Na fali wielkich powrotów, zainspirowana obecnością tekstów legend tego bloga, postanowiłam się zmobilizować i skończyć takie jedno krótkie opko. Chciałam dobrze, wyszło jak zwykle, czyli długie jak nie wiem co. Ale jeśli ktoś przeczyta i zechce więcej, to (być może) jednoczęściówka przerodzi się w częściówkę.
Za wszystkie błędy ze szczerego serca przepraszam, ale jeśli ktoś umie wyłączyć autokorektę w moim komputerze, to na pewno nie ja.
Wzorem Snakix zamieszczam na początku ostrzeżenie: Osoby, które nie tolerują bohaterów literackich będących w związkach z osobami tej samej płci, nie są zmuszone do czytania tego tekstu. Ale całość nie jest romansidłem, to tylko jeden z kilku motywów.
Drobna uwaga co do świata i kanonu: Ponieważ uważam, że Riordan postąpiłby o wiele lepiej, gdyby doszło do rzeczywistej wojny między obozami, to w takich realiach piszę. Czyli: Gaja pokonana, ale Grecy i Rzymianie mordują się wzajemnie.
I jeszcze tylko dedyk: podwójny, dla Snakix i Shays. Bo chyba żadnej jeszcze nic nie dedykowałam, a zdecydowanie powinnam.
~Kiva
O tym, że jestem w domu, powiedziało mi echo. Nie, nie Echo, od lat już nie gadam z nimfami, to idiotki, i chyba się mnie boją (tym bardziej idiotki!), takie zwykłe echo, a może pogłos. Nigdy nie byłam najlepsza z fizyki, a i właściwości nowego mostu nie miałam kiedy zbadać, bo postawili go trzy lata temu, jak ten stary, drewniany doszczętnie zjadły kroniki i jak powypadały belki. Rzadko wtedy bywałam w domu. Z resztą, do tej pory niewiele się w tej materii zmieniło – ostatni raz wpadłam wczesną wiosną, a to i tak tylko przelotem, między jednym zleceniem a drugim. Tym razem jednak naprawdę wracałam do domu.
Buty uroczo skrzypiały, a drewniane podeszwy obijały się o betonową powierzchnię mostu i już czułam, że jestem u siebie. Do samego domu zostały jeszcze ponad dwa kilometry, ale jego sylwetka i światło z werandy było widać już znad strumienia. Gdyby było wcześniej, pewnie zeszłabym na dół, pomoczyła nogi, może zrobiła ten ostatni postój… Ale księżyc powoli wschodził, a trawy mokre od rosy i popołudniowego deszczu nie zachęcały do piknikowania. Tak samo jak wilgotna jeszcze podkoszulka. Sweter był suchy, bo wyjęłam go z plecaka dopiero po burzy i chciałam założyć zamiast koszulki, ale za bardzo drapał, żeby tylko w nim iść te osiem kilometrów z miasteczka do domu.
Zaraz za mostem droga szła w dół, ku dolinie, na której dnie pod starym klonem stał dom państwa S., chwała ich pamięci. Obydwoje nie żyli już od kilku lat, a dzieci nic nie ciągnęło do wsi, więc chałupa popadała w ruinę. Przemknęło mi nawet przez myśl, żeby zgarnąć jakieś firanki dla mamy, ale zmęczenie wzięło górę i zostawiam je w spokoju. W końcu mamy w domu firanki. A te pewnie zalatują stęchlizną.
Żwir cały czas chrzęścił mi pod nogami, a monotonny szum drzew przerywały tylko niezbyt odległe grzmoty. Niebo co i rusz przeszywały błyskawica; zbliżała się burza. W pewnym momencie zerwał się gwałtowny wiatr, który przywitał na niebo ciemnoszare chmury. Momentalnie zrobiło się ciemno i chłodno. Szybko spakowałam sweter do plecaka, a założyłam mokrą koszulę – skoro i tak za chwilę zmoknę, to mogę i w mokrej koszuli. Owinęłam plecak brezentem, rozruszałam trochę ramiona i bez zbędnej zwłoki ruszyłam w dalszą drogę. Już niedaleko.
Pierwsze krople deszczu spadły, gdy mijałam wrak na zakręcie. Piętnaście lat temu jakiś zabłąkany farmer wpadł w poślizg i wypadł z drogi. Auto ugrzęzło w śniegu, a że była noc, śnieżyca, a on nie wiedział, gdzie jest, postanowił nie wychodzić z samochodu, bo by zamarzł. I tak zamarza, jak zasnął. Sama go znalazłam, nota bene mój pierwszy trup, jak następnego dnia, kiedy burza śnieżna przeszła, wyszłam na sanki. Nie pojeździłam na nich wtedy wcale, bo jak mama ogarnęła co i jak, i że do miasteczka nie da się go przetransportować, to stwierdziła, że musimy same go pochować. Niby mogłyśmy pójść i poprosić o pomoc państwa S., ale to daleko, no i oni wzywaliby policję. Więc mama, z pomocą sześcioletniej mnie wykopała dół gdzieś w polu, a ciocia, która akurat u nas była, zrobiła trumnę z dwóch krzeseł i żyrandola. Do tej pory nie wiemy, kto to był, a żeby nie urazić jego uczuć religijnych, to na wiosnę zasadziłyśmy na miejscu jego pochówku brzozę i położyłyśmy kamień. Potem na brzozie wyryłyśmy NN, i tak powstał zagajnik w polu…
W późniejszych latach wielokrotnie go wspomniałam – i podczas grzebania zmarłych. (Raczej: pozbywania się trupów. Ale to szczegóły, że zazwyczaj, gdy muszę się pozbyć ciała, to albo je palę, albo ręcznie chować w miejscu do tego przeznaczonym. Doprawdy, dlaczego normalni mordercy nie wpadają na to, żeby trupa zakopać w trumnie na cmentarzu? Nikt go tam nie będzie szukał, a jak znajdą go po latach, to co w tym dziwnego, że ciało jest tam pochowane?), i podczas zabaw we wraku auta. Ten niebieski minivan szybko stał się naszym ulubionym miejscem spotkań i po szkole przychodziliśmy tam prawie codziennie. I nikogo nie martwiło, że do miasteczka jest kilka kilometrów, a droga wiedzie przez pola i lasy.
A teraz wszystko się pokomplikowało. Nie utrzymuje kontaktu z tamtym ludźmi, nie mam pojęcia co się z nimi dzieje (poza Markiem, którego odwiedziła służbowo w zeszłym miesiącu). Część przejęła farmy rodziców, jakieś małe biznesy w miasteczku, warsztaty dziadków… Inni studiują. Albo pracują gdzieś daleko. Jestem jeszcze ja, ale ja pracuję dla ojca i do tego stąd wyjechałam. No i Gaba. Ale to dłuższa historia.
Po kilkunastu kolejnych minutach wleczenia się przez las zza zakrętu wyłonił się dom. Stara willa stojąca na wzgórzu na środku plantacji, może niezbyt stylowa, bo kilkukrotnie przebudowywana, ale za to na stałe wpisana w krajobraz. Z nieforemnej sylwetki wystawała szopa na narzędzia ogrodowe na parterze i wieżyczka w zachodnim skrzydle, gdzie mama miała jedną ze swoich pracowni. Nie żeby z niej zbyt często korzystała, po prostu ją miała.
Mama jest pisarką, całkiem znaną nawet. Pisuje powieści wszelkiej maści, choć specjalizuje się w kryminałach grozy i horrorach dla starszych dzieci. Starszych oznacza tu dziesięcio- czy dwunastolatki, nie dorosłe dzieciuchy. W pracy jest dosyć uporządkowana, tak jak i w życiu, za co ją bardzo podziwiam, bo w sumie to nie miała łatwo. Żeby doprowadzić do porządku taki dom – przed pożarem, który strawił większą cześć domu mieszkało tu ponad dwadzieścia osób – a potem utrzymać odnowioną część w stanie nieomal idealnym, za jedyne zajęcie zarobkowe mając pisanie, trzeba mieć talent. Właściwie to nie wiem, na czym polega fenomen jej książek, choć mogę się domyślać, że ma to coś wspólnego z jej szacunkiem do śmierci. Bo dużo pisze i o umierania, i o zabijaniu – ale zawsze z należytą powagą i oddaniem wszelkich honorów. Traktuje to trochę jakby jakąś sztukę…
Właściwie to można powiedzieć, że to ona nauczyła mnie zabijać. Sama nigdy nikogo nie zamordowała, ani nawet nie poraniła celowo, ale od małego wpajała mi, trochę przez swoje książki, a trochę tak po prostu, stylem bycia i mówienia – przekazywana mi zasady, jakimi powinnam się kierować nie tylko w życiu, ale i w pracy. I cała moja etyka zawodowa, cały ten silny kręgosłup moralny, zimna krew i pełne profesjonalizmu przekonanie o ważności śmierci, wszystkie cechy, przez które jestem prawą ręką ojca – to jej zasługa. Jej i Sary, mojej siostry przyrodniej.
