Hejka!
Po przedstawieniu członków misji, Chejron zaprosił nas do ogniska. Stanęliśmy w kręgu i złapaliśmy się za dłonie. Po prawej miałam Piper, a po lewej Jasona, przy którym zawahałam się, zresztą jak zawsze, kiedy miałam dotknąć jakiegokolwiek faceta, ale centaur uśmiechnął się pocieszająco i złapałam rękę syna Zeusa czy tam Jupitera, nieważne. Nagle z ognia wyszła mała dziewczynka, ta sama, która była w moim śnie- Hestia. Co dziwne, nikt nawet nie zareagował. Nic nie mówiła tylko patrzyła i uśmiechała się. Przejechała wzrokiem po modlących się towarzyszach wyprawy, ale wzrok zatrzymała się dopiero na mnie:
– Witaj, jestem Hestia, ale ty to już wiesz. – Zawahała się, ale tylko na chwilę. – Wiem, że mogłam… wcześniej Ci pomóc. I choć wiedziałam, że ten człowiek jest zły, zostawiłam Cię jemu, przepraszam. Pamiętaj jednak, że Cię kocham. Idź do Doliny Śmich… – i ostatnie wyrazy nie do końca zrozumiałam, bo jej już nie było.
Podniosłam głowę i zobaczyłam, że rozmowa, która trwała dla mnie dziesięć minut, dla innych trwała maksymalnie dwie, bo reszta jeszcze coś szeptała. Po paru minutach wszyscy już skończyli rozmawiać z bogami.
Potem zasiedliśmy do wspólnego stołu i zaczęła się kolacja. Na talerzu zobaczyłam moją ulubioną potrawę, czyli sałatę, kawałki pomidora i ogórka, wszystko polane sosem winegret i czosnkowym. Było to proste danie, ale nigdy nie jadłam lepszego. W przeciwieństwie do Malcolma, który zajadał się wykwintnie przyrządzonym homarem, w jakimś dziwnym, pomarańczowym dressingu, wszyscy mieli prosty i zapewne smaczny pokarm. Wkrótce rozpoczęły się śpiewy. Każdy dobrze się bawił. Nawet ja, choć nie śpiewałam, tylko tupałam stopą w rytm muzyki. Miło było patrzeć na twarze, które się śmiały i nie bały się o jutro. Kiedy stwierdziłam, że najwyższy czas spać, poszłam do Wielkiego Domu. Na szczęście nie miałam koszmarów.
Rano zebraliśmy się przed wielką Sosną, która wyznaczała granice Obozu Herosów.
– Broń?
– Jest.
– Jedzenie?
-Mamy.
– Nektar i Ambrozja?
– Są.
– Jakieś bandaże?
– Są.
– Drachmy i zwykłe monety są?
– Mamy.
– O czymś zapomnieliśmy?
– Ciepła odzież, jest.
– Ej, no szybciej – krzyknął Leo, zapewne tak samo zirytowany jak ja.
– Już, chwila, kończymy – odkrzyknął Jason, który razem z Piper czwarty raz sprawdza czy wszystko mamy – a pas masz?
-Oczywiście, że mam – odparł, udawanym urażonym głosem.
– No, to IDZIEMY! – krzyknęłam i ruszyłam przed siebie w głąb lasu.
– Malcolm, jakie jest najcieplejsze miejsce w Stanach? – zapytałam, gdy byliśmy już kawałek od obozu.
– Może… – myślał chwilę – chyba Arizona…
– A Dolina Śmiechu… jakoś tak?
– Dolina Śmierci… W sumie to chyba będzie najcieplejsze miejsce. – Ha, wiedziałam, że nie jest tak mądry.
– No to w drogę. Obecny kierunek Dolina Śmierci – powiedziałam reszcie.
Następne trzy dni brnęliśmy w śniegu po pas do najbliższego miasteczka. Osobiście nigdy nie przeszkadzał mi chłód, ale jednak brak słońca dawał się we znaki. Było potwornie zimno. Nie czułam palców u stóp, nos pewnie miałam jak Rudolf, a zębami szczękałam bardzo głośno, ale nie byłam jedyna. Malcolm narzekał tak bardzo, że w końcu oddałam mu moją bluzę z polarem, zostając tym samym w grubej, czerwonej kurtce zimowej i polarze koloru popielatego, pod tym bluzka i zbroja. Nikt się nie odzywał, nie wiem czy to dlatego, że ja tam byłam, czy dlatego, że każdy był zajęty ogrzewaniem się. Jason i Piper szli tak blisko siebie, że z daleka można by, uznać ich za jedną osobę. Leo próbował ogrzać się małym płomieniem na palcach, ale ciągle mu gasł. Malcolm, cóż, ciągle narzekał, ale już nie tak głośno. Hope szedł obok mnie, niebezpiecznie blisko mnie. Musiałam mocno się powstrzymywać, by nie odskoczyć na bok, lub nie pobiec do przodu.
