Witam. Mam nadzieję, że znów mi się tekst nie schrzani. Yeah, jakoś teraz we wrześniu mija rok, jakopublikowałam tu rozdział pierwszy Misjii „Delilah”… Jako że było to już tak dawno, odsyłam do poprzednich części:
Rozdział Pierwszy: http://rickriordan.pl/2014/09/misja-delilah-1/
Napracowałam się przy tym, więc dedykuję to moim Dresom: Mel, Leośce, Eurydyce i w szczególności Ann.
Więc chyba życzę miłego czytania.
Zawsze pełna miłości, wiary i nadziei,
PassAuf
______________________________
Rozdział Drugi: W obliczu nowego wroga
Skrzypienie otwieranych drzwi wybudziło mnie z płytkiego snu, którym w ostatnim czasie zwykłam sypiać. Po nocach nawiedzały mnie niezrozumiałe obrazy, które w pewien sposób zaczynały mnie przerażać. Nie wierzyłam w horoskopy ani przeznaczenie, ale cichy głosik podpowiadał mi, że nie są to zwykłe sny.
Nie przyznawałam tego otwarcie, jednak czasem zastanawiałam się, czy moje zdrowie psychiczne nie zaczynało się przypadkiem pogarszać. Może brakowało mi jakiejś piątej klepki i zaczynałam wariować? Z pewnością wyląduje jeszcze w szpitalu psychiatrycznym, obijając głowę o ściany izolatki. Podobno celebryci lądujący na odwykach i w kliniach, stało się jakiś czas temu nowym trendem.
Materac łóżka ugiął się pod nagłym ciężarem skaczącej na niego Valerie. Podciągnęłam pierzynę po sam czubek głowy, wiedząc co zaraz nastąpi. Dziewczyna nie należała do rannych ptaszków, wręcz przeciwnie, uwielbiała wylegiwać się w łóżku do południa lub urządzać sobie małe drzemki w ciągu dnia. Jeśli nie miała na to ochoty, znaczyło, że była zbyt pobudzona i pełna energii, co zdarzało jej się jedynie sporadycznie. Znałam ją lepiej niż wnętrze ulubionej torebki i wiedziałam, jak jej wczesne wstawanie się dla mnie kończyło.
– Pobudka śpiąca królewno! – krzyknęła radośnie zdzierając ze mnie bez skrupułów kołdrę. Przeszedł mnie dreszcz zimna. – Mamy piękny dzień!
– Piękny? – spytałam ospale. Wciąż nawet nie otwierając oczu, odwróciłam się do niej plecami, modląc się przy okazji, aby pozwoliła mi przynajmniej poudawać, że śpię. Nadzieja matką głupich, prawda?
– Wstawaj, szkoda czasu na sen. Słońce świeci, ptaszki śpiewają, a…
– A tępe czarnulki spiskują za naszymi plecami? – podpowiedziałam cynicznie i podniosłam się do pozycji siedzącej, przecierając zaspale oczy. Spojrzałam na przyjaciółkę. Uśmiech od razu spłynął z jej twarzy.
Wczorajszej nocy, kiedy dotarłam do domu, włączyłam natychmiast laptopa, pisząc do Valerie, żeby jak najszybciej do mnie przyjechała. Opowiedziałam jej o komórce, którą Eleanor zostawiła na ławce w parku i o wiadomości, którą wysłał do niej Blais. Obie zastanawiałyśmy się, dlaczego nasza przyjaciółka – choć nie sądziłam, żeby miało sens wciąż ją tak nazywać – miałaby zrobić coś tego pokroju. Po dwóch godzinach rozmów, nie doszłyśmy do żadnego sensownego wniosku, więc zmęczone minionym dniem, przełożyłyśmy mini-naradę nazajutrz. Zasnęłyśmy natychmiast.
Valerie położyła się teraz po drugiej stronie łóżka i wpatrywała tępo w sufit, nic nie mówiąc. Nienawidziłam psuć jej humoru, ale nie potrafiłam się cieszyć, wiedząc, że osoba, którą uważałam za przyjaciółkę, z którą spędzałam czas i dzieliłam problemy, chciała wbić mi nóż w plecy. A nawet kilka. Cały bajerancki zestaw błyszczących noży! Wiedziałam, że coś takiego może mi się kiedyś przydarzyć, w jakimś stopniu znałam się na ludziach, ich odczuciach i zamiarach, ale nie sądziłam, że może być to Eleanor – moja zwariowana przyjaciółka. Zabolało mnie to, choć nie okazywałam tego na zewnątrz.
– Co teraz zrobimy? – spytała zamyślona.
– To co zazwyczaj robimy w niedziele. Weźmiemy prysznic, ubierzemy i wyskoczymy na miasto zjeść śniadanie. – Uśmiechnęłam się do niej i poszłam do garderoby przygotować sobie strój. – To zawsze jest dobry plan! – krzyknęłam jeszcze do niej.
Rozejrzałam się po wnętrzu łudząco przypominającym ekskluzywne butiki. Kremowe wieszaki z wszelkiego rodzaju ubraniami powieszone w perfekcyjnie równych odstępach, zajmowały całą długość dwóch bocznych ścian. Nad nimi wisiały półki, z dumnie ułożonymi na nich torebkami od najsłynniejszych projektantów. Westchnęłam. Zaczynał się sezon wiosenny, więc powinnam wymienić większą część mojej garderoby. Przejrzałam kilka rzeczy wiszących z brzegu. „Zdecydowanie powinnam kupić sobie coś nowego”, pomyślałam niezadowolona. Po kilku minutach poszukiwania, porównywania i mierzenia, miałam w rękach bordową sukienkę o delikatnym, dziewczęcym kroju oraz perłowy sweterek. Podeszłam do półek z butami, wybierając pasujące do tego półbuty z obcasem. Idealnie.