Zanim doczłapałam do budynku, przestało padać, a niebo nieco się rozjaśniło. Nie było już widać chmur, choć pewnie tam były, bo ani księżyca, ani gwiazd nie mogłam dojrzeć. Ot, popadało pięć minut, przemoczyło wszystko żywe do suchej nitki i przestało. Uwielbiam taką pogodę, ale tylko gdy siedzę przed domem, pod dachem, owinięta w koc z kubkiem gorącego kisielu. Najlepiej z kimś fajnym. Mogę słuchać, jak krople stukają o blachę, mogę powąchać deszcz, a czasem nawet poczuć wodę na skórze – ale wtedy to jest rześkie i przyjemne. A nie mokre, ciężkie i wkurzające.
Na werandzie przystanęłam na chwilę. Zanim otworzyłam drzwi, zanim ostatecznie znalazłam się w domu, rozejrzałam się dookoła. Poświata rzucana przez gołą żarówkę oświetlała kawałek ścieżki i trochę pożółkłego że względu na długotrwale upały trawnika. Obok prowizoryczne lampki krążyły kilka ciem i komarów. Na niebie błądziła jeszcze słaba łuna słońca, które dobrą godzinę wcześniej znikło za horyzontem, więc ciemny błękit sklepienia, czysty, bez najmniejszej chmurki, odcinał się ostro od czarnej linii lasu. Wiał lekki wiatr i słyszałam, jak rusza się kukurydza na polu po drugiej stronie domu. Świerszcze cięły swą monotonną świerszczową melodia, a wtórowały im żaby, które na dobre zadomowiły się w sadzawce pod lasem. Jakiś ptak zaśpiewał jak skrzypiący zawias, ale zaraz potem zamilkł.
Jednak to zapach najbardziej trzymał mnie na zewnątrz. Ta swojska woń, mająca w sobie jednocześnie dziewiczość wsi i ciepło domowego ogniska, była tak charakterystyczna i niepowtarzalna, że to za nią tęskniłam najbardziej, gdy tułałam się z dala od domu. Mieszanina zapachów mokrej trawy, ziół z ogródka, siana i betonu, a także lasu, dymu, bagna, kukurydzy i burzy, i tysiąca innych rzeczy, wypełniła mnie całą wołaniem, że to tu jest moje miejsce.
Pokręciłam głową nad pietyzmem własnych myśli, otrząsnęłam się jak mokry pies i weszłam do domu. Drzwi skrzypnęły cicho, bo zawiasów nie da się naoliwić, a może to po prostu alternatywa dla jakiegoś dzwonka. Nie mam pojęcia. Nic nie powiedziałam wchodząc, bo nie wiedziałam, gdzie jest Christoph i czy przypadkiem nie śpi, a nie chciałam go niepotrzebnie budzić. Zwłaszcza że sama marzyłam o gorącej herbacie i wygodnym łóżku. Zrzuciłam plecak i kucnęłam, żeby rozsznurować buty, a kiedy się podniosłam w drzwiach kuchni stała mama. Ubrana w stare robocze dżinsy, miała zarzuconą na siebie flanelową koszulę (kolejny nawyk, który po niej przejęłam), a na twarzy delikatny uśmiech. Opierała się o framugę trzymając w ręku kubek z herbatą, wnioskując po zapachu zieloną.
– Cześć, mamo – przełamałam ciszę. Nie niezręczną, ale troszkę drażniące, pełną wyczekiwania… Na co? Na oświadczenie, że wróciłam? Jeszcze nie czas. Mama westchnęła ledwo zauważalne i odpowiedziała:
– Cześć, Yvonne. – Zdjęłam koszulę i rzuciwszy ją na komodę, przytuliłam mamę. Objęła mnie mocno i przez dłuższą chwilę nie puszczała. Dziwne, bo nigdy mnie zbyt gorąco nie witała, w ogóle była powściągliwa w okazywaniu emocji. A tu nagle…
– Tak się o Ciebie bałam… – powiedziała cicho. Bała? Ale czego? Przecież od dziewięciu lat jestem w legionie, a i wojna trwa prawie dwa… To normalne, że co jakiś czas wpadam z niezapowiedzianą wizytą, że czasem ślę pocztówki. Przyzwyczaiła się. – Gaba była tu trzy dni temu, i pytała, czy żyjesz – dodała mama, gdy w końcu wypuściła mnie z objęć. A, to wiele wyjaśnia. Gaba akurat miała się o co martwić, bo była świadkiem, a w pewnym sensie też i sprawcą pewnych wydarzeń, które miały miejsce podczas mojej ostatniej misji.
– Jakoś rozwiązała tamtą sprawę – wymamrotałam. – Nieważne jak, ważne, że się udało.
– Na pewno..? – niepokoiła się dalej mama. – Bo Gaba mówiła, że to chyba poważne jest, że…
– Nawet sąd wojenny nic mi nie zrobi, jak się powołam na ojca – ucięłam ostro. Owszem, sprawa była poważna. Nie wykonałam rozkazu, złamałam kilka najważniejszych praw wojennych, poza tym wypuściłam ważnych jeńców. Ale potem, zamiast stawić się na przed sądem, poszłam do ojca, powiedziałam mu jak jest i dostałam urlop. Obowiązkowy.
Przeszłyśmy z mamą do kuchni. Stara lampa zawieszona pod sufitem dawała niewiele światła, o wiele mniej niż zazwyczaj wpadało tu przez ogromne okno, ale dało się dostrzec zarys poszczególnych mebli, przedmiotów. Na stole leżały jakieś notatniki i komputer, pewnie mama coś załatwiała. Potem zerknęłam na te papiery – płaciła rachunki. Kuchnia była wysprzątana, choć na blatach leżało kilka rzeczy: pusta cukiernica i pudełko z kostkami cukru, chleb i nóż do chleba (nawyk zostawiania noża przy chlebie, który tak bardzo wkurzał wszystkich rzymian, odziedziczyłam właśnie po mamie), a także niebieska ścierka w kratkę. Dalej łubianka z malinami i gliniane, garnkopodobne naczynie z ciastkami owsianymi. Całości obrazu dopełni szklany dzbanek z rdzawym płynem i zielskiem w środku – mięta z ziołami i herbatą.
Mama zaczęła zgarniać papiery ze stołu, a ja stałam w progu i niewidzącym wzrokiem patrzyłam w przestrzeń. Do świadomości cisnęły mi się wspomnienia ostatniego spotkania z Gabą, tu, w tej kuchni, w zeszłoroczną wigilię. Do domu wróciłam już w dzień przesilenia, ale Gaba przyszła dopiero dwudziestego czwartego. Mama z Christophem pojechali odwiedzić ciotkę Su i mieli wrócić dopiero w święta w południe. Gaba pomogła mi poprać ciuchy, a potem otworzyłyśmy jakieś wino i siedziałyśmy nad nim w kuchni. Rozmowa idzie dosyć poważna, bo o życiu i o planach na przyszłość, o studiach i innych marzeniach… Gaby przez cały czas podpiera się łokciem o blat, a brodę podtrzymuje dłonią. Włosy, wyjątkowo nie splecione w warkocz, spływają jej luźno po plecach gdzieś za kolano, a cała twarz się śmieje. Była tak niezmiernie szczęśliwa, a ja wiedziałam, że to dlatego, że się ze mną widzi… A potem nagle zrobiła się taka całkiem poważna, a oczy, te piękne zielone oczy, zaczęły się niepokoić. Wstała, podeszła do mnie i zaczęła mówić o tym, że ta wojna, że może się tak zdarzyć, że już się więcej nie zobaczymy, że znamy ryzyko, i to wszystko, i…
Otrząsnęłam się ze wspomnień. To nie czas na rozpamiętywanie dobrych chwil, gdy tak niewiele brakowało, żebym musiała ją… Koniec. Liczy się, że żyje, że przedwczoraj odwiedziła mamę, i że chce być ze mną na zawsze. Pewnie teraz włóczy się gdzieś na drugim końcu kraju za młodymi herosami, może nawet pozbywa się legionistów czy potworów – a może odpoczywa w swoim obozie i tak jak ja bawi się srebrnym pierścionkiem.
Usiadłam na skrzypiącej skrzyni pod oknem, stała tam, bo trzeba gdzieś było trzymać ciężki sprzęt kuchenny, a i okno miało niski parapet, więc standardowa szafka kuchenna częściowo by je zasłaniała. Stąd też wystarałyśmy się o taką starą skrzynię, ot, prostopadłościan z podnoszony wiekiem. Z radia smęciły się jakieś stare francuskie piosenki, które nastrajały tylko na długą nudna śmierć w męczarniach. Nalałam sobie kubek ziołówki, a wypiwszy cały spytałam:
– Christoph w domu?