– Fuu…tt…iiaa… – zaczął Hope – może mały postój z ogniskiem? Wszyscy są…
– Zgoda, tam jest jakaś mała jaskinia, można tam wejść. Idźcie tam, a ja pójdę po drewno… – nie dokończyłam, bo Piper wlazła mi w słowo.
– O nie! Nigdzie nie idziesz sama. Ja z tobą pójdę. – Nie dało się z nią spierać, jestem prawie pewna, że użyła „czaromowy”.
Szłyśmy w milczeniu. Nagle Piper weszła na bardzo niebezpieczny temat:
– Czemu taka jesteś, to znaczy… czemu tak bardzo odtrącasz innych? – miała na myśli to, że jedyną osobą z jaką rozmawiałam był Chejron i Hope. A kiedy Leo dla zabawy pogłaskał mnie po dłoni (myślał, że w ten sposób mnie udobrucha i oddam mu moją porcję), ja skoczyłam jak poparzona. Przy okazji uderzając go w nos.
– „Nie ufaj nikomu”. Zasada, której przestrzegam od lat. Nie żyłaś w takich warunkach jak ja, więc nie zrozumiesz – odparłam, dzięki bogom, chłodno.
– Kiedy próbuję, ojciec nie miał dla mnie dużo czasu, a Afrodyta uznała dopiero niecały rok temu…
– Moja matka przedwczoraj, a… a ojciec miał aż za dużo czasu.
– Więc, czemu…
– Zamknij się – powiedziałam. – Nienawidziłam ojca i nie prosiłam się o przyjaciół. Koniec, kropka. – Tymi słowami zamknęłam temat, a ona go nie drążyła.
Kiedy zbierałam drewno, przypomniał mi się pewien jesienny dzień. Miałam pięć, może sześć lat i biegałam po podwórku grabiąc liście. Jesień była piękna tego roku. Liście drzew mieniły się kolorami żółci i czerwieni, a gdzieniegdzie, dało się dojrzeć i zielone. Słońce było wysoko i ogrzewało mi buzię. Uśmiechałam się, jak zawsze, kiedy ojca nie było w pobliżu. W pewnym momencie zorientowałam się, że ktoś mnie obserwuje. Była to kobieta w białej sukni do kolan, spinanej na ramieniu. Jej młodą twarz okalały brązowe włosy. Jednak najcudowniejsze były jej oczy. Wyglądały jak małe płomyki pełne łagodności, współczucia i… i miłości, której u nikogo jeszcze nie widziałam. Przyglądała mi się z uśmiechem na twarzy. Rzuciła mi jabłko, piękne, dorodne, czerwone jabłuszko, powiedziała przy tym, że dostała je od Demeter. Czemu to wspomnienie nachodzi mnie właśnie teraz? Może dlatego, że wtedy uśmiechałam się i ufałam ludziom, inaczej niż teraz.
W końcu stwierdziłam, że czas wracać. Zawołałam Piper i wróciłyśmy do jaskini. Leo szybko rozpalił spore ognisko i wszyscy się ogrzewaliśmy. Jason cały czas mi się przyglądał. Marszczył przy tym brwi jakby zastanawiał się, po co ja im tu. A może to, że cały czas żyłam wspomnieniem, w którym się śmiałam i sama byłam uśmiechnięta. Ale to spojrzenie…
– O co ci chodzi?! – krzyknęłam na Jasona, a Leo aż podskoczył – Gapisz się na mnie, jakbyś chciał mnie zabić!
– Powiedz mi – zaczął bardzo pewnym głosem – co przed nami ukrywasz?
– Nic istotnego – próbowałam opanować drżenie rąk, tylko nie wiem czy z zimna, czy ze złości.
– Nawet nie wiemy, ile masz lat – odpowiedział.
– Zróbmy tak, ty powiesz nam coś o sobie, a potem my, zgoda – zaproponował Leo, bawiąc się jakimiś ustrojstwem.
