Mam nadzieję, że jest lepiej i się wam spodoba. Z dedykacją dla Grupowej Team Leo, Carmel i Kivy.
Beth
Manhattan, NY.
Dziewczyny weszły do hotelu. Ich trenerka podeszła do recepcji, by dowiedzieć się, które pokoje mają zarezerwowane. Ashley ubrana była tym razem w białą koszulkę bez rękawów, jasnoszare
dżinsy i biało-szare maxy. Z niecierpliwością czekała, aż trenerka skończy mówić i porozdziela je do pokoi. Dostała numer 345 i miała go dzielić z dwoma dziewczynami, których imionami
nie zaprzątała sobie głowy. Rzuciła torebkę na łóżko i zapytała:
– Która idzie zwiedzać ze mną hotel?
– Przecież nie możemy opuszczać pokojów do rana – odezwała się jedna z nich.
– Och, proszę was. Naprawdę się tym przejmujecie? – Ashley przewróciła oczami. – Nie to nie. Sama pójdę – dodała rzucając im drwiące spojrzenia.
Napoczątek skierowała się do baru. Jednak szybko go opuściła, gdyż zobaczyła tam panią Double – ich trenerkę. Postanowiła więc pójść do restauracji. Ale tam nie doszła, ponieważ
zatrzymały ją dwie cheerleaderki z innego stanu. Jedna była czarnoskóra z ciemnymi, kręconymi włosami, druga, tak jak Ashley, miała blond włosy i lodowato niebieskie oczy.
– Sprzydało, by ci się trochę opalenizny – rzekła z udawaną troską murzynka przyglądając się bladej skórze Ashley.
– Och! – Ashley udawała wzruszenie. – Dzięki za troskę, ale masz jej za nas obie.
– Może sprzedamy ją do niewoli, Tammi? Muzułmanie za ciebie chcieli dużo mi dać, za nią dadzą jeszcze więcej, jest bledsza – zwróciła się do koleżanki.
– Świetny pomysł, Kelli – odpowiedziała tamta.
Ashley popatrzyła z politowaniem najpierw na blondynkę, a potem na drugą z dziewczyn zatrzymując się na niej.
– Nie wiem, co masz z historii i geografii, ale jesteśmy w Ameryce, nie w Afryce. A tutaj niewolnicy są czarnoskórzy – odrzekła wydymając wargi.
– Ale Amerykanie już nie uznają niewolnictwa, a muzułmanie tak.
Ashley udała, że ziewa.
– Nudna się robisz. Niewolnictwo to jedyny temat, o którym coś wiesz?
Kelli uśmiechnęła się szeroko. Wyglądała tak, jakby czekała na ten moment.
– Mogą być inne tematy, ale nie tutaj – odparła, a Ashley uniosła brwi pytająco. – Sala balowa – pokazała wielkie, dębowe drzwi i wszystkie trzy ruszyły w tamtą stronę.
Kiedy weszły, Ashley zauważyła chłopca siedzącego za jednym z kwiatów. Postanowiła jednak go zignorować. Sala balowa była wstanie pomieścić kilkaset osób, ale teraz nikogo w niej nie
było. Ściany były perłowobiałe, a parkiet lśnił. Sufit zdobiły bogate żyrandole, których żarówki przypominały kształtem świece.
Tammi podeszła pod wysoką roślinę, a Kelli powiedziała:
– Wolałabym, żebyś była chłopakiem, ale chyba nie mam wyjścia, muszę zadowolić się tobą.
Ashley nie wiedziała, o co chodzi, ale zanim zdążyła zapytać, obie dziewczyny zmieniły wygląd. Ich tęczówki stały się czerwone, włosy wyglądały jak płomienie, zamiast jednej nogi
miały kopyto ośle, a druga zdawała się złota. Pomimo zimy, w pomieszczeniu zrobiło się bardzo gorąco. Ashley otworzyła szeroko oczy. Usłyszała dźwięk piszczałek i Tammi została
opleciona przez roślinę, przy której stała, i uniesiona do góry. Kelli zaś rzuciła się na przerażoną dziewczynę z pozurami i kłami. Ashley odruchowo zamknęła oczy, odwróciła się i
wyciągnęła rękę w stronę potwora. Stała tak przez chwilę, aż uświadomiła sobie, że nic się nie dzieje. Nie słyszała też instrumentu. Popatrzyła w miejsce, gdzie ostatni raz widziała
dziwne istoty i ze zdumieniem zauważyła, że nie ma żadnej z napastniczek. Przed nią znajdowała się mokra plama, a kawałek dalej – kupka prochu. Obok stał chłopak, którego widziała, gdy
weszła. Spod czapki wystawały mu brązowe, kędzierzawe włosy. Ubrany był w dżinsy i szarą koszulkę.