– Śpi u siebie w pokoju. Jutro idzie do szkoły na ósmą. – Mama usiadła na krześle, które też skrzypnęło. Jako że przez chwilę nikt się nie ruszał, a ja nie dopytywałam dalej o Christopha, zarządziła:
– Idź się wykąp i przebierz. Ciuchy będą się suszyć w pralni, chyba że chcesz coś innego, to jest w twoim pokoju. Ręcznik weź ten bordowy. Ja przygotuje kolację. Jesteś głodna?
– Nie bardzo – odparłam. Ale idąc do łazienki wzięłam ciastko owsiane. Tym razem upiekła cynamonowe… Z suszonymi jabłkami. Niezła próba, nie powiem. Ale nawet najlepsze ciastka z najlepszymi jabłkami nie sprawią, że tak po prostu zapomnę jej to, co zrobiła.
Wzięłam długą kąpiel. Naprawdę długą, bo wyszłam dobrą chwilę po tym, jak skończyła się płyta w adapterze. Jeszcze poprzedni właściciel wstawił adapter do łazienki, a w szafce pod umywalką kilka starych winyli. Led Zeppelin, Pink Floyd, Metallica i kilka innych klasyków. Mama kolekcję wzbogaciła o luzofońskie smęty, fado, Cesarie Evory i jej podobne, a także kilka przyzwoitych Stingów. Ja jednak najczęściej sięgałam po swoje płyty, po klasykę. Tę prawdziwą. Tym razem wzięłam jakiś koncert muzyki Wagnera, nie mam pojęcia kto (ani co konkretnie) wykonywał, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Kiedy słucham muzyki w kąpieli ma ona pomóc mi się zrelaksować i wypocząć. No i obudzić, żebym się nie utopiła we śnie.
Tego wieczoru, jak na złość, moje myśli popłynęły w przeszłość, w czasy, kiedy dopiero zaczynałam pracować dla ojca. Bo przecież na samym początku byłam regularnym żołnierzem, całe dwa lata w trzeciej kohorcie, kolejne dwa i pół jako zwykły członek Szwadronu Śmierci (pod tą złowieszczą nazwą kryją się wszyscy pomocnicy Plutona odpowiedzialni za ściąganie dusz i duchów do podziemnych królestw) – praca była wtedy prosta, ale nudna. I dopiero niecałe pięć lat temu ojciec wziął mnie na swego prywatnego anioła (nazwa stąd, że dostałam wtedy gustowną czarną kamizelkę, która po napięciu zmienia się w zbroję że skrzydłami. Nie wiem, kto to zaprojektował, ale skrzydła są przede wszystkim dla szpanu; nie da się na nich latać, ale przynajmniej są wodo- i kuloodporne.); ze wszystkich określeń mojej posady to lubię chyba najbardziej, pomimo że jest w swych korzeniach bardzo romantyczne, czyli zupełnie nie takie, jak trzeba. Ale lepszy anioł śmierci niźli kat, chłopczę na posyłki, dziewczynka od brudnej roboty albo po prostu rzeźnik.
Kiedy ktoś spoza świata bogów pyta, co robię, to zazwyczaj mówię, że pracuję w służbach specjalnych. To ucina temat, bo wiadomo, że tajniacy mają swoje tajemnice i nie mogą gadać o robocie. Kiedy pyta ktoś, kto wie, że moim ojcem jest Tanatos, to samo stwierdzenie, że dla niego pracuję wystarcza. Bo jeśli ktoś myśli, że odwiedzam szpitale czy hospicja i pomagam umierającym pogodzić się z nieuniknionym, to niech żyje w świecie złudzeń. Takie rzeczy to robią dzieciaki poniżej osiemnastki, czasem nowicjusze. Ja, jako weteranka, dostaję ciężkie zlecenia, zazwyczaj te, których ojciec nie może wykonać osobiście, bo boskie prawo zabrania. Półboscy wrogowie Rzymu, szczególnie ciężkie potwory, masowe morderstwa. Czasem egzekucje jako wyroki prawa wojennego. Na przykład ostatnio…
Cholera, to była rutynowa misja! Miało się obyć bez walki, mieliśmy mieć bezwzględną przewagę i… Wywiad zawalił sprawę. A i ja nie byłam w najlepszej kondycji, ale co się dziwić, jak ojciec mi kazał polować na jakiegoś greka, a zaraz potem oficerowie mnie wyznaczyli do poprowadzenia misji wypadowej. To tak, jakby w najpierw udać się na nocną zmianę do drukarni, a rano dyrygować orkiestrą kameralną. Przy założeniu, że trzy poprzednie noce kułeś do egzaminu z biologii, a członkowie orkiestry pili na umór tudzież przegrywali bieliznę osobistą i zegarki w podejrzanych kasynach, rzeczą bliską niemożliwości jest danie dobrego koncertu. Podobnie rzecz ma się z wygrywaniem potyczek.
Na kursie oficerskim, który musiałam skończyć zanim zostałam powołana do Szwadronu, poznałam Sarę. Była moją siostrą (po ojcu), miała wtedy dziewiętnaście lat i czuwała nad rekrutami do Szwadronu. Było nas wtedy troje, ale tylko ja i Eustachy dostaliśmy pracę w służbach specjalnych, ten drugi chłopak odpadł pod koniec szkolenia. W każdym razie Sara zajmowała się tylko naszą trójką i wprowadzała nas w tajniki sztuki odprowadzania dusz na tamten świat. Mówiła, jakie sposoby przekonywania stosować, jak uspakajać ludzi i jak przygotowywać ich na odejście. Trenowała z nami posługiwanie się Mgłą i tkanie iluzji, a także podstawy walki wręcz, z bronią i bez.
Nie wiem jak chłopcy, ale ja się z nią bardzo zżyłam i zaprzyjaźniłam serdecznie. Zanim zostałam oficjalnie zaprzysiężona na członka Szwadronu, przeprowadziła ze mną poważną rozmowę – nie mam pojęcia na ile leżało to w zakresie jej obowiązków, a na ile robiła to z własnej woli, jednak dla mnie tamta rozmowa była bezcenna.
Sara wbiła mi wtedy do głowy, że człowiek z samego faktu, że jest człowiekiem zasługuje na szacunek – nie tylko po śmierci. „Naszym zadaniem jest sprawić, żeby w momencie opuszczania tego świata zachował godność. Nawet jeśli będziesz musiała zabijać – a nie oszukujmy się, prędzej czy później będziesz musiała – to staraj się to robić bez niepotrzebnego okrucieństwa, bez pastwienia się nad ofiarami.” I dalej: „Yvonne” (pełnym imieniem zwracała się do mnie zazwyczaj tylko mama, znajomi mówili po prostu Yv) „nie możesz zapomnieć, że jesteś człowiekiem! Boska krew i władza nad śmiercią niech ci nie uderzą do głowy. Zaklinam cię, niech ci nigdy na myśl nie przyjdzie polubić zabijanie. Odprowadzanie ludzi na tamten świat – proszę bardzo, lubuj się w tym, ale mordowanie miej w głębokiej pogardzie.”
A potem zapytała, czy chcę się jakoś zakotwiczyć. Bo dużo ludzi ze Szwadronu, a już chyba wszystkie aniołki miały jakąś rzecz, która odciągała ich od szaleństwa, od dosłownego i metaforycznego utonięcia w morzu krwi. Chodziło albo o jakiś rytuał, albo o konkretny przedmiot mocno związany z bezkrwawą przeszłością, albo o kolekcję… Samuel, chłopak Sary, po każdym poważniejszym zleceniu szedł popływać, a w innych sytuacjach wody unikał jak ognia. Kto inny miał ze sobą zdjęcie matki i rodzeństwa z tej nieboskiej rodziny, żeby pamiętać, że istnieje inny świat. Był też taki chłopak, który za każdym razem, gdy zabijał, zabierał z miejsca zdarzenia książkę, a jego ogromna biblioteka przypominała mu, że jest złym człowiekiem i miał wstręt do czytania.
Sara kolekcjonowała guziki. Zarówno ofiarom, jak i pacjentom (tak nazywamy tych, którzy umierają śmiercią naturalną, a których trzeba odprowadzić do Podziemi) zabierała po jednym guziku i składowała je w klaserach na monety. Poza tym, że miała przegląd guzików większy niż w najlepszej pasmanterii, to pamiętała, że praca jest jaka jest i ma być tylko pracą, częścią życia, tak jak guzik elementem stroju, nie jego podstawą i treścią.