-Zgoda – krzyknęłam. – Jestem Futia, z greckiego – ogień, skończyłam niedawno trzynaście lat, więc jestem trochę młodsza od was. Ostatnie trzy lata spędziłam na ulicy, walcząc o choćby kromkę chleba. – Zatkało ich, pierwsza otrząsnęła się Piper.
– Oki. Ja jestem Piper, mam prawie siedemnaście lat i… i jestem grupową domku Afrodyty.
I tyle, mniej więcej tak wyglądała prezentacja reszty.
– Biorę pierwszą wachtę – powiedziałam i wyszłam.
Przyznaję się bez bicia, że trochę mnie poniosło podczas rozmowy, ale czy to moja wina, że mam traumę do końca życia i nie chcę o niej mówić? Siedziałam przed jaskinią powstrzymując łzy.
Przypomniał mi się pierwszy dzień w szkole. Było już po apelu wprowadzającym i siedzieliśmy w kółeczku na dywanie. Klasa była przeciętnego rozmiaru, ale natarczywy, zielony kolor na ścianach nie ukazywał tej przestrzeni. Ławki stały w równych rzędach, naprzeciwko tablicy. Pani wychowawczyni powiedziała, że każdy ma się przedstawić i powiedzieć, czym zajmują się jego rodzice:
– Jestem Marta i mam siedem latek – zaczęła mała blondynka, lekko sepleniąc, bo nie miała przednich zębów – moja mamusia leczy zwierzątka a tatuś uczy historii.
– Mam na imię Fidiasz i mam tyle lat – pokazał na palcach sześć – tatuś to strażak a mama zajmuje się gotowaniem i sprzątaniem – tak właśnie wyglądała większość. W końcu dotarło do mnie:
– Tatuś nazywa mnie Ogniem. – Zaczęłam tak, bo ojciec zakazał mi mówić komukolwiek moje prawdziwe imię. – Mamusia lata z aniołkami a tatuś się ze mną bawi – mówiąc to miałam na myśli, że bawi się mną.
Kiedy wróciłam do domu, usiadłam na łóżku i zaczęłam płakać. Zazdrościłam innym dzieciom, że mają dwoje rodziców, którzy nic złego im nie robią.
Mieszkałam w małym, drewniano-ceglanym domu, w najbiedniejszej dzielnicy Nowego Jorku. W szafeczce z ubraniami dało się znaleźć tylko trzy, może cztery bluzeczki, spodnie i spódniczkę. Nie mieliśmy dostępu do czystej wody, więc zazwyczaj chodziłam brudna, tylko czasami sąsiadka z naprzeciwka pozwalała mi się u siebie umyć. Teraz, znowu ciekły mi łzy po twarzy, dobrze, że nikt nie słyszał. Zawsze byłam inna. Wyruszyłam na misję tylko dlatego, że przepowiednia o mnie mówiła.
Nagle poczułam dziwny niepokój. Podniosłam głowę i się rozejrzałam. Na nasze nieszczęście, coś poruszyło się w krzakach sto metrów dalej. Naprężyłam mięśnie, gotowa w każdej chwili skoczyć i obudzić, a nawet bronić towarzyszy, choć nadal byłam zła, że wypytywali o moją przeszłość. Nikt nie zostanie skrzywdzony, bo ja zawiniłam. Nagle z krzaków wyszło pięć, może sześć ghuli (w Wielkim Domu było kilka książek, w których przeczytałam trochę o potworach). Miały szarą skórę z otwartymi ranami na całym ciele. Ale najbardziej przerażające były ich oczy, które mówiły, że nas zabiją, rozszarpią na kawałki.
Kiedy tylko je zobaczyłam, skoczyłam na równe nogi i wyciągnęłam sztylet. Stanęłam przed wejściem, by nie wpuścić tam potworów i krzyczałam do środka:
– Heeej, ludzie… mamy towarzystwo.
– Co? – zapytał Malclom półprzytomnie.
– Około sześciu ghuli chce nas zjeść. – Jason i Hope już stali na nogach, a reszta szukała broni.
Ghule w przeciwieństwie do innych potworów były szybkie i inteligentne. Rozdzieliły się, chciały i w ten sposób nas od siebie poodciągać:
– Stańmy w kręgu, całej grupie nie dadzą rady – krzyknęłam, o dziwo wszyscy pokiwali głowami.