– C-co to było? – wyjąkała.
– Empuzy. Musimy się pospieszyć – odpowiedział i rzucił jej kluczyki samochodowe.
– Nie umiem prowadzić.
– Masz szesnaście lat, tak? – skinęła głową. – Więc powinnaś już mieć prawo jazdy.
– Od prowadzenia mam szofera – powiedziała wyniośle.
– Nieważne. Załatwimy to w inny sposób.
Chłopak wyciągnął z kieszeni srebrną monetę, złapał ją za nadgarstek i pociągnął. Zaparła się.
– Nigdzie z tobą nie pojadę, póki nie powiesz mi, co się dzieje – powiedziała stanowczo.
Chłopak westchnął ciężko i zaproponował, że wyjaśni wszystko po drodze, ale nie poskutkowało.
– Znasz mity greckie? – zapytał.
– No… Mniej więcej – zabrzmiało to bardziej jak pytanie.
– To nie mity. To wszystko wydarzyło się naprawdę: bogowie istnieją, mają dzieci ze śmiertelnikami. Ty jesteś jednym z nich. Dlatego empuzy cię zaatakowały.
– Wymyśl coś lepszego. Naprawdę myślisz, że ci uwierzę?
– To prawda – odparł niecierpliwie, a Ashley prychnęła pogardliwie.
– Możesz próbować mi to wmówić, ale uwierzę tylko, jeśli zobaczę dowód.
– Empuzy – odpowiedział od razu.
– To żaden dowód. Odwróciłam wzrok i zamknęłam oczy. Mogły wyjść.
Chłopak zastanowił się chwilę. Zdawał sobie sprawę z tego, że ciężko będzie znaleźć argument.
– Jestem satyrem. Mogę ci to udowodnić – powiedział zadowolony z siebie i zaczął rozpinać spodnie.
Ashley odwróciła się tak gwałtownie, że aż ją szyja zabolała.
– Nie musisz. Powiedzmy, że ci wierzę; jesteś satyrem, cokolwiek to znaczy.
– Już – usłyszała w odpowiedzi.
Spojrzała znowu w jego stronę i zobaczyła tego samego chłopca, z tą różnicą, że z jego bujnych, brązowych włosów wystawały dwa rogi, które wcześniej były zakryte przez czapkę, a
zamiast nóg, miał nogi kozła zakończone kopytami.
Ashley uniosła brwi, a w jej oczach widać było drwinę.
– Fajny kostium – powiedziała z ironią.
Na te słowa satyr westchnął, podniósł swoje piszczałki i zaczął w nie dmuchać. Jak na komendę wszystkie rośliny znajdujące się w sali zaczęły ‚tańczyć’. Satyr popatrzył pytająco na
dziewczynę, ale ani na moment nie przerwał gry.
– Mój ogrodnik robi to samo – wzruszyła ramionami.
Chłopakowi został jeszcze jeden argument. Powiedział, że udowodni jej, że bogowie istnieją, jeśli wyjdzie z nim przed budynek.
Kiedy wyszli na zewnątrz, podał jej wyciągniętą wcześniej monetę i powiedział:
– Rzuć to na jezdnię i powiedz: Stethi! O harma diaboles.
– Zatrzymaj się, rydwanie nienawiści? Bardzo śmieszne – i wtedy zdała sobie sprawę z tego, że chłopak nie wypowiedział tych słów po angielsku. – Dlaczego to zrozumiałam? – zapytała takim
tonem, jakby to była jego wina.