W tym samym czasie Valerie zdążyła wziąć szybki prysznic. Ubrała się w czarną spódnicę przed kolano, białą bluzkę oraz tego samego koloru narzutkę. Kiedy wychodziłam z garderoby, siedziała przy mojej toaletce i rozczesywała mokre jeszcze włosy, a wolną ręką grzebała w kosmetyczce.
Zrzuciłam z ciała wczorajsze ubrania, których wtedy nie miałam nawet siły ściągnąć i przekręciłam kurek prysznica. Od ścian łazienki wyłożonymi bladoróżowymi kafelkami, odbijał się teraz cichy szum lecącej wody. Stanęłam pod natryskiem, a przyjemne ciepło natychmiast ogarnęło moje ciało. Powoli rozmasowywałam bolące mięśnie karku. Gorące krople spływały po nagiej skórze, drażniąc gdzieniegdzie wrażliwsze miejsca. Choć na moment mogłam odciąć się od narastających ostatnimi czasy kłopotów i skupić się na sobie. Wcierając w skórę pachnący jaśminem żel pod prysznic, stwierdziłam, że właśnie tego mi trzeba – chwili odpoczynku i ucieczki przed rzeczywistością.
La Petite Venise była moją ulubioną kawiarnio-restauracją funkcjonującą w Wersalu. Wiązały się z nią wspomnienia, do których często lubiłam wracać myślami. Pierwszy raz, a pamiętam jakby to było wczoraj, zabrał mnie do niej tata po powrocie z jego długiej podróży po świecie. Wyprawa miała być jego nowym natchnieniem do pracy, pomóc mu w tworzeniu. Poznawał nowe kultury, szukał inspiracji w najdalszych i najbarwniejszych krajach. Ale była to jedynie oficjalna wersja. Sądze, że chciał na chwilę odciąć się od swojej codzienności, uporządkować myśli i nabrać dystansu do życia oraz wydarzeń, które mu je skomplikowały. Które ja skomplikowałam mu swoim pojawieniem się. Nie wiem, czy odnalazł to czego szukał, ale ta podróż na pewno wiele go nauczyła.
W tamtych czasach nie byliśmy prawdziwą rodziną, nawet nie staraliśmy się stwarzać takich pozorów. Więź, która powinna nas łączyć, zbudowaliśmy dopiero po wielu straconych latach. Tego dnia, w tej kawiarni, po raz pierwszy poczułam, że zaakceptował mnie jako swoją córkę. Był to początek nowego dla nas życia, które mieliśmy dzielić razem, a nie jak dotychczas, egzystować obok siebie, jakby drugie z nas było jedynie dodatkiem do codzienności.
Od tamtego momentu tradycją było wspólne jadanie w La Petite Venise. Często po powrotach taty ze spotkań lub pokazów, zabierał mnie do kawiarni, jak tego pierwszego dnia. Z czasem zaczęliśmy zabierać ze sobą również Valerie oraz inne, bliskie osoby. Teraz był to rodzaj naszego rodzinnego miejsca, a jego właściciel, pan Lavelle, przerodził się w naszego dobrego przyjaciela.
Korzystając ze słonecznej pogody wraz z Valerie wybrałyśmy stolik na zewnątrz. Taras kawiarni był naprawdę piękny, zachwyca dużą ilością kwiatów, zwłaszcza na wiosnę i lato. W ciepłe dni był zazwyczaj wypełniony ludźmi, ale się temu nie dziwiłam. Zamówiłam gorącą czekoladę, bo kawa zbytnio mnie pobudzała, sok pomarańczowy oraz małego croissanta z migdałowym nadzieniem. Lekki śniadanie ze względu na zbliżającą się pore obiadową. Obie delektowałyśmy się niedzielnym, spokojnym porankiem. Wprawdzie wkoło wciąż przechadzali się przechodnie, auta trąbiły i sunęły po asfalcie, a psy szczekały, ale było w tym coś kojącego.
– Patrząc na niego, odechciewa mi się jeść.
– Co? – spytałam wyrwana z kontekstu.
– Andre. Kręci się w tę i z powrotem jakby próbował znaleźć resztki rozumu. – Kiwnęła głową w kierunku wnętrza restauracji. Odwróciłam się i rzeczywiście dostrzegłam go krzątającego się pomiędzy stolikami.
– Valerie, przecież to syn pana Lavelle, zapewne pomaga. Poza tym, wciąż nie rozumiem tej twojej głupiej nienawiści. – Musiałam uderzyć w jej czuły punkt, bo zacisnęła usta i zmarszczyła brwi w wyrazie złości.
– Gdyby biegał za tobą codziennie i straszył żabami, też byś czuła obrzydzenie – odezwała się urażona.
– To było jakieś siedem lat temu!
– Ale było! A nie pamiętasz jak wylał na mnie farbę na próbie teatralnej w zeszłym roku? – Przewróciłam oczami. W kwestii Andre nie dała sobie nic powiedzieć, ani wyjaśnić. Incydent z farbą był zwykłym przypadkiem, ale ona wciąż twierdziła, że zrobił to specjalnie, żeby ją ośmieszyć. – I na dodatek, to przyjaciel Blaise’a.
– Przyjaciele nie definiują naszej osobowości. Ja się z tobą przyjaźnie, a ludzie jakoś wciąż nie biorą mnie za wariatkę. – Wytknęłam język w jej kierunku i zabrałam się za jedzenie. Valerie wciąż rzucała chłopakowi nienawistne spojrzenia, ale tego dnia nie usłyszałam już od niej żadnej skargi na jego temat.
W międzyczasie do naszego stolika podszedł właściciel restauracji – mężczyzna z kilkoma widocznymi, siwymi włosami i przyjaznym wyrazie twarzy, który nijak nie pasował mi do jego szarego, przygnębiającego garnituru. O gustach się podobno nie dyskutuje. Pogawędził chwilę z naszą dwójką, spytał o ojca, po czym musiał wrócić do pracy.
