie była to zwykła czupryna, to były węże. Okropne jadowite
węże, aż ciarki mnie przeszły.
– Wydaje mi się, że nie. To na pewno gorgona, ale nie Meduza.
Ona miałaby okulary, bo jej wzrok zamieniał w kamień. Poza tym żyjemy, więc nie
może nas zmienić, bo już by to zrobiła –
wyjaśnił Hope, sprawdzając co nas zaatakuje. Nie zmieniało to faktu, że nadal
trzeba było potwora zbić.
-Napraw auto – rozkazałam Hopowi, najbardziej stanowczym głosem, jakim umiałam.-
Jednej damy z Leo radę, jakby co to będę krzyczeć. – i ruszyłam na gorgonę, a
towarzysz za mną.
Wyjęłam sztylet i
szybko pokonałam dzielącą nas odległość. Jej pazury były niewiele krótsze od
mojego ostrza. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że zamiast włosów miała
węże. Gady co chwila kłapały pyskami przed moją twarzą. Leo wpadł na genialny
pomysł. Postanowił ją spalić, szkoda tylko, że przy okazji mnie nie
poinformował. Kiedy zorientowałam się, co zamierza, odepchnęłam od siebie
gorgonę, ale ona chwyciła mnie za kurtkę. Zrzuciłam ją, ale ona dalej mnie
atakowała. Było za późno, by powstrzymać płomienie. Oblazły potwora i zaczęły
spalać kawałek po kawałku to okropne ciało. Jednak ona zdołała złapać mnie za nadgarstek. Mój polar zaczął się tlić potem palić. W ostatniej chwili rozsypała się w pył.
Szybko zrzuciłam wierzchnie odzienie. Ręka powinna być paskudnie poparzona. Prawie
całe przedramię powinno być czerwone. Najgorzej jednak, powinien wyglądać nadgarstek, miejsce gdzie mnie trzymała. Oprócz zaczerwienienia, powinny być też bąble. Ale nie było śladu, jak zawsze przy oparzeniach. Mam tak od zawsze. Niestety ból odczuwam normalnie. Piekło niemiłosiernie. Nie byłam w stanie poruszać
ręką, by nie wywołać okrutnego szczypania. Jedyną pociechą było to, że to nie ręka, którą walczę. Tak naprawdę, to chyba Leo był bardziej przerażony ode
mnie:
– O matko! – krzyczał. – Przepraszam, nie chciałem. Ja…ja…
– Spokojnie! To nie twoja wina. Nie ma śladu – powiedziałam ze łzami w oczach. – Podaj coś chłodnego z pasa. – głos mi się łamał z bólu – Boli tylko dlatego, że to szok.
– Mam szklaną butelkę…
– Super, lekko schłodzę. Idź pomóż Hopowi naprawiać auto.
Potem pojedziemy do tej restauracji i tam w łazience opatrzę rękę. Choć uważam, że to niepotrzebne.
Zajęło im to jeszcze około czterdziestu minut. Nałożyłam na siebie polar od Hopa i Leona, bo kurtka leżała spalona. Polar nie nadawał się już do użytku. Bluzki nie mogłam zdjąć, więc jeden rękaw był na trzy- czwarte. Zamarzłabym, gdyby nie chłopaki.
Kiedy skończyli, samochód wyglądał rewelacyjnie. Był to mini, mini van. Był koloru czarnego. Wyposażony był w sześć miejsc, które były bardzo blisko siebie. Co prawda maska i zderzak wyglądały jak po kraksie, ale nie było najgorzej. Wstawili nowe szyby
i wymienili opony. Korzystali z części innych samochodów, a parę rzeczy
wyciągali z pasa. Leo ochrzcił ją „Gorąca Laska”.
Ruszyliśmy przez miasto. Wiele osób krzywo na nas patrzyło. Na szczęście nie spotkaliśmy policji. W końcu dojechaliśmy do miejsca spotkania. Okazało się, że spóźniliśmy się o dwadzieścia minut. Nawet nie wyjaśniłam co się dzieje, tylko od razu
poszłam do łazienki. Sprawdziłam kabiny, wszystkie puste. Odkręciłam zimną wodę
i podstawiłam pod nią przedramię i dłoń. Poczułam ulgą. Zamknęłam oczy. Głęboki
wdech, a potem wydech. W końcu do łazienki przyszedł Jason z apteczką, którą
kupili w sklepie. Wyjął gazę i namoczył. Już miał obłożyć mi rękę, kiedy
zobaczył, raczej nie zobaczył oparzenia. Spojrzał nierozumiejącym wzrokiem.
Powiedziałam co się stało. Poprosiłam by tylko schłodził i zabandażował.
Syknęłam z bólu kiedy to robił i przygryzłam dolną wargę. Delikatnie owinął
bandażem rękę:
– Dzięki – powiedziałam, kiedy skończył.
– Proszę bardzo. Oszołomiona tym, że ja też coś potrafię z
medycyny? – powiedział żartobliwym tonem.
Kiedy wyszliśmy synowie Hefajstosa skończyli opowiadać, co nam się przydarzyło. Okazało się, że tylko my mieliśmy pecha i spotkaliśmy potwora. Druga grupa natomiast
spotkała się z bardzo niezadowolonym kasjerem. Kiedy chcieli kupić trzy
apteczki, sześć butelek wody, mapę i benzynę, sprzedawca stwierdził, że nie
sprzeda im benzyny. Na szczęście Piper użyła czaromowy. Dzięki temu, nie tylko
pozwolono jej kupić wszystko co potrzeba, ale i dostała zniżkę. W końcu kelner
poprosił byśmy coś kupili lub wyszli. Opuściliśmy lokal i zaczęła się kłótnia.