– To greka. Tacy jak ty są zaprogramowani na ten język i rozumieją wszystko po grecku – powiedział i dał znak, by wykonała polecenie, więc niechętnie to zrobiła.
Gdy obserwowała, jak asfalt pociemnniał, a następnie z czerwonej, bulgoczącej mazi wyłoniła się szara taksówka, kontynuował:
– Powiesz, że dwoje do Obozu Herosów. Tylko nie przekręć. Jak będą jakieś problemy, dodaj, że dopłacisz.
Kiedy taksówka była już gotowa, z okna od strony pasażera wychyliła się głowa starszej kobiety.
– Jaki kursik? – zapytała sepleniąc.
– Dwoje do Obozu Herosów – odpowiedziała Ashley według wskazówek.
Kobieta przyjrzała się uważnie chłopakowi.
– Ale… – zaczęła, lecz dziewczyna jej przerwała.
– Jest tak: ja płacę, więc ja ustalam zasady. Wy tylko macie wykonać polecenia – powiedziała stanowczo. – A jak nie, to oddajcie naszą monetę; znajdziemy sobie inny transport.
– Chwileczkę – powiedziała staruszka i odwróciła się do pozostałych kobiet. – Wydaje się wam to, co mi? – Dodała tak, by nikt poza jej towarzyszkami nie usłyszał.
– Tak, wydaje się nie możliwe, ale to chyba Jej córka.
– Lepiej ich weźmy. Pamiętacie, jak ostatnio się Jej naraziłyśmy?
Tymczasem satyr robił dziewczynie wywód, że opóźnia ich podróż, a mieli się pospieszyć, a do tego prawdopodobnie stracą środek transportu. Ashley już miała odpowiedzieć, że mogą
zamówić zwykłą taksówkę, gdy staruszka znowu wyjrzała.
– Wsiadajcie – odezwała się.
Dziewczyna rzuciła satyrowi spojrzenie mówiące „Who’s the boss?” i wsiadła. Drzwi ledwo się zamknęły i auto ruszyło do przodu wbijając pasażerów w siedzenia.
– W prawo! Ciężarówka na dziesiątej! – krzyczała staruszka.
I takie okrzyki towarzyszyły im, aż dojechali do lasu.
Long Island.
Ashley wyskoczyła z auta, gdy tylko stanęło.
– Nigdy więcej!
Satyr roześmiał się. Przez całą drogę rzucało nimi na każdą stronę. Raz nawet prawie wjechali w tira, ale w ostatniej chwili skręcili.
– Mogło być gorzej – powiedział dalej się uśmiechając.
– Ta. Mogliśmy zginąć! – warknęła.
– Nie. Graje potrafią jeździć. Z nimi nie zginiesz.
Ashley wbiła w niego nienawistny wzrok.
– Zapomniałam dodać, że nie pojadę z tobą nigdzie, póki mi się nie przedstawisz – zmieniła temat.
– Rabdi. Jeszcze jakieś pytania?
– Aha. Czy mi się zdawało, czy tamta kobieta miała jedno oko.
– Ta. Widocznie dzisiaj na nią wypadła kolej.
I poszedł w las zostawiając nierozumiejącą nic dziewczynę.
Kiedy doszli do granicy obozu, Ashley pisnęła.
– Cicho, bo go obudzisz – szepnął Rabdi.
– To… To nie jest to, co widzę, prawda?
– A co widzisz?
– Ha ha ha. Bardzo śmieszne – wycedziła mrużąc oczy.
Wyprostowała się, odrzuciła włosy za ramię i ruszyła dalej.
– Chejronie, to jest… – Rabdi zerknął na stojącą obok, bo przypomniał sobie, że nie zapytał jej o imię.
– Ashley Laurens – dokończyła wyciągając rękę.
– Cieszę się, że nic ci nie jest. Ścigamy empuzy odkąd wydostały się z tartaru podczas wojny z Gają – powiedział Chejron, gdy satyr zdał mu już relacje z wydarzeń w hotelu. – Nie rozumiem
tylko, dlaczego Kelli zamieniła się w kałużę, a nie w proch – dodał bardziej do siebie niż do nich.