Pan Lavelle był naprawdę miłym gościem, lubiłam go. Jego restauracja była jedną z najlepszych w mieście, jeśli nawet nie w kraju, ale mimo to nie spoczął na laurach. Dbał o najdrobniejsze szczegóły i jakość podawanych potraw. A dzięki jego osobowości, to miejsce nabierało rodzinnego charakteru. Mimo natłoku pracy zawsze znalazł kilka minut, by porozmawiać ze stałymi klientami, lub opowiedzieć ciekawskim turystom o pięknie kryjącym się w uliczkach i zakamarkach Wersalu. Uwielbiał kontakt z ludźmi i było to widać na pierwszy rzut oka. To samo dotyczyło się jego pracowników.
Po słonecznych ulicach spacerowali turyści oraz mieszkańcy miasta, wywabieni z domu ciepłą, wiosenną pogodą i delikatnym wietrzykiem. Liczni zatrzymywali się co kilka kroków, by uwiecznić co ciekawsze budynki na zdjęciach lub po prostu podziwiać kolejny zabytek. Jedno z dzieci, spuszczone z pilnych, rodzicielskich oczu, wskoczyło do fontanny i rozpoczęło w niej szaloną zabawę. Mały chłopczyk skakał, tańczył i chlapał wodą dookoła, śmiejąc się przy tym głośno. Uśmiechnęłam się na ten widok. Dzieci kryły w sobie tyle radości i beztroski, dla nich nie miało znaczenia, gdzie są ani kto ich obserwuje. Robiły to, co sprawiało im przyjemność. Często zazdrościłam im tej swobody.
Czas leciał, ale wcale nie było mi śpieszno, by ruszyć się z miejsca, więc zamówiłam kolejną gorącą czekoladę, rozmawiając i śmiejąc się z Valerie. Coraz rzadziej miałyśmy okazję spędzić czas sam na sam, jak za starych czasów, więc starałam się korzystać z takich właśnie chwil. Dzień mogłabym uznać za idealny, gdyby nie przybycie Eleanor, która wyrosła jak z pod ziemi.
Pojawiający się cień, a dokładniej jego właścicielka, przysłonił światło padające na nasz stolik. Pomyślałam, że to kelner z zamówionym przeze mnie napojem, więc odwróciłam się, by go odebrać. Za mną stała, jednak wesoła Eleanor. Razem z Valerie, postanowiłyśmy już wcześniej, że będziemy zachowywać się normalnie w stosunku do czarnulki, dopóki nie odkryjemy jakie są jej intencje i jakie ma jeszcze asy w rękawie. Przywołałam na twarz nieszczery uśmiech. W ostatnim czasie miałam to już tak wyćwiczone, że nie miałam z tym większego problemu.
– Jakże miła niespodzianka – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, po czym cicho odchrząknęłam. „Bądź miła”, przypomniałam sobie. Dziewczyna przytuliła nas na powitanie i przysiadła się do naszego stolika. Nie ucieszyło mnie to szczególnie. Wymieniłam z blondynką wymowne spojrzenie.
– Co robisz sama na mieście? – zaciekawiła się Valerie.
– Właśnie jadę do mamy do Paryża, chciałam kupić kawę na wynos i zobaczyłam was przy okazji. Nieźle urządziliśmy w sobotę Blais’a, nie?
– Czy ja wiem – powiedziałam niby od niechcenia. – Cała sprawa zapewne ucichnie za kilka dni.
– Racja, za szybko się to rozegrało. – Valerie zrozumiała o co mi chodzi i od razu przyłączyła się do rozmowy. Musiałyśmy wybadać teren.
– Co wy, wszyscy ze szkoły już o tym słyszeli! Zniszczyłaś go Chelie. – Eleanor uśmiechnęła się do mnie z pochwałą. Na widok jej fałszywej twarzy, zawartość żołądka podeszła mi do gardła. Mój biedny croissant. Zastanawiało mnie, czemu wcześniej tego nie zauważyłam.
– Może masz rację. Chociaż nie wydawał się być tym wszystkim zaskoczony. – Obserwowałam bacznie dziewczynę. Szukałam jakiejś rysy w jej idealnie umalowanej twarzy. Tylko czego miałam dokładnie szukać? Jeśli dotychczas nie zauważyłam w niej nic dziwnego, jak miałam dostrzec to teraz? Jej uśmiech ani drgnął, ale nic nie odpowiedziała. Zastukałam paznokciami o blat stolika. Zawsze pomagało mi się to skoncentrować.
– Nieważne – wtrąciła się Valerie. – Sądzę, że powinnyśmy go jeszcze dobić, żeby zapamiętał nas raz na zawsze.
Eleanor od razu odżyła, w jej oczach dostrzegłam iskierkę ciekawości. Tego właśnie szukałam. Wyprostowałam się triumfalnie.
– Świetny pomysł. Macie już coś w zanadrzu?
– Nie – odparłam uśmiechając się. – Ale będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie.
– Cudnie. – Czarnowłosa klasnęła w ręce, wstała od stołu i chciała już odejść, ale zatrzymała się w pół kroku, odwracając się jeszcze do nas. – Nie widziałyście przypadkiem mojego telefonu? Musiałam go gdzieś zgubić na imprezie.
Wyciągnęłam z torebki od Chanel jej zgubę. Już wcześniej przeczytałam wszystkie wiadomości, ale nie znalazłam nic, co mogłoby mi pomóc. Żadnych podejrzanych zdjęć, dziwnych sms’ów ani połączeń. Musiałam przyznać, że naprawdę dobrze się kryła. Ale po co było jej to wszystko? Kiedy dziewczyna odeszła, Valerie od razu pochyliła się ku mnie.
– I? – spytała zaciekawiona. – Co myślisz?
Jeszcze przez chwilę obserwowałam oddalającą się sylwetkę czarnowłosej. Zastukałam długimi paznokciami o stół, po czym westchnęłam.