Spierali się głównie chłopaki. Chodziło o to, kto będzie siedział za
kierownicą.
– Ja, bo jestem najmądrzejszy – argumentował Malcolm.
– Ale to ja nadałem nazwę „Gorącej Lasce” – mówił Leo.
– To ja przecież, znalazłem wóz – przekrzykiwał ich Hope.
– Najstarszy powinien prowadzić, czyli ja – powiedział Jason.
– Dość! – krzyknęłyśmy z córką Afrodyty.
– Niech Piper prowadzi -powiedziałam i tym samym zamknęłam
im usta.
Wsiedliśmy do samochodu. Pipes i Jason z przodu, Leo i Malcolm za nimi, a Hope i ja na samym końcu. Uzgodniliśmy, że na razie będziemy jechać w kierunku Denver.
Kiedy tylko oparłam głowę o szybę, zapadłam w sen. Nic nie widziałam, ale słyszałam obelgi w moją stronę. „Kłamczucha”, „zdrajczyni”, „udawaczka”, „oszustka” – głosy z każdym następnym wyrazem stawały się głośniejsze. Krzyczały. Niektóre głosy z gniewu, inne żalu. Najbardziej jednak zabolało mnie, gdy usłyszałam własny cichy, przerażony
głosik – „zawiodłam ich”. Nic więcej nie słyszałam. Wszystko ucichło. Zostały
tylko te dwa wyrazy. Zmusiłam się do otworzenia oczu. Przestałam słyszeć
własny głos. Nie widziałam tamtych wyrazów.
Byłam w aucie. Skulona na siedzeniu. Zamknęłam oczy, ale nie szłam spać. Myślałam. Wiedziałam, że muszę powiedzieć im prawdę. Nie mogę wiecznie kłamać. Dlaczego to
rzeczywistość nas najbardziej rani? Czemu każdy nie może być kim chce? Co
decyduje o naszym życiu? Wiele osób używa wyrażenia „c’est la vie” – takie jest
życie. Ale to nieprawda. Świat dookoła nas kształtujemy my sami. To my dążymy,
by coś osiągnąć. O naszym życiu decydujemy tylko my. Wiele lat temu
powiedziałam „moje życie, moja sprawa”, ale to też, nieprawda. Zawsze bałam
się samotności. Czemu więc ciągle wszystkich odtrącam? Mówię, że to przez
ojca, ale to tylko moja wina. Gdybym chciała, mogłabym mieć przyjaciół, może
nawet miłość. Podjęłam decyzję. Koniec udawania. Jestem, kim jestem, i nic tego
nie zmieni. Nie mogę zniszczyć mojej przeszłości. Liczy się teraz i jutro.
Powiem prawdę.
– Nie powiesz prawdy – powiedział głos, który sądziłam, że
umarł wiele lat temu…
Świetna część! Wciągnęłam się. Pare rzeczy mnie raziło, więc Ci je wypiszę.
1. „Był to mini, mini van. Był koloru czarnego. Wyposażony był w sześć miejsc, które były bardzo blisko siebie.”-zbyt częste „był”/”były”. Ja bym to zdanie napisała tak: Był to mini, mini (domyślam się, że chodziło Ci o rozmiar) van, koloru czarnego. W środku znajdowało się sześć miejsc stojących bardzo blisko siebie.
2. W tym samym akapicie, co zdania, z góry napisałaś „wyciągali”. Nie jest to błąd, ale w tym kontekście użyłabym „wyciągnęli”.
To na tyle. Część bardzo mi się podobała. Czekam na następną!
Odmiana Hopa wygląda nieco dziwnie… Nie lepiej byłoby Hope’a?
„Pan Płomyk” – genialne określenie, serio. Zabawne
„Tak naprawdę, to chyba Leo był bardziej przerażony ode
mnie (…)” – heh. Jakie to prawdziwe… 😉
Bogowie, jesteś okropna dla Futii i Piper. Zamknęłaś je w bagażniku?! Współczuję…
Czytając rozmyślania Futii, miałam wrażenie, że tak jakby wydoroślała, zmądrzała. Dosyć poważne tematy na wywody. Ale to może być tylko wrażenie, wcześniej nie było takich rozkmin 😉
Mam nadzieję, że uda jej się przezwyciężyć ten głos (domyślam się, kto jest jego właścicielem) i „powie prawdę”, jak to ujęła.
„że będzie w stanie chodzić” – aż będzie w stanie, lepiej by mi tu pasowało
„Wolę[,] aby on wyzdrowiał[,] a ja zamarzła, niż ja miała ciepło[,] a on dłużej chorował.”
„czując jak do oczu napływają mi łzy, dobrze, że nie widział moich oczu.” – powtórzenie, oraz lepiej by to brzmiało, gdybyś zrobiła z tego dwa zdania.
„Minęła godzina, potem druga, „Gdzie oni są”, zastanawiałam się, „Mieli szybko wracać.””
” To powiedziawszy, zaczęłam pilnowanie,kolegów.” – wkradł Ci się tu niechciany przecinek.
Podobało mi się, kiedy opisywałaś dlaczego poszczególni bohaterowie uważają Obóz Herosów za dom. Dobrze Ci to wyszło.
Często zdarzają Ci się powtórzenia, zmieniasz czas i nadużywasz słowa „że”, ale jakby przymknąć na to oko, to jest w miarę dobrze. Wydaję mi się, że wiesz co chcesz napisać, ale nie umiesz tego ułożyć w ładne zdania. Moja rada, ćwicz, ćwicz i ćwicz