Wiedziałam o tym jej nawyku już wcześniej – byłam z nią na kilku akcjach i dziwiłam się, dlaczego obszukuje trupy – ale nie znałam sensu i symboliki tego zbieractwa. Kiedy pojęłam, o co chodzi, od razu wiedziałam, że to jest rzecz też dla mnie. Bo potrzebowałam, cały czas potrzebuję, czegoś, co mi przypomni, że wojna i zabijanie to zło, i że nie można tak po prostu bez konsekwencji kogoś zamordować. Dlatego zaczęłam zbierać kamienie. Trzymam je w półlitrowych słojach w domu, leżą na szafie w moim pokoju. Mam już trzy słoiki pełne otoczaków i innego żwiru, a także dwa napoczęte – jeden, w którym zbieram kamienie symbolizujące pacjentów i jeden na ofiary. Nie cierpię ich – a raczej tego, co symbolizują. Ich ciężar mnie przytłacza, przede wszystkim psychicznie. Ale o to chodzi. Jestem człowiekiem. Mam uczucia.
Kiedy zaczynałam pracę w Szwadronie, dostałam jako przydział szpital okręgowy w jakimś małym miasteczku. Mało tam było moich pacjentów, ale któregoś roku miejska biblioteka przekazała na oddział dziecięcy kilka zbiorów mitów i w ten sposób zyskałam całe mnóstwo młodych umierających. Przychodziłam do nich i rozmawiałem z nimi, opowiadałam im bajki i bawiłam się. Kiedy nadchodziła ich pora, tkałam iluzje i, nie wnikając w szczegóły, zabierałam ich nad strumień, ten dwa kilometry od maminej farmy. Czasem byliśmy tam we dwoje, czasem nawet w pięć, sześć osób. Każdy mógł wybrać sobie kamyk, który potem wrzucałam do słoika. Dzieci raczej to lubiły, bo wyrywałam je ze szpitalnych łóżek, a potem lądowały już w lepszym świecie – często w poczuciu, że to wcale nie takie złe, to całe odchodzenie. Bywało że nad strumień przychodzili inni zmarli – dziadkowie, rodzice, przyjaciele… Nie mam pojęcie na jakiej zasadzie to działało, bo ja tylko tkałam wokół Styksu iluzję tego strumienia.
To były naprawdę szczęśliwe czasy – dzieci są naprawdę wdzięcznym pacjentami. Jak potem zaczęłam własnoręcznie zabijać, to często nie miałam możliwości przygotowania ofiary na śmierć, więc kamienie zbierałam sama – po drogach, łąkach i wielu innych miejscach. Bywały też sytuacje, że po bitwie brałam garść żwiru i taki nieoczyszczony wrzucałam do słodka, bo po prostu nie wiedziałam, ilu poległo z mojej ręki.
Po wyjściu z wanny wciągnęłam na siebie ciemny top i flanelową koszulę w turkusowo-szaro-fioletową kratę (zastanawiam się, czy ktokolwiek kiedykolwiek wyszedł w tym z domu) i jakieś szorty. Korzystając z obecności wody z mydłem w wannie wyszorowałam buty i wyprałam sznurówki. Należało im się to, bez dwóch zdań. Jedne i drugie pokryte były warstwą błota i kurzu, tak, że trudno było uwierzyć, iż kiedykolwiek były czarne. Sznurówki powiesiłam na karniszu, a buty, nawoskowane i wypolerowane na błysk, zostawiłam na parapecie do wyschnięcia. Gaba zawsze się śmiała, że o te buty dbam bardziej niż o rodzinę. O buty, mundur i broń. Takie życie żołnierza, Gaby. Ale efekty widać – obuwie, które dostałam z magazynu ojca pięć lat temu (ktoś niewyraźne zapisał rozmiar i dostałam dużo za duże), glany na drewnianej podeszwie, podbite metalem, z naturalnej skóry, służyły mi dobrze i służyć będą pewnie już do końca. Czy to będzie koniec mojego życia, czy koniec służby w armii, czy pracy dla ojca, tego nie wiem. Wiem tylko, że te buty przeszły ze mną (I to dosłownie) pół Ameryki, a i do piekieł po drodze nam było. Nie wspominając o misjach, domówkach, potańcówkach, strzelaninach i kanalizacji. I tylko raz dostały tak porządnie – kulkę w podeszwę. To było podczas tej masakry w szkole w Idaho… Odruchowo podniosła rękę do twarzy, do blizny, którą wtedy zarobiłam… I to też przez nią.
Zostawiając rozważania o roli pewnej osoby w życiu moim i moich butów zeszłym z powrotem do kuchni. Mama krzątała się przy blacie kuchennym i nie zauważyła, kiedy przyszłam. Nie zmieniła się wcale od wiosny. W końcu ma już swoje lata, w tym wieku ludzie są raczej tacy sami. Zwłaszcza jeśli zajmują się pisaniem książek, prowadzeniem domu i opieką nad siostrzeńcem z przerwami na goszczenie własnej córki wpadające z wizytą raz na ruski rok. Mama jest nieco niższa ode mnie, ale pewnie tak samo silna, jeśli nie silniejsza – a to jest niezłe osiągnięcie, zważywszy na to, że ona za trening ma doglądanie obejścia, a ja regularne ćwiczenia wojskowe. Praca w ogródku warzywnym jest czasem bardziej męcząca niż dzień na obozie kondycyjnym, wiem co mówię. Tego wieczoru miała na sobie zieloną flanelową koszulę, a na nogach obowiązkowe drewniaki. Po domu chodziła tylko w nich. Ja wolałam na boso, bo do takich butów noga musi się przyzwyczaić, a poza tym – tak rzadko bywałam w domu, że nigdy nie chciało mi się szukać swoich kapci.
Poza drobnymi różnicami w nawykach, jestem do mamy bardzo podobna. Prawie idealna kopia, zwykła mawiać ciocia Su. Trudno się dziwić, że wyglądamy niemal identycznie, w końcu do ojca podobna być nie mogę, a po kimś musiałam odziedziczyć czarne włosy i uroczo granatowe oczy. A także niską i krępą budowę i praktyczny brak podbródka. Mama mówi, że to zasługa azjatyckich przodków, z tym że nikt nie wie co to za przodkowie i skąd się wzięli (poza tym, że z Azji) – mama i ciocia są sierotami, podrzutkami z bostońskiego sierocińca. I o ile mamie wiedzie się dobrze, o tyle ciocia siedzi w więzieni za handel narkotykami (choć trzeba jej przyznać, że sama nic nie bierze), a dziesięcioletni syn mieszka u mamy prawie od roku, bo, oczywiście, tożsamość jego ojca pozostaje zagadką. Już Tanatos jest lepszym tatą. Zatroszczył się o moją edukacje, odwiedzał czasami, wysłał do obozu, a potem dał naprawdę przyzwoitą pracę. I czasem nawet dostaję premie świąteczne!
– Wejdź do środka, co się tak czaisz! – zawołała mnie mama. Posłusznie weszłam do kuchni i usiadłam przy stole, który w trakcie mojej nieobecności został uprzątnięty i nakryty obrusem w kolorze écru. Ciocia zrobiła go na szydełku z białej włóczki, ale kiedy byłam mała, nie chciałam pić kawy zbożowej z mlekiem. Do tej pory nie trawię kawy z mlekiem, ale mniejsza. Teraz przynajmniej nie wylewam jej na obrus, twierdząc, że i tak się wchłonie.
Na stole przede mną wylądowała niewielka miska wyładowania po brzegi kapustą. Ja tam nazywam popisowe danie mamy bigosem, ale zawsze mnie poprawiają, bo to danie jest z młodej kapusty, a bigos nie. Ale tylko stanem kapusty (no i smakiem) różni się od bigosu, wiec jeden bies.
– Czy ty zawsze gotujesz to coś, kiedy przyjeżdżam? – jęknęłam. Narzekanie na menu to forma rytuału, bo przecież nic nie smakuje tak dobrze jak domowa młoda kapusta. Nawet jeśli to danie, które się robi w terenie, bo jednogarnkowe, proste, i z kapusty – i tak nigdy nie smakuje tak jak mamine we własnym domu.
– Nie. Po prostu zawsze jest w domu kapusta, a ją się najszybciej odgrzewa – stwierdziła mama z pełnym spokojem. Co fakt, to fakt. Jeśli nie świeżo upichcona, to zasłoikowana kapusta jest zawsze, w piwnicy stoi nawet osobny regał na słoiki z kapustą. Zazwyczaj nieco uszczuplam zapasy opuszczając dom, ale mama szybko to nadrabia. – Wiesz, gdybyś się jakoś zapowiedziała, to może bym i zrobiła coś wykwintniejszego…
Podła sugestia, mamo. Naprawdę, gdybym wiedziała z wyprzedzeniem, kiedy wracam do domu, to bym jej powiedziała, gdybym miała jak… Teraz na przykład przyszłam prosto z podziemia, a tam nie ma telefonów, przynajmniej u ojca. Pocztówka zanim by doszła, to ja bym tu była. W sumie, telegram mogłam wysłać… Ale nieważne. Nie wiedziałam, kiedy tu dotrę, a jakbym mamie napisała, że wczoraj, to dziś naprawdę by się zamartwiała.