– Zdaję mi się, że mamy nowego wroga.
– Tego się już domyśliłam, pytam o twoją rzekomą zdolność do odczytywania ludzi.
– Rzekomą? – spytałam zbita z tropu.
– Jakoś wcześniej nie miałaś wątpliwości co do Eleanor.
Rzuciłam jej ostre spojrzenie. Nie byłam przecież świętą Genowefą z Paryża, miałam prawo się pomylić. „Nawet jeśli nie lubiłam się do tego przyznawać”, dodałam cicho w myślach.
– Musimy mieć plan. – Zignorowałam jej wcześniejsze słowa. – Co dokładnie o niej wiemy?
– Eleanor Chatier, lat siedemnaście, urodzona…
– Nie o to pytałam! – Rozmasowałam sobie skronie. Moja przyjaciółka czasem naprawdę nie wiedziała co mówi, przez co działała mi na nerwy. Jednak wciąż ją uwielbiałam. Obie zamilkłyśmy na chwilę.
– Jak była mała przeprowadziła się do Paryża, mieszkała tam przez kilka lat, dopiero około roku temu wróciła do Wersalu – podsunęła Valerie, niezniechęcona moim wcześniejszym wybuchem.
– Czemu? – spytałam zrezygnowana.
– Właściwie to nie wiem, nigdy nie powiedziała.
Uniosłam jedną brew do góry. Ludzie nie bez powodu wyprowadzają się z pięknego miasta miłości. Nigdy się nie zastanawiałam, dlaczego postanowiła wrócić, ale kiedy zaczęłam o tym głębiej rozmyślać, zrozumiałam, że Eleanor niechętnie mówiła na ten temat i zawsze próbowała się jakoś wywinąć. To był mój punkt zaczepienia. Teraz wystarczyło jeszcze tylko odkryć, co zmusiło ją do powrotu. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Czułam, że byłam coraz bliżej odpowiedzi, a przecież tą sprawą zajmowałam się zaledwie od wczoraj! Może powinnam zostać międzynarodowym super-szpiegiem? Piękna i zabójcza…
– Rochelle? – Przerwano mi nagle moje marzenia. – Ty naprawdę jesteś przerażająca, kiedy się tak uśmiechasz.
Piękna, zabójcza i przerażająca. Pasowało mi to.
Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego fałszywość i dwulicowość leżała w ludzkiej naturze. Nie wiedziałam też, czemu miało to służyć. Może ta cecha została już wyniesiona przez ludzkość z jaskiń, ale dopiero z biegiem lat nabrała dokładniejszego kształtu?
Marise odebrała mnie spod kawiarni. Jej auto przemieszczało się cicho po zawiłych uliczkach miasta. W każdym zakątku Wersalu widać było przechodniów. Turyści mieszali się wśród mieszkańców. Otworzyłam okno, by czuć świeże, wiosenne powietrze.
– Coś się stało? – Spytała po chwili ciszy. Marise była świetną obserwatorką, nic nie umknęło jej uwadze. Czasem żałowałam, że byłam dla niej otwartą księgą. Nieważne jak bardzo starałam się ukryć, że coś mnie martwi, ona zawsze potrafiła rozpoznać, że coś jest nie tak. Ale może właśnie dlatego ją tak bardzo kochałam. Nigdy nie musiałam jej nic tłumaczyć, ona po prostu wiedziała, że coś się dzieje.
– Zastanawiam się, czemu ludzie, których uważamy za przyjaciół, okazują się naszymi wrogami. -Zamilkłam na chwilę, szukając odpowiednich słów. – Wydaję mi się, że Eleanor chcę się na mnie zemścić.
– Zemścić. Ta Eleanor miałaby się na tobie mścić? – Jej głos zabarwił się niedowierzającym tonem.
– Tak, ta Eleanor. – Byłam zirytowana. – Nie wiem, to ty tutaj znasz się bardziej na ludziach.
– Ukradła ci sukienkę, flirtuje z chłopakiem, który ci się podoba? – Marise podśmiewywała się ze mnie. Zignorowałam to.
– Wczoraj na imprezie Blais’a mieliśmy się na nim odegrać, udało się, ale zdaję mi się, że Eleanor powiedziała mu o naszym planie. – Wyjaśniłam, nie wdrążając się w szczegóły.
– Jedyne co powiem, to: „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie.”. Wszystko co robisz, wraca do ciebie z podwójną siłą.
– To jakieś przysłowie z epoki dinozaurów?- spytałam złośliwie. Nikt nie miał prawa krytykować moich decyzji. Nie lubiłam tego.
– To jakieś przysłowie z epoki dinozaurów? – Przedrzeźniała mnie piskliwym głosikiem.
– I tak niby brzmi mój głos?
– Wybacz, nie jestem najlepsza w naśladowaniu. – Zaśmiałyśmy się.
Zrezygnowałam z dalszej rozmowy o Eleanor. Czasem nie warto było tracić na coś więcej czasu, niż było to konieczne.
Auto zatrzymało się na światłach. Po pasach pośpiesznie przechodziła kobieta, za nią wolnym krokiem podążał chłopiec, trzymający w zaciśniętej piąstce sznurek od czerwonego balona. Dziecko nie wydawało się nawet zauważać, że jego matka gna przed siebie, zostawiając go w tyle. Patrzył zafascynowany, jak nagły wiatr targa balonem we wszystkie kierunki świata. Kobieta stała już po drugiej stronie ulicy, nawołując go. Chłopiec oderwał w końcu wzrok od ciekawego, jak dla niego, widowiska i kątem oka spojrzał na nasz samochód. Uśmiechnął się do nas szeroko, ukazując braki w uzębieniu i pobiegł przed siebie, a balon poleciał razem z nim. Uśmiechnęłam się pod nosem.