Potwory widząc, że się nie rozejdziemy, postanowiły zaatakować ze wszystkich stron. Wszyscy walczyliśmy ramię w ramię. Było rycie potworów rozcinanych na pół lub palonych przez Leo. Piper próbowała nakazać im by atakowały się wzajemnie, ale nie dawały się nabrać. Nagle trójka ocalałych ghuli zmieniła taktykę. Teraz wszystkie rzuciły się na Hope, chciały wyeliminować nas po kolei. Syn Hefajstosa krzyknął z bólu gdy jeden z potworów przejechał mu pazurami po klatce piersiowej rozrywając zbroję, na którą nałożył tylko polar i rozpiętą kurtkę. Wpadłam w szał, mimo iż nie przepadałam za członkami misji, nie dam nikogo z nich skrzywdzić, nikt nie umrze przeze mnie. Skoczyłam na ghule otaczające Hope’a i zaatakowałam je ze zdwojoną siłą. Leo użył czegoś, na kształt bomby. Kiedy potwory były już martwe, podbiegłam do reszty. Ranny kolega z trudem opierał się o Jasona:
– Do groty z nim! – krzyknęłam. – Piper, wyjmij bandaże, Leo, skołuj wodę, Malcolm i Jason, pomóżcie mi go ułożyć. Musimy zasklepić ranę, zdejmijcie mu ubranie.
Z jego klatki piersiowej płynęła krew w wielkich ilościach. Nie były to jednak, jedyne rany na jego ciele. Miał mnóstwo blizn, po brutalnych pobiciach, zapewne przez matkę. Kiedy Leo przyniósł wodę, oderwałam kawałek materiału od bluzki, którą miałam na sobie (tylko ją dałam radę porwać), odsłaniając kawałek brzucha. Namoczyłam go i położyłam mu na głowie i urwałam drugi, by przemyć rany. Kiedy najlepiej jak mogłam zmyłam krew, powiedziałam najbardziej kojącym głosem na jaki było mnie stać:
– Hope, teraz muszę zasklepić ci ranę. Jason i Malcolm cię przytrzymają. – Następnie zwróciłam się do chłopaków: Trzymajcie go mocno.
– Wiesz co robisz? – zapytał Grace.
– Zaufaj. – I mówi to ta, co ciągle powtarza „nie ufaj nikomu”.
Wyjęłam sztylet i dotknęłam ostrza, było gorące. Przyłożyłam je do skóry chłopaka, a z jego gardła wydobył się, wręcz nieludzki krzyk bólu. Delikatnie przyciskałam rozpalone ostrze do rany, ostrożnie posuwając sztylet do końca. Kiedy skończyłam, zabandażowałam miejsce obrażenia, teraz pozostawało tylko czekać. Wiedziałam, że do końca życia będzie miał bliznę, ciągnącą się od lewego barku za mostek po prawej stronie.
– Wiesz – zaczął syn Jupitera, kiedy reszta spała – myliłem się co do Ciebie. Myślałem, że jesteś niewychowanym małolatem, który będzie tylko balastem. Nie mogłem zrozumieć, czemu to ty zostałaś dowódcą misji, teraz wiem. Dzięki tobie będzie żyć. Skąd wiedziałaś co robić?
– To miłe, ale… – odpowiedziałam – ale to ja powinnam Was przeprosić. Od wielu lat nikt tak naprawdę się mną nie interesował, więc się odizolowałam. Nie powinnam się na was wyżywać, za to, że chcecie mnie poznać. A nauczyłam się tego w dzieciństwie. Ojciec zahaczył ramieniem o drut wystający z framugi drzwi. Rana była głęboka i musiał ją zasklepić, a ja to wszystko widziałam. – Zmusiłam się do uśmiechu, w sumie nie, to był prawdziwy uśmiech.
*Unosi brew*
Nie ma jeszcze żadnego komentarza? Hmm… Szkoda.
Patrząc na pierwszy rozdział i ten, widzi się sporą różnicę. Jest znacznie mniej błędów, fabuła jest… Lepsza? Bardziej wciągająca? *Ale to pewnie tylko moje wrażenie…* Akcja toczy się w odpowiednim tempie.
Co do treści…
Moim zdaniem Futia bardzo dobrze zrobiła. Nie chce opowiadać o swojej przeszłości – nie musi! Jason i Piper nie powinni jej do tego zmuszać. Ledwo się poznali. Gdyby chciała, opowiedziałaby im to.
Przepraszam, za spóźniony komentarz i brak komentarza pod wcześniejszą częścią. Obie były świetne. Tak łatwo się je czytało… Nie mam żadnych uwag. Zrobiłaś ogromny postęp od pierwszego rozdziału. Nie mogę się doczekać kolejnej części.