– A na długo zostajesz..? – W głosie mamy dało się wyczuć nutę jakiejś nadziei, jakiegoś błagania nawet.
– Kilka dni, może tydzień. Zobaczę. – Zobaczę, jak mi tu będzie i kiedy wypocznę na tyle, żeby wrócić do służby. – Jeszcze pół roku… – powiedziałam chyba bardziej do siebie niż do mamy. Jeszcze niespełna sześć miesięcy mi zostało do odsłużenia w Legionie. Chociaż nie mam pewności, czy że względu na wojnę ojciec nie będzie chciał, żebym dla niego pracowała pomimo zakończenia służby w Legionie. Albo sam Legion może się upomnieć, że to tylko dziewięć i pół roku od zaprzysiężenia… A że trwa wojna, to nie liczą się wcześniejsze obozy letnie i praca w służbach specjalnych. Ale o takie szczegóły będę się martwić w grudniu. Bo na Gwiazdkę chce już wrócić na stałe.
– Yvonne! – wyrwała mnie z zamyślenia mama. Usiadła z kubkiem herbaty po drugiej stronie stołu. – Pytałam, jak tam misje? I co porabiałaś od wiosny? – Może to tylko moje wyobrażenia, ale zdaje mi się, że patrzyła na tę bliznę. W sumie, powinnam jej opowiedzieć cokolwiek…
– A co mówiła Gaba? Nie chcę Ci za dużo powtarzać…
– Gaba stwierdziła, że wpadłyście na siebie gdzieś w terenie, że wywiązała się kłótnia, a potem oni zaatakowali wasz obóz. – Dosyć delikatnie to przedstawiła dziewczyna, nie ma co. – Wywiązała się walka, kilka osób zginęło… I pytała, czy już tu byłaś i czy dałaś sobie radę z załatwieniem wszystkiego. Nie chciała wytłumaczyć, czym jest owo wszystko – dodała. Przełknęłam bigos i wzięłam się za wyjaśnianie. Także jak najdelikatniej.
– No, to mniej więcej tak było… Bośmy się dogadali, umówili rozejm, no a oni tą umowę złamali. Mamy wojnę, więc kary za łamanie takich umów są surowsze, więc kiedy nasi przyszli na pomoc – bo w ogóle to Gaba eskortowała z czworgiem innych półbogów dwoje ważnych ludzi, i było jeszcze z nimi troje innych herosów, w sumie: dziesięcioro greków. No a nas… Ja i Jem z dowództwa, pod nami też dziesiątka. Nasza przewaga była mizerna, w sensie: w tej pierwszej konfrontacji, kiedy na nas na drodze wpadli – bo w ogóle misja była, żeby tamtych dwóch ważniaków uprowadzić, mieli nie mieć tej eskorty Gaby, miało ich być czworo walczących, nie dziewięcioro – ale że było jak było, to nasza przewaga nie była bezwzględną… – Zatrzymałam się na chwilę, żeby zjeść trochę i przemyśleć dalszą wypowiedź. Że do tej pory było nieskładnie, mam świadomość, ale mama zrozumie. Sama sobie tego do końca w głowie nie uporządkowałam, więc niby jak mam składnie i rzeczowo opowiadać? – A poza tym zasadzka była trochę spalona, bo Gaba miała ze sobą Reese’a – Reese to skundlony rudy golden retriever Gaby, który wiernie przemierza z nią Amerykę. Niestety kocha także mnie i nie omieszkał podbiec i się przywitać, gdy tylko mnie zobaczył… – No bo to dziwnie wyszło, jak obcy pies, i to do tego pies wroga, pobiegł do mnie, wskoczył na kolana i zaczął mnie lizać, prawda?
– Ale przecież niektórzy tak mają, że ich zwierzęta lubią – próbowała coś tłumaczyć mama.
– Ale nie do tego stopnia, żeby wojskowy pies niepomny na wołania właścicielki leciał na obcą dziewczynę. Jem trochę się zdziwił, ale nie dał tego po sobie za bardzo poznać i dalej udawał miejscowego chłopaka, który wyszedł z dziewczyną na randkę. – Mama parsknęła śmiechem.
– Chcesz mi powiedzieć, że zatrzymywaliście ludzi techniką na zakochaną parę akurat wtedy, kiedy jechała tamtędy Gaba? Musisz przyznać, że to zabawne… – Owszem, jest w tej sytuacji coś ironicznego. Zwłaszcza że wcześniej Jem przekonał mnie do opowiedzenia mu o Gabie. Wcześniej, to znaczy: kiedy przytuleni czekaliśmy aż Grecy się pojawią. Tak to już jest, że na oddawanych rajdach w środku lasu rozmawia się o uczuciach i obiektach uczuć, co zrobić. A udawanie zakochanych to jeden z wiarygodniejszych sposobów wytłumaczenia, co się robi ośrodku lasu z dala od cywilizacji. No i łatwiej nawiązać rozmowę chłopakowi, który obściskiwał się z dziewczyną i nagle okazało się, że tą drogą ktoś idzie, niż grzybiarzowi, które spotyka podróżnika tudzież skauta. O czym mają mówić? O prawdziwkach? A nasz Romeo może zawsze przepraszać za zachowanie, wyznać miłość do dziewczyny, opowiadać, jak to rodzicom się nie podoba miłość młodych…
– Oj, no, ona to rozumie! Z resztą, miało jej tam nie być – stwierdziłam. Nie to, żeby wywiad zwracał szczególną uwagę na Gabę jako taką, ale od początku wojny jej nazwisko figuruje na liście ludzi szczególnie niebezpiecznych. A o wyjątkowo uzdolnionych w walce herosach zwiadowcy powinni nas informować. – Wracając: tamci też wpadli w konsternację, zaczęli ją wypytywać, a ona udawała, że nie ma pojęcia o co chodzi i że mnie nie zna. Nikt się nie skapnął, szczerze mówiąc, bo i ja stwierdziłam, że lepiej nie mówić podwładnym, co mnie z nią łączy. Kazałam Reese’owi wrócić do pani, no a potem się zaczęło. Stwierdziliśmy z Jemem, że nie robimy akcji, bo za mała przewaga i za duże ryzyko. Ale pech chciał, że jeden z Greków był faunem i kiedy Orzeł i Larry wyszli z lasu zobaczyć, co się dzieje, bo nie mogli się doczekać sygnału Jema, dodał dwa do dwóch i krzyknął, że to pułapka, że dookoła są rzymianie. Gaba odcięła się cichym „co ty nie powiesz”, a jakiś inny koleś stwierdził, że to by tłumaczyło, dlaczego Jem ma pistolet w kieszeni. Nasi powychodzili i otoczyli Greków, ale na szczęście nikt nikogo nie zaatakował – znaczy, faun rzucił się na Orzeła, ale on inteligentnie tylko go ogłuszył. Po krótkich pertraktacjach umówiliśmy rozejm i pakt o nieagresji do zachodu słońca następnego dnia i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Tyle. – A przynajmniej tyle musi wiedzieć mama. O tym, że jeden z Greków nie wytrzymał napięcia i we mnie strzelił, że zasłoniłam się skrzydłami i że przez to musiałam go zabić – o tym już nie wspomniałam. Niestety, śmierć ma swoje prawa. Tamta kulka by mnie trafiła, gdyby nie magiczne właściwości kamizelki, więc w ramach wyrównana rachunków ktoś musiał umrzeć. Padło na tamtego gościa, którego odstrzeliłam bez specjalnego mierzenia. Fata zrobiły swoje, dostał w głowę, obyło się nawet bez zbyt dużej ilości krwi, chłopak jęknął i zdziwiony upadł na ziemię. „Chcecie walczyć?” spytałam. Byli pod wrażeniem moich umiejętności strzeleckich, patrzyli trochę z trwogą, a trochę z podziwem. Bo przecież tylko Gaba (i kilkoro rzymian) mogło się domyślać, że kilka sekund wcześniej wyczułam ten charakterystyczny zapach śmierci, i że przy strzale to ojciec kierował kulą, nie ja. „Nie.”, odparła Gaba, „nie chcemy. Rozejm nadal obowiązuje.”
– A noc? Gaba mówiła coś o tym, że w nocy napadli na wasze obozowisko… – dopytywała dalej mama. Gaba ma zdecydowanie za długi język i zdecydowanie za dużo opowiada mojej mamie. To dobrze, że się dogadują, że wymieniają przepisy i tak dalej, ale naprawdę, o tym, jak pogwałciła międzycywilizacyjne prawo wojenne narażając siebie, mnie, swoich kompanów i moich podwładnych na śmierć, mogłaby pomilczeć. I co ja mam mamie powiedzieć? Że to nic takiego?