Pogłośniłam radio, kiedy prezenter informował o najbliższym pokazie fontann w Pałacu Wersalskim. Każdy wiedział, że było to jedno z moich ulubionych miejsc. Kochałam przechadzać się po jego licznych ogrodach i starych komnatach. Wyobrażać sobie, jak wyglądało życie zamieszkujących tam niegdyś królów, ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć nocnego pokazu fontann. Podobno było to niesamowite widowisko.
– Twój tata dzwonił. Znów zgubiłaś komórkę. – Marise przerwała ciszę.
– Wiem – przyznałam cicho. – Co mówił?
Kobieta spojrzała na mnie niepewnie. Jedną ręką odgarnęła blond kosmyki z czoła.
– Bardzo żałuje, ale nie da rady przyjść na twój turniej w czwartek. Zostanie jeszcze tydzień w Paryżu, by nadzorować pracę. Podobno są…
– Nie obchodzi mnie to. – Przerwałam jej ostro. – To pierwszy turniej od prawie roku!
– Wiem skarbie, ale jest mu naprawdę przykro. – Starała się mnie uspokoić.
– Więc niech przyjedzie! Kolekcja przez te kilka godzin poczeka.
– Rochelle, to nie jest takie łatwe jak ci się wydaje. Gdyby mógł to na pewno by przyjechał.
– Jasne. – Prychnęłam. Zawsze tak było. Miałam bardzo dobre relację z tatą, ale w ostatnim czasie praca stała się dla niego ważniejsza niż rodzina.
Wyskoczyłam z auta, kiedy tylko zatrzymało się na podjeździe przy willi. Nie oglądając się za siebie, wbiegłam do jej wnętrza i przeskakując po dwa stopnie schodów, dotarłam do mojego pokoju. Zatrzasnęłam drzwi. Dlaczego tata nie widział, że zależało mi na tym turnieju? Chciałabym, żeby siedział na trybunach i mnie wspierał, tak jak robił to, kiedy dopiero zaczynałam przygodę z łucznictwem.
Wyciągnęłam odtwarzacz muzyki z szafki nocnej, rzuciłam się na łóżko i wcisnęłam słuchawki do uszu. Po około godzinie opiekunka przyszła do mnie z telefonem w ręku. Dzwonił mój ojciec, ale nie chciałam z nim rozmawiać. Z pokoju nie wychodziłam przez resztę dnia. Muzykę wyłączyłam dopiero, kiedy Marise zajrzała do mnie wieczorem. Z początku zauważyłam jedynie, jak niepewnie uchyla drzwi i zagląda do pomieszczenia. Niechętnie wyciągnęłam słuchawki, kiedy w końcu postanowiła wejść do środka. Przysiadła na skraju łóżka.
– Nie możesz się na niego gniewać – powiedziała cicho.
– A on nie może ciągle olewać moich zawodów.
– Chelie, będzie jeszcze wiele okazji, żeby mógł zobaczyć jak wygrywasz. – Szturchnęła mnie lekko w ramię, ale nie miałam ochoty w żaden sposób reagować.
Dlaczego zawsze tak było? Ludzie nie zauważali, że dla mnie też istnieją rzeczy ważne. Nie liczyli sie z moimi uczuciami, a przynajmniej tak to dla mnie wyglądało.
– Planuje na weekend pojechać do domku nad jeziorem. Bern z William’em i Georg’em też będą. Bardzo by chciał, żebyś przyjechała. Na pewno się ucieszy.
– Nie będę spełniała jego zachcianek.
Marise westchnęła zrezygnowana. Na odchodne powiedziałam jedynie, że zastanowię się nad tym. Musiałam przyznać, że dobrze by było, gdybyśmy wszyscy razem spędzili czas. Wkrótce w końcu będziemy rodziną, ale nie chciałam, żeby ojciec myślał, że będę na każde jego zawołanie. W takich sprawach byłam dosyć specyficzna.
Następnego ranka miałam cichą nadzieję spotkać mojego ojca w jadalni, jak prawie każdego poranka, jednak ta była pusta. Pozostałe pomieszczenia w domu też. Najwidoczniej nie zmienił swojego zdania. Marise również nie było, choć zazwyczaj o tej porze przygotowywała dla mnie śniadanie.
– Jasne, zostawcie mnie wszyscy – mruknęłam sama do siebie.
Po szybkim prysznicu, przebrałam się w mundurek szkolny. Tym razem nie miałam większej ochoty szukać odpowiedniej torebki, więc wybrałam zwykły plecaczek z motywem kwiatów i wrzuciłam do niego najpotrzebniejsze rzeczy.
Podobno najważniejszy posiłek dnia zjadłam samotnie w przygnębiającej ciszy. Jadalnia wydawała się być jeszcze większa, niż w rzeczywistości była. Jedynie stary, dobry Henry przyjechał odwieźć mnie do szkoły, ale i on nie był dziś skory do rozmów. Dzień nie zapowiadał się dobrze.
Po leniwym weekendzie mieszkańcy niechętnie udawali się do pracy. Widziałam jak mężczyźni w garniturach pędzili z teczkami pod pachą, by zdążyć na czas do biura i nie narazić się na gniew szefa. Kobiety w dopasowanych garsonkach starały się biec na wysokich obcasach, z ledwością nie pozwalając, żeby kawa wylała im się z plastikowych kubeczków. W mieście nie pozostał żaden ślad po wczorajszym, spokojnym dniu.
Nie wiedziałam co było tego przyczyną, ale nawet uczniowie zachowywali się inaczej. Przywykłam, że kiedy tylko przekraczałam szkolne mury, ze wszystkich stron docierały mnie entuzjastyczne, czy też mniej, rozmowy. Przyjaciele opowiadali sobie, co działo się podczas weekendu, narzekali na nauczycieli lub rozpuszczali kolejne wyssane z palca plotki. Zazwyczaj pełne gwary korytarze, dziś były nadzwyczaj ciche. Nastolatkowie przemieszczali się z klasy do klasy bez zbędnej wymiany słów. Twarze ich wszystkich były pozbawione większych emocji. Jedynym wartym uwagi wydarzeniem była kłócąca się para. Może nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale osobiście znałam tą dwójkę i nigdy bym nie powiedziała, że mogłoby dojść pomiędzy nimi do tak ostrej wymiany słów. Najzwyczajniej w świecie skakali sobie do gardeł.