Rabdi zaprowadził ją do jednego z domków. Miał on brązowe ściany, a nad drzwiami wisiał kaduceusz, broń Hermesa. Był to domek jedenasty. Rabdi powiedział jej, że póki nie zostanie uznana,
będzie tam mieszkała wraz z dziećmi Hermesa, ponieważ jest on bogiem również podróżników, więc przyjmuje wszystkie nieuznane dzieci.
Weszła do środka i od razu uderzył ją bałagan. Jej dom na Alasce zawsze był czysty, wysprzątany przez ich gosposię, Lessandrę. Natomiast ten domek wyglądał jakby nikt go nie sprzątał od
lat. Wszędzie były porozrzucane ubrania i śmieci. Łóżka nie zostały pościelone, a w powietrzu unosił się zapach potu i pleśnu. Chciała jak najszybciej opuścić to miejsce, ale
usłyszała głos.
– Hej! Szukasz kogoś?
Odwróciła się i zobaczyła dziewczynę tak chudą, że leginsy na niej wisiały. Patrzyła się na nią z szeroko otwartymi oczami.
– Wszystko w porządku? – spytała znowu dziewczyna.
– Nie. Tak. Po prostu pierwszy raz widzę anorektyczkę – w głosie Ashley słychać było obrzydzenie. – Wolałabym sobie oszczędzić tego widoku.
Dziewczynie zrzedła mina.
– Nie jestem anorektyczką.
Nim Ashley zdążyła coś odpowiedzieć, do domku wszedł wysoki, przystojny blondyn o brązowych oczach.
– Część, Liz – przywitał się z siostrą, a następnie zwrócił się do drugiej z dziewczyn: – Jestem John. To ty jesteś Ashley?
– A widzisz tu jeszcze kogoś?
Zaskoczony tą reakcją przez chwilę nie odpowiadał. Gdy odzyskał głos, powiedział, że Rabdi prosił, by ją oprowadził.
– Gdzie chcesz iść najpierw?
– Najlepiej do sklepu. Nie mam żadnych ciuchów ani kosmetyków. Wszystko zostało w hotelu – odpowiedziała.
– Yyy… To może zaprowadzę cię do córek Afrodyty. Dadzą ci coś albo odsprzedadzą.
Zaprowdził ją do domku dziesiątego. Jego ściany były pomalowane na szaro, a filary na biało-niebiesko. Miał różowe drzwi, firanki i goździki przy oknach. W środku jeszcze bardziej
przypomniał domek dla lalek. Ściany były różowe z białymi wykończeniami, a przy łóżkach o zielonym pastelowym odcieniu stały skrzynki z wypisynymi imionami. W przeciwieństwie do domku
Hermesa, tu aż lśniło z czystości. W powietrzu było czuć najróżniejsze drogie perfumy. Ashley westchnęła, gdy wyczuła Marca Jacobsa. Używała tych samych perfum.
– Dziewczyny, to jest Ashley. Jest nowa, a wszystkie jej rzeczy zostały w hotelu. Pomożecie? – głos Johna wyrwał ją z zamyślenia.
– Jasne – uśmiechnęła się piękna dziewczyna, z czarnymi falowanymi włosami i granatowymi oczami. Miała na sobię kwiecistą jasnoróżową sukienkę podkreślającą jej idealną figurę.
– Świetnie. Pomóżcie jej potem wybrać jakąś broń, dobra? Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia – dokończył i wyszedł.
– Pewnie nadal zastanawiają się, czy mogą uznać Liz – rzuciła czarnowłosa. – Jestem Vanessa, a to Emma – wskazała na dziewięciolatkę z rudymi warkoczykami. – Słyszałaś już o tej sprawie?
– Nie. Dopiero przyjechałam.
– Jaki masz rozmiar?
– 34.
– Kiedy przyjechała Liz – mówiła Vanessa wyciągając ubrania, – dostała zaczarowany miecz. Wiem głupio to brzmi, ale to długa historia. Przymierz to – podała jej krótką perlistobiałą
sukienkę na ramiączkach.
– I co dalej? – zapytała Ashley przebierając się.
– Na klindze