– No, niezłe bagno w sumie. Ale się wyplątałam… – Ta, jasne. Dwa tygodnie urlopu obowiązkowego, zakaz zbliżania się do Nowego Rzymu do listopada i dyżur porządkowy w podziemnym więzieniu przez trzy tygodnie po powrocie. I tak mi tatuś nieźle załatwił, bo zwykły szeregowiec za to, co ja zrobiłam, dostaje kulkę w łeb. Mama rzuciła mi spojrzenie pełne niedowierzania.
– A co mam ci powiedzieć? Że ci idioci chcieli nas w nocy porwać i wymienić potem za jakichś innych jeńców? Że nie zauważyli, jak Moskit, który stał na czujce, uciekł i wezwał resztę oddziału? Że to oni zostali złapani i postawieni pod sąd wojenny? – wyrzuciłam z siebie. – Za pogwałcenie paktu pokojowego kara jest jedna, śmierć. – A ja byłam jedynym licencjonowanym katem w oddziale. Pokręciłam głową z rezygnacją. Wróciłam wspomnieniami do tamtej nocy…
Obudził mnie delikatny dotyk na ramieniu. Nie chciałam wstawać, bo jeszcze się nie wyspałam, nie żebym miała jakieś wielkie szanse na dokonanie tego w najbliższej przyszłości – mimo wszystko ciało podpowiadało mi, że za ciemno jest jak na świt czy tam siódmą rano. Wymruczałam „Odwal się” i przekręciłam się plecami do tej okropnej ręki, która próbowała mi zabrać ten cenny czas odpoczynku.
– Vonnie, obudź się. – Ten głos. Ten ciepły, melodyjny głos, który od pół roku słyszałam tylko w snach. Kolejny powód, żeby się nie budzić.
– Śnisz mi się – wymamrotałam przewracając się na plecy. Nadal nie otworzyłam oczu, może w obawie przed tym, że kiedy to zrobię, ta ręka, która teraz delikatnie głaskała mnie po policzku zniknie.
– W to nie wątpię – zaśmiała się. I choć to brzmi jak marna poezja nastolatka, to serce mi podskoczyło na ten dźwięk. – Ale akurat teraz to nie jest sen. Dziś wieczorem, spotkanie na drodze, Tom próbował cię zastrzelić. – Więc jednak nie sen. Nie wiem jak, po co i dlaczego, ale Gaba klęczała w moim namiocie jakoś koło trzeciej nad ranem. Zerknęłam na zegarek. Czwarta dziesięć.
– Co tu robisz? – spytałam podnosząc się na łokciach do pozycji półsiedzącej, a potem do całkowicie siedzącej. Na zewnątrz paliło się ognisko, a namiot przepuszczał światło, więc w środku panował przyjazny półmrok. Jakoś mnie nie zastanowiło, dlaczego ogień jest taki duży o tej porze.
– Przyszłam zapytać, co to za przystojny koleś, z którym mnie zdradzasz – zażartowała. Prychnęłam zniecierpliwiona i ją przytuliłam.
– Bogowie, Gaby… Skąd się tu wzięłaś? Mam na myśli: upadłaś tak nisko, żeby eskortować jakiegoś posła przez bezdroża?
– Ty to umiesz zabić chwilę… Chciałam cię pocałować alboco, ale nie, ta od razu o interesach! – Udawała oburzoną.
– Jakoś nie zauważyłam, żebyś codziennie zakradał się do mojego namiotu o czwartej nad ranem, nie żeby mi to przeszkadzało – wymruczałam w jej szyję.
– Skoro musisz wiedzieć… – westchnęła, wyplątując się z uścisku. Zadanie o tyle trudne, że namiot był przewidziany na jedną osobę. Nie dwie. – Tak jakby przyszłam cię porwać. – Chyba nie załapałam. – No, Tom przekonał swoich chłopaków, że damy radę zakraść się do was nocą i was porwać, wziąć jako jeńców i…
– Gaby – przerwałam jej.
– Ledwo udało mi się tak ustawić, żebym to ja mogła przyjść po ciebie i – ciągnęła niepomna na moje słowa… słowo.
– Gaby! Ile osób stało na czujce? – zapytałam kontrolnie.
– Jedna – odparła zdziwiona. – Cholera.
– Zrozumiałaś? To dobrze. – Chwyciłam ją za dłonie. – Posłuchaj uważnie. Tam stało dwoje ludzi. A jedno z nich pewnie już melduje o tej napaści reszcie naszej kohorty. – Przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy. Analizowałyśmy informacje. Gaba rzuciła szybkie spojrzenie przez ramię.
– Idź – ponagliłam ją. – Uciekaj Gaby! Możesz się stąd wyrwać…
– Jeśli tylko zostawię tu moich ludzi – dokończyła. – A ty doskonale wiesz, że tego nie zrobię.
– Ale… – próbowałam zaprotestować, jednak Gaby mnie powstrzymała.
– Sama mnie tego nauczyłaś, Vonnie, pamiętasz? – Powiodła palcami po mojej szczęce zatrzymując się na tej bliźnie. Tylko że jeśli tu zostanie, jeśli ktokolwiek z nich da się tu złapać, to zostanie osądzony. Normalnie – wzięty w niewolę i umieszczony w tymczasowym obozie jenieckim, a potem wymieniony za naszych. Ale sprawa wygląda zupełnie inaczej, skoro kilka godzin wcześniej zawarliśmy rozejm… Sąd wojenny i śmierć. Miałam ochotę ją stamtąd wyrwać siłą, zaciągnąć gdzieś daleko i ukryć w bezpiecznym miejscu, żeby tylko moi ludzie jej nie skazali za zbrodnie, w których może i brała udział, ale tylko z lojalności względem współbraci. Chciałam jej to wszystko wykrzyczeć w twarz, ale nie mogłam. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu, tak na mnie patrzyła. Z takim bólem i przerażeniem, i z taką miłością. – Pamiętasz?
Jakżebym miała zapomnieć?
– Hej, Yvonne, już dobrze – zaczęła mnie uspakajać mama. Podeszła i objęła od tyłu, razem z oparciem krzesła. Delikatnie przeczesywała ręką włosy, tak jak wtedy, gdy w dzieciństwie bałam się burzy. Nawet nie zauważyłam, że drżę, dopiero kiedy mama mnie puściła, dotarło do mnie, że się trzęsę jak osika. Mama pociągnęła mnie za rękę i posadziła na skrzyni, sama usiadła obok, żebym mogła się do niej tak porządnie przytulić. Pachniała tanimi perfumami i szarym mydłem, którego używała do prania.
– Nie jest dobrze, mamo – odparłam w końcu. – Nie wiem, ile jeszcze jestem w stanie to ciągnąć…
– Yvonne… Od początku wiedziałaś, że nie będzie łatwo. I teraz nie masz innej opcji, niż przyjęcie rzeczywistości na klatę.
– Dzięki mamo, ty zawsze umiesz pocieszyć – jęknęłam.
– Córciu, nie będę ci mydlić oczu, bo sama wiesz najlepiej, jak głębokie jest bagno, w którym siedzisz. – Nocną ciszę przerywało tylko burczenie lodówki i monotonny szum deszczu na dworze. Cud, że prądu nam jeszcze nie odcięli. W sumie, to mama miała rację. Muszę brnąć dalej – ale jak mam odróżnić, która ścieżka wiedzie w stronę wyjścia, a która w głąb tego bagna?
– Ale pamiętaj o najważniejszym… – chwyciła mnie za prawą dłoń i delikatnie ją uniosła. Patrzyła na nadgarstek, na łańcuszek zwinięty jak bransoletka. Nie taki znowu zwykły łańcuszek. – I nie zapomnij, kim jesteś.
Po czym wstała i odeszła, jak gdyby nigdy nic. Cóż, pewnie była zmęczona. Zostałam sama w kuchni, ale jakoś nie chciało mi się stamtąd ruszać. Bo i po co.
Zastanawiałam się, co mama chciała mi powiedzieć. O czym mam pamiętać, i, w ogóle, o czym była ta rozmowa. Na łańcuszku były zawieszone cztery kamienie oprawione w srebro. Podobne do tych, które zbierałam w stoiskach jako licznik umarłych. Podstawową różnicą było to, że te kamienie, które nosiłam jako biżuterię, przynależały do osób żyjących. No, w większości.
Pierwszy kamyk dostałam od mamy. Czarny, trochę przypominający z wyglądu szkło, a kształtem idealnie okrągły. Dała mi go, gdy szłam na służbę do Legionu. Prosiła, żebym go nosiła i pamiętała o niej, o domu i wartościach, jakie z niego wyniosłam. Początkowo wisiał na łańcuszki na szyi, ale kiedy dostałam drugi i trzeci kamyk, kilka lat później, gdy już byłam w Szwadronie, a kamienie nabrały dla mnie innego charakteru symbolicznego – wygodniejsze stało się zakładanie ich na rękę. Ale tak czy siak, jest znakiem łączności z domem. Przypomnieniem najdalszych cichych lat i beztroskiego dzieciństwa – a także znakiem, że do mamy zawsze mogę wrócić.
Drugi dała mi Sara. Kiedy powiedziałam jej, że będę zbierać kamienie jak ona guziki, poszła ze mną na spacer po ogrodach Plutona i wygrzebała ze scieżki ładny, gładki okruch skalny. Chyba granitowy, szaroczarny z jasnymi nitkami i plamkami. Poprosiła Samuela, który znał się na jubilerstwie, żeby go oprawił i dała mi go do przywieszenia do łańcuszka. Po pierwsze, żebym o niej i jej naukach nie zapomniała. A po drugie, żebym, jeśli zajdzie taka sytuacja, wiedziała, jaki kamień wrzucić do słoika, gdybym kiedyś musiała Sarę odprowadzić na drugą stronę. „Bo bardzo bym chciała, jeśli już umrzeć, to żebyś ty mnie, siostro, zabrała do wuja…”
Los chciał, że nie jej życzenie nie zostało spełnione. Utonęła w katastrofie promu, a jej duchem zaopiekował się ojciec. Widziałam się z nią kilka godzin później w Elizjum. Kazała mi trzymać się jakoś i dobrze służyć ojcu – i wspierać go, bo nadejdą trudne czasy (mówiła to na kilka miesięcy przed wybuchem wojny). Chciałam wtedy oddać jej ten kamień, ale ona odmówiła i kazała mimgo zachować, jako symbol idei i wartości, którymi żyła, i których mnie nauczyła.
Trzeci kamyk, czerwonawy w brązowe plamki, bardziej podłużny i kanciasty, dał mi Jem. Przyjaźnię się z nim praktycznie od początku służby w Legionie. Jest rok starszy ode mnie, ale zanim wstąpił do wojska nigdy nie był w Nowym Rzymie, więc poznaliśmy się dopiero, gdy w barakach wylądowaliśmy obok siebie na pryczach. Chłopak pochodzi z Południowej Karoliny i wychował się na prawdziwej farmie, z kukurydzą, krowami i owcami, więc szybko się zaprzyjaźniliśmy. Wspieraliśmy się od samego początku, pomagając sobie w trudach i dzieląc się radościami. Szybko okazało się, że Jem, wyrośnięty i silny, dobrze zbudowany i chętny do ćwiczeń zdobył sobie popularność, a ja, niska i drobna, bardziej intelektualistka skupiona na życiu wewnętrznym, pozostawałam na uboczu. Jednak przyjaźń to przyjaźń i przetrwa wszystko. On mnie uczył walki, a ja go łaciny, a potem też greki, jak podłapałam trochę od Gaby.
Kiedy awansowałam i przeniosłam się do kwater Szwadronu w Nowym Rzymie, Jem odwiedzał mnie tak często, że niedługo potem cały Legion był przekonany, że jesteśmy razem. W sumie, skoro on czasem zrywał się z ćwiczeń bądź spóźniał na apele przez mnie, a ja go potem albo ratowałam od kar, albo pomagałam w takim na przykład zmywaniu naczyń czy szorowaniu podłóg, to trudno się dziwić.
Co ciekawe, zawsze otaczał go tłum wielbicielek. Poza przymiotami fizycznymi (niezmiernie wkurzające sto dziewięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu i mięśnie wyrobione przez lata intensywnych ćwiczeń) chłopak jest szarmanckim dżentelmenem, szanującym kobiety, wierzącym w ideały i wiernie służącym Rzymowi. Dobrze go wychowałam.
Kiedy po pół roku od mojej przeprowadzki sam skończył szkolenie oficerskie, musiałam dotrzymać złożonej wcześniej obietnicy i wyjaśnić, co to za kamienie noszę na ręce. Przy następnym spotkaniu dał mi swój, jako znak przyjaźni i zaufania.
A ostatni…
– Głupia! – wykrzyknęłam zduszonym szeptem, kierując słowa do siebie. – Tak łatwo mogłaś ją stracić…
Faktycznie, niewiele brakowało, żebym teraz wrzucała ten kamyk do słoika. Przed oczami przekazują mi kolejne sceny, urywki wspomnień:
A ostatni…
– Głupia! – wykrzyknęłam zduszonym szeptem, kierując słowa do siebie. – Tak łatwo mogłaś ją stracić…
Faktycznie, niewiele brakowało, żebym teraz wrzucała ten kamyk do słoika. Przed oczami przekazują mi kolejne sceny, urywki wspomnień: Gaba w moim namiocie wspominając wiosenną potańcówkę, potem walka i liczenie strat, odstawienie Orzeła do Podziemi, powrót na końcówkę procesu i wyrok Jema: winni…
Stoję na leśnej polanie spowitej poranną mgłą. Dookoła mnie stoją herosi, dziesięcioro rzymian w mundurach i czworo Greków. Dwoje na środku, jakiś niski Latynos i ona. Głowę ma pochyloną, a warkocz spływa jej po ramieniu do biodra. Włosy błyszczą złociście w promieniach wstającego słońca. Krwawego słońca. Wpatruje się w czubki swoich trzewików błyszczące od rosy, która obmyła je z rdzawego pyłu. Wygląda zniewalająco nawet w wymiętych workowatych spodniach i skórzanym napierśniku, nawet ze związanymi na plecach rękoma. Czuje, że nie przegrała, że mimo czekającej ją śmierci dopełniła obowiązku i zachowała honor…
Ładuję rewolwer. Tylko dwie kulki, bo dwoje skazanych. Nie patrzę na nich, bo się boję, że jeśli to zrobię, spanikuję. Przy mojej nodze skomli pies. Też czuje, że dzieje się coś strasznego. Powoli podnoszę rewolwer, nadal nie odwracam głowy. Mierzę się ze sobą, a w głowie kotłują mi się tysiące myśli.
– Yvonne – słyszę ostrzegawczy, ponaglający szept Jema. I już wiem. Już wszystko wiem.
– Odmawiam. – Sama nie wierzę swoim uszom. – Odmawiam wykonania wyroku. – Powtarzam, żeby upewnić się, że to ja mówię te słowa. Opuszczam pistolet, zabezpieczam i chowam. Rzymianie patrzą na mnie zszokowani, Grecy też. Jem zbiera myśli, nie wie jak reagować. Ona nadal podziwia swe buty, nadal spięta i niepewna swego losu…
– Yvonne… – Mama przysiadła obok mnie na skrzyni. Pewnie była w łazience… – Córciu, co się dzieje? Co cię dręczy?
– Dlaczego to musi być takie skomplikowane..? – wyszeptałam powstrzymując łzy. – Dlaczego ona nie może być Rzymianką, dlaczego w ogóle akurat ona?! Co ja im wszystkim zrobiłam, że teraz mam tak popaprane życie? Dlaczego muszę zabijać niewinne dzieci, albo ludzi nieświadomych całej tej wojny między cywilizacjami, które podobno już dawno przeminęły..? – Wyrzucałam z siebie pytania jak karabin maszynowy. Było ich o wiele, wiele więcej, a mama tylko siedziała i słuchała, czasem mruczała coś cicho, czasem ściskała mnie mocniej. Trwałyśmy tak długo, naprawdę długo. Musiałam to z siebie wyrzucić, odreagować jakoś stres ostatnich kilku dni, a może miesięcy… Od Idaho nie mogłam się nikomu wyżalić, wykrzyczeć czy wypłakać. A teraz przyszła mama i uwolniła to wszystko, co w sobie tłumiłam. Znów mogłam być małą dziewczynką narzekająca na niesprawiedliwość świata.
Kiedy w końcu się uspokoiłam mama opowiedziała mi o szkolnych dokonaniach Christopha. Uczył się bardzo dobrze, choć trochę też rozrabiał, jak to chłopcy. Był lubiany w szkole i w miasteczku, wszyscy do niego lgnęli. Na początku tego roku szkolnego ukradli z kolegami nagrobek od kamieniarza i postawili go na trawniku przed szkołą, a rano przyszli do szkoły z kwiatami i zniczami. Powiedzieli dyrektorce, że to symboliczny grób ich zamordowanego brutalnie dzieciństwa. Innym razem, kopiując moje dokonania z obozów szkoleniowych, wrzucili pani sprzątającej kilka kostek rosołowych do wiadra z płynem do podłóg. Poza tym, że w całej szkole pachniało potem rosołem, to podłogi były niezwykle śliskie. Ja co prawda za kostkę rosołową w jedynym bojlerze pierwszej kohorty zyskałam nieśmiertelną sławę w całym Legionie, jednak dobrze wiedzieć, że brat idzie w moje ślady. Oczywiście pani od francuskiego dała się złapać na piołun dosypany do kawy, ale to numer stary jak świat, mnie opowiedział o nim syn grabarza, ja go wykonywałam co najmniej raz do roku, a i młodszy kuzyn Gaby dręczył tym starą Ropuszycę. Nie żeby którekolwiek z nas umiało cokolwiek powiedzieć po francusku. Znaczy – syn grabarza zna kilka inskrypcji nagrobnych.
Mama pracuje nad nową książką o duchu nawiedzającym starą motorynkę. Co prawda na razie dużo czasu zajmuje jej promocja poprzedniej, o kretach mutantach, które zaczęły świecić po nażarciu się marchewek modyfikowanych genetycznie, ale ma już pomysły na kolejną. Jutro jedzie gdzieś tam na spotkanie autorskie i dobrze się składa, że przyjechałam, to odbiorę Christopha ze szkoły o trzeciej. Jest w piątej klasie, tak, już taki duży. A teraz mam iść spać, bo śniadanie o szóstej piętnaście.
Wychodząc z kuchni byłam mamie tak niezmiernie wdzięczna za poprawienie mi nastroju, że coś niewyobrażalnego. Czułam się tak lekko, a zarazem przyziemnie: rano pobudka, mama wyjeżdża, mam ugotować obiad i odebrać brata ze szkoły. Mama zabiera auto, ale w garażu jest rower, mogę też wziąć konia, bo okazało się, że mamy konia, a właściwie klacz. Nazywa się Koza i przypałętała się w połowie czerwca. Typowy koń pod siodło, rasa nieznana, ale lubi ludzi, zwłaszcza dzieci.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Czy to naprawdę jest tak proste? Wracasz do domu i nagle wszystko się układa?
Zamknęłam za sobą drzwi pokoju, delikatnie, żeby nie obudzić brata. Położyła kubek z herbatą na regale i zapaliłam światło. Nic się nie zmieniło od mojego wyjazdu, może to, że mama posprzątała kubki po herbacie i poprawiła poduszki na kanapie. Na podłodze przy łóżku nadal piętrzyły się sterty książek: podręczników, literatury pięknej i innej makulatury, którą zwiozłam do domu od czasów rozpoczęcia liceum. Najwyższy stos mierzył już prawie metr i łamał wszelkie prawa fizyki tym, że się jakoś trzymał w pionie. Coby nie mieć w nocy przykrych niespodzianek, rozłożyłam go na dwie mniejsze części, górną zrzucając na łóżko. I tak nie zamierzałam z niego korzystać.
Uporczywa cisza przypomniała mi o tym, że muszę koniecznie nakręcić zegarek, chociażby po to, żeby słyszeć jego tykanie. Kiedy śpię na dworcu, w jakiejś szopie, pod gołym niebem albo w warunkach o wiele gorszych, jakoś nie przeszkadza mi ani cisza, ani duże przestrzenie, ani w ogóle nic. Tylko we własnym pokoju nie mogę zasnąć bez tykającego zegarka.
Miałam w życiu dwa zegarki, obydwa dostałam od mamy. Jeden na rękę, który cały czas mam na przy sobie, gdy jestem poza domem i drugi, budzik z pokoju. Dała mi go, gdy szłam do szkoły pierwszy raz, żebym nie zaspała. Czerwony, błyszczący, ze stalowymi wykończeniami i tradycyjnym dzwonkiem. Trzeba go nakręcać dwa razy dziennie, żeby dobrze mierzył czas, ale odkąd wyprowadziłam się z domu, to nikt nigdy na nim godziny nie sprawdza, więc i tak go nie reguluje. Tylko nakręcam, kiedy jest mi potrzebne jego tkaninę.
Odłożyłam go na komodę i jeszcze raz rozejrzałam się po pokoju. Plecak leżał zaraz przy drzwiach, widocznie mama go tu przyniosła, kiedy byłam w łazience, ale byłam zbyt zmęczona, żeby go rozpakować. Jutro, powiedziałam sobie podchodząc do szafy. Wyciągnęłam jakieś prześcieradło i kołdry i rzuciłam je na kanapę. Nie moja wina, że jest o niebo wygodniejsze od łóżka, a ponadto nie skrzypi. I nie ma nad nią okna w dachu, które wychodzi na wschód, i które jest lepsze w wyciąganiu z łóżka od najlepszego budzika. Jest tylko lampka, którą można zgasić leżąc i chwała jej za to.
Zasłoniłam jeszcze jedno z okien, południowe, bo i przez nie rankiem wpadało sporo światła, poprawiłam dywan, który gdzieś w międzyczasie zdążył przewędrować na drugi koniec pokoju, pogasiłam wszystkie światła i w końcu zawinęłam się w kołdrę.
To było piękne.
Zakochałam się w Twojej dbałości o szczegóły. Te opisy – takie delikatne i płynne. Wszystko jest takie precyzyjne, przemyślane, dokładne. Treść nie nudzi, a porywa. Pomysł i wykonanie świetne. Bardzo bym chciała, żebyś to pociągnęła dalej.
Zgodzę się tylko z Annabelle i dodam, że zdecydowanie chcę więcej.
Przepraszam za opóźnienie w komentarzu, ale byłam odcięta na dłuższe siedzenie w internecie, bo przekroczyłam limit. :/ Jak tylko zobaczyłam tytuł to wiedziałam, że to przeczytam. A potem zobaczyłam co napisałaś na początku i dedykację ^^ Dziękuję bardzo. Zaczęłam nawet czytać, stwierdziłam kij z limitem, ale nie mogłam się skupić. Czytałam i myślałam ,,kurde kiedy skończę?,, W końcu było tak, że czytałam to na trzy raty. Nie z własnej woli, ale ta trzecia tura to było kilka zdań.
Jeśli ty się zastanawiasz czy pisać ciąg dalszy, to chyba żartujesz. To ma być już, natychmiast. Najlepiej na wczoraj. 😀
Miałam mały problem w wbicie się w tą otoczkę wojny herosów. Niestety przeczytałam tylko pierwszą część Olimpijskich Herosów i czegoś mi brakowało. Ale ta atmosfera jej pracy i służb specjalnych… Oglądałaś może ,,Służby specjalne,, Vegi? Bo mi główna bohaterka trochę przypominała mi moją ukochaną Białko ^^ Jak ścięłam włosy to byłam do niej porównywana…. Taaa.
Ta długość naprawdę troszeczkę przeraża. Ale czego się nie robi dla zakończenia, które było takie ,,Już koniec?,,
Kużwa, trzeba mieć naprawdę talent żeby nie zanudzić czytelnika przy takiej długości tekstu. Nawet prosta droga do domu, była czymś wielkim. Opisy, wspomnienia i jej reakcje na otoczenie…. taaak koniecznie ciąg dalszy.
Polubiłam, Yv. To ten rodzaj polubienia jakim obdarzyłam Katniss z Igrzysk Śmierci. Kiedy jej się coś działo cała się spinałam i czekałam jak na to zareaguje. Zacznie walczyć? Czy uciekać?
Wiesz co mi się najbardziej podobało? Anioły Śmierci i ich charakterystyka, ale to na drugim miejscu Człowiek w człowieku. Ci wszyscy bohaterowie są tak wykreowani, że nie ma nic na siłę. Opis mamy Yv w kuchni i jej opis, był naturalny. Żadnej sztuczności w pokazaniu jaka to samotna jest w tym wszystkim główna bohaterka.
No i nie mogę zostawić bez słowa wątku yuri xd. Gaby, to ona jest tą bardziej romantyczną (jeśli można to tak nazwać) stroną w tym związku, nie? Raczej takie odniosłam wrażenie, ale może być błędne.
Chciałam coś jeszcze napisać, ale nie pamiętam co…. No cóż. Chyba skończę.
Pisz szybko ciąg dalszy, proszę
W końcu zebrałam się za jakieś komentowanie…
Tekst przeczytać musiałam już jak tylko zobaczyłam sam tytuł. Nie wiem, jakoś dobrze mi się kojarzy, tak melancholijnie i romantycznie, a ja lubię te dwie rzeczy 😀
Świetny pomysł z wojną między grekami i rzymianami, w końcu jakaś akcja! Uważałam, że wujaszek Rick sknocił zakończenie. Ani wielkiej bitwy, ani niczego, co bardzo chciałabym przeczytać. Swoją drogą zastanawia mnie co w Twojej wersji porabia nasza wspaniała siódemka xD
Niech poleje się krew!
Na początku trochę się gubiłam, nie byłam pewna co i jak, ani kto jest główną bohaterką, ale to przecież dobrze, prawda! Nie powinniśmy zdradzać wszystkiego na samym wstępie. Choć przyznam, że przez ten początek trochę trudno było mi przebrnąć. Nie wiem z czym jest to związane, ale tak poza tym to jak zawsze świetnie 😀 Widziałam jedynie kilka literówek, ale komu by się chciało je teraz szukać.
Pisz dalej Kivaczku!