– Zauważyłaś to? – spytałam Valerie, kiedy podczas jednej z przerw, siedziałyśmy przy kamiennym stoliku na dziedzińcu.
– Co? – odezwała się niemrawo. Zmarszczyłam czoło.
– Nie czujesz tego? Wszyscy się dziś dziwnie zachowują…
– Boże, Rochelle, a co ci do tego? Nie każdy musi za tobą latać i sypać komplementami.
Zdenerwowana blondynka zebrała swoje rzeczy z blatu i poszła w kierunku wejścia do głównego budynku. Co, do cholery, się działo?
Przez resztę lekcji obserwowałam pozostałych uczniów i ich zachowania. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się być, jak w pozostałe szkolne dni, ale kiedy skupiałam się bardziej na poszczególnych osobach, dostrzegałam coraz więcej dziwnych rzeczy. Nie potrafiłam wyjaśnić, na czym dokładnie polegała ta różnica. To, że wszyscy są o wiele cichsi, ustaliłam już na początku, ale było coś jeszcze… Coś, na co nie umiałam znaleźć słowa. Czegoś w tych ludziach brakowało…
Wychodząc z sali zostałam zaczepiona przez młodego nauczyciela historii. Wiele uczennic spoglądało na niego maślanymi oczami, jednak ja nie widziałam w nim nic wyjątkowego.
– Rochelle, mogę cię prosić na słówko? – Jasne, jakbym miała inny wybór. Niechętnie podeszłam do niego. – Oceniałem wasze ostatnie referaty o francuskiej monarchii, jednak nigdzie nie umiałem znaleźć twojego.
– To dziwne, byłam jedną z pierwszych osób, które je panu oddała – skłamałam bez mrugnięcia okiem.
– Nie wydaję mi się, panno Rourdette.
– Jest pan pewien, może zawieruszyły się gdzieś w innych papierach. – Udałam zmartwienie.
– W moich dokumentach panuje porządek. Niestety nie mogę zaliczyć ci tego projektu.
Przysunęłam się bliżej. To była moja ostatnia próba przekonania go. Zauważyłam, że czasem jeśli starałam się być naprawdę wiarygodna, inni jedli mi jak z ręki. Urok osobisty.
– Jestem pewna, że pracę oddałam, co więcej, na pewno była co najmniej dobra – powiedziałam z przekonaniem w głosie.
Mężczyzna spojrzał na mnie z niedowierzeniem, a ja uśmiechnęłam się triumfalnie. Zbyt szybko.
– Za takie zachowanie jestem zmuszony cię ukarać. – Zaczął pisać coś w zielonym bloczku, w którym nauczyciele wypisywali kary dla uczniów. To było niemożliwe. Spojrzałam na niego, jakby przybył z innej planety. Już po chwili stałam z karteczką w ręku i wpatrywałam się szeroko otwartymi oczami w oddalającą się sylwetkę historyka. Spojrzałam na rękopis. Czy jak naprawdę dostałam karę? Ja?!
Po skończonych lekcjach byłam zmuszona zostać kolejne dwie godziny na odsiadce. Wraz z kilkoma innymi uczniami zostaliśmy skierowani do szkolnych archiw, gdzie mieliśmy porządkować stare akta. Żmudna i ciężka praca. Stare papierzyszka pokryte były grubą warstwą kurzu i pajęczyn. Bałam się pomyśleć, ile tych małych stworzeń czaiło się w ciemnych kątach pomieszczenia.
– Proszę, proszę, kogo my ty mamy. Szkolna gwiazdka postanowiła nam potowarzyszyć. Uważaj, bo pobrudzisz sobie rączki. – Usłyszałam śmiech jakiegoś chłopaka, kiedy tylko przyłączyłam się do grupki ukaranych uczniów. Nie kojarzyłam go, więc w delikatnych słowach kazałam mu się tylko zamknąć.
Minuty ciągnęły mi się w nieskończoność, a teczek z aktami wcale nie ubywało. Nauczyciele co rusz donosili nam kolejne, wielkie pudła wypełnione po brzegi. Po około dwudziestu minutach, uczniowie zaczęli narzekać i gawędzić między sobą. Widać było, że większość z nich się znała, przynajmniej z widzenia. Dla mnie był to jak pierwszy dzień szkoły, same nieznajome twarze. Trzymałam się na uboczu i modliłam, żeby meteoryt uderzył w szkołę.
Po kolejnych upłynionych minutach dosiadła się do mnie niewysoka, ale dobrze zbudowana dziewczyna. Z początku pracowałyśmy w ciszy, potem rzucałyśmy jakieś krótkie komentarze. Okazało się, że chodzimy razem na matematykę, jednak nawet nie znałam jej imienia. Jak to możliwe, że nie zwracałam uwagi na uczniów, z którymi już od pół roku uczęszczałam na te same zajęcia?
Kiedy zegar wybił szesnastą, wszyscy zerwaliśmy się z miejsc i wyszliśmy z pomieszczenia, zostawiając wszystko tak jak leżało. Nikt nawet nie pomyślał, żeby dokończyć rozpakowywanie ostatnich pudeł.
Wychodziłam już ze szkoły, kiedy dostrzegłam na dziedzińcu Eleanor i Blais’a. Szybko wskoczyłam z powrotem wgłąb budynku i wychyliłam jedynie czubek głowy, żeby mieć tę dwójkę na widoku. Stali oddaleni od budynku szkoły o kilka metrów i zdawali się być pogrążeni w rozmowie, może i nawet kłótni sądząc po energicznych sposobie mówienia dziewczyny.
– Rochelle?
Odwróciłam się i przytkałam palec do ust, żeby uciszyć Denise, dziewczynę, która jeszcze przed chwilą umilała mi sortowanie akt. Ta podeszła do mnie cicho i też wychyliła się zza futryny drzwi. Czułam się jak w filmie akcji.
– To nie jest przypadkiem twoja przyjaciółka?
– Yhy. – Potwierdziłam nie odrywając wzroku od czarnowłosej.
– A ten tam to twój były?
– Yhy.
– I się ukrywasz?
– Yhy.
– Mogę wiedzieć na jaką cholerę? – spytała zdziwiona.
– To długa historia. Ważniejsze pytanie, czemu oni ze sobą gadają – powiedziałam bardziej do siebie, niż do niej. – Masz komórkę?
– Jasne, ale… – Nie pozwoliłam jej dokończyć, tylko wyrwałam jej urządzenie z rąk i zrobiłam zdjęcie tej dwójce. Szybko wysłałam je do Valerie, której numer mogłam wyrecytować nawet przez sen. Oddałam Denise komórkę i spojrzałam na nią przepraszająco.
– Chyba nie chcę wiedzieć o co tu chodzi. Do zobaczenia świrusko. – Machnęła na pożegnanie ręką i wyszła ze szkoły. Blais i Eleanor rozeszli się, kiedy tylko dziewczyna pojawiła się w zasięgu ich wzroku. Niestety byłam zbyt daleko, żeby usłyszeć o czym wcześniej rozmawiali. Teraz miałam przynajmniej potwierdzenie moich poprzednich przypuszczań. Eleanor nie była przyjacielem. Była wrogiem.
Otaczała mnie ciemność. Pod nogami nie czułam żadnego gruntu, moje ciało unosiło się w nicości. Gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że jest to jakaś dziwna odmiana snu, ale mimo to wszystko wydawało mi się realistyczne. Jakbym naprawdę tam była. Nie potrafiłam poruszać kończynami, nie mogłam nawet otworzyć ust, żeby krzyczeć, co zazwyczaj starałam się robić, aby wybudzić się z koszmaru. Czułam okropny chłód przenikający przez moje ciało aż do szpiku kości. Bałam się, choć nie miałam do tego powodu. W uszach ciągle słyszałam czyjeś wołanie – pełne nadziei, ale i rozpaczy. Kobiecy głos wdzierał się pod czaszkę i doszczętnie ranił. Z każdym kolejnym krzykiem, po moim ciele rozchodził się ostry ból.
– Rochelle, Rochelle, Rochelle! – Powtarzał głos w nieskończoność. Chciałam zakryć sobie uszy dłońmi, by nie musieć już tego słuchać. Coś zaczęło uciskać mnie w płucach, z trudem łapałam kolejny oddech. – Pomóż mi!
To było jeszcze gorsze, niż sen o plaży, który nawiedzał mnie w każdą noc. Nic nie widziałam. Ciemność zaczynała mnie przerażać. Gdzie ja byłam? Chciałam, żeby to wszystko się skończyło i głos zostawił mnie w spokoju.
Wszystko nagle ucichło. Jak za machnięciem różdżki. Trwająca wokół mnie gęsta ciemność rozproszyła się. Przede mną rozbłysło światło – słabe i ledwo widoczne, ale światło. Migotało niepewnie, czasem znikało, ale zbliżało się do mnie. Czułam na skórze delikatne ciepło przez nie promieniowane, prawie jak wtedy, gdy razem z ojcem spędziliśmy dwa tygodnie na prywatnej wyspie jego przyjaciela. Sen przestał wydawać mi się taki straszny. Światło prawie już przy mnie było, musiało jeszcze pokonać ostatni odcinek…
W jednej sekundzie wszystko zniknęło, a ja wróciłam do rzeczywistości.
Przez cały dzień chodziłam cicha i nieobecna myślami. Z trudnością skupiałam się na czymkolwiek, moje myśli ciągle analizowały ostatnio przyśniony mi się sen. Nie mogąc się na niczym skoncentrować, po trzech godzinach spędzonych w szkole, zwolniłam się z następnych lekcji pod pretekstem bólu brzucha. Nie miałam, jednak zamiaru wracać do domu. Z torbą uwieszoną na jednym ramieniu, przespacerowałam się wolnym krokiem do La Petite Venise, gdzie zamówiłam kawę na wynos i ucięłam krótką pogawędkę z panem Lavelle. Potem złapałam taksówkę i pojechałam do Pałacu Wersalskiego.
Moi przyjaciele nigdy nie potrafili zrozumieć, dlaczego tak często tam przesiadywałam. Pytali, czy po tylu latach ciągłych odwiedzin, nie znudził mnie wciąż ten sam budynek. Nie umieli pojąć, że dla mnie nie była to zwykła budowla. Pałacem byłam zafascynowana tak samo, jak każdy zwiedzający go turysta. Wciąż odkrywałam go na nowo – pełne przepychu komnaty, gdzie niegdyś sypiali królowie, kwitnące ogrody, zawiłe ścieżki i piękne fontanny… Tego nie dało się opisać słowami, trzeba to było zobaczyć i poczuć całym sercem jego piękno.
Tym razem nie spędziłam tam dużo czasu. Po wypiciu kawy i krótkim spacerze po ogrodach, wróciłam do domu i od razu pobiegłam do swojego pokoju, unikając tym samym pytań Marise. Do turnieju zostały mi zaledwie trzy godziny. Nie byłam osobą, którą często zjadał stres, jednak tym razem czułam lekki niepokój i zdenerwowanie. Z łuku strzelałam już kilka lat, miałam w tym wprawę, jednak przez te kilka miesięcy, podczas których chodziłam z Blais’em, zaczęłam opuszczać treningi, a potem wypisałam się z klubu łuczniczego. Gdyby nie Valerie, która miesiąc temu, przemówiła mi do rozsądku i wyjaśniła, że nie powinnam rzucać wszystkiego, co kocham tylko z powodu jednego chłopaka, teraz na pewno bym żałowała, że sobie odpuściłam.
W garderobie spędziłam kolejne pół godziny, przeglądając ubrania i próbując się odprężyć. To zawsze pomagało.
Pewnym ruchem nałożyłam strzałę na cięciwę i wycelowałam. „Robiłaś to już tysiące razy, dasz radę”. Jedna strzała, druga, trzecia. Wszystkie wbiły się w tarczę. Krytycznym wzrokiem zmierzyłam wynik. Sędziowie obliczali punkty, a ja zeszłam ze strzelnicy i podeszłam do trenera. Zaczęłam wszystko analizować. Gdybym zajęła pierwsze miejsce, zakwalifikowałabym się do Międzynarodowego Turnieju Łuczniczego dla Młodzieży. Coraz bardziej jednak oddalałam się od tego celu. Jeśli dobrze obliczyłam wszystko w głowie, to aktualnie znajdowałam się na trzecim miejscu. Byłam niewystarczająco dobra, a czasu na dogonienie przeciwników było coraz mniej. Większość z nich była świetna, musiałam to przyznać, ale nie miałam zamiaru się poddać. Jeszcze nic nie było stracone.
Stałam już na wyznaczonym miejscu. To była moja ostatnia szansa, żeby wygrać. Czułam na sobie wzrok ludzi siedzących na trybunach. Spojrzałam w tamtym kierunku, szukając pośpiesznie wzrokiem znajomych twarzy. Marise, Valerie, Alodie i Bern siedzieli koło siebie i skupili swoje spojrzenia całkowicie na mnie. Zdziwiłam się na widok tego ostatniego. Nie wiedziałam, że narzeczony mojego ojca, przyjdzie obejrzeć jak sobie radę. To było… miłe. Brakowało jedynie taty. „Skup się”, skarciłam się w myślach. Napięłam cięciwę. Teraz albo nigdy.
– Świetnie sobie poradziłaś – powiedział Bern, kiedy wychodziliśmy już z sali.
– Drugie miejsce to nie powód do dumy. – Spojrzałam na mój srebrny medal.
– Nie zawsze trzeba być najlepszym. Wystarczy, że sama będziesz wiedziała, że dałaś z siebie wszystko. Będzie jeszcze wiele turniejów.
Jeśli nie miałam być najlepsza, to kim miałam być?
Nie miałam na to ochoty, ale pozostali zdecydowali, że uczcimy mój powrót do łucznictwa wspólną kolacją w La Petite Venise, więc nie mogłam odmówić. Valerie, która wcześniej przeprosiła mnie za swoje zachowanie, zdawała się mieć lepszy humor niż ostatnim razem, kiedy ją widziałam. Nawet Alodie śmiała się bez problemów. Wszystko zdawało się wracać do normy.
Och bae bae! ♥_♥ Jak fajnie się to czytało, kiedy kilka fragmentów już wcześniej miałam przyjemność poznać.
Zagłębiając się w treść, widzę Ciebie. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Widzę Twoją duszę przelaną na słowa.
Główna bohaterka coraz bardziej mi się podoba. Twój program zdał test i chyba pomógł Ci w wykreowaniu dobrej postaci 😛 Wykupujesz wersję premium? 😛
Mam nadzieję, że kolejny rozdział będzie szybciej, bo się uzależniłam! <3
Ach, no i oczywiście dziękuję za dedykację :* <3
Nana, dziękuje <3 W pisanie wkładam całe serce, przy kolejnym rozdziale nie zdziw się, jak wyskoczę Ci z ekranu <3
Oczywiście, że kupuje! Nie wyobrażam sobie, żebym teraz wróciła do Worda czy innego programu ._. Tam jest wszystko pod ręką! (Uwaga, lokowanie produktu)
Jak mi się uda, to rozdział będzie jakoś za… dwa tygodnie mam nadzieję.
Tak jak stwierdziła Annabelle, bardzo przyjemnie się czytało. Długość wydaje się odpowiednia.
Świetnie wykreowałaś główną bohaterkę – jest bardzo ludzka.
Valerie i Alody wydają się takimi cudownymi, prawdziwymi przyjaciółkami. Można pozazdrościć 😉
Zaintrygowała mnie postać Eleanor. Dlaczego zdradziła Rochelle?
Eee tam, drugie miejsce nie jest złe. Wprawdzie jest się o krok od wygranej… Ale to i tak sukces, prawda? Czwarte jest gorsze…
Dziękuje, staram się, żeby wszystko miało ręce i nogi.
Rochelle ma swój charakterek, jak się można domyślić, lubi wygrywać.
Wspaniałe. Nie mogę się doczekać, aż zastrzeli swojego pierwszego potwora xDD Ale zaraz, ona jest we Francji, prawda? To… jak się dostanie do Obozu Herosów? O.O Mam nadzieję, że następny rozdział napiszesz znacznie szybciej. Już nie mogę się doczekać 😀
Helikopterem, Trolololo XD wszystko w swoim czasie 😀
Dziekuje za opinie, postaram się jak najszybciej napisać ten rozdział.
Genialne *.*
Po pierwsze, wybacz, że tak późno komentuję :/
Czytając to na początku zbytnio mnie nie wciągało, ale z każdym kolejnym słowem było takie „Wow, naprawdę wciąga” Po prostu super 😀 A do tego takie….realistyczne XDD
Mam dziwne przeczucie, że Denise jest heroską. 😀
Intryguje mnie kto jest jej boskim rodzicem. Z tym łukiem to bym stawiała najbardziej na Apolla, ale przecież nie tylko dzieci boga sztuki strzelają z łuku. 😛
Czekam na ciąg dalszy 😀
I jeszcze raz wybacz,że tak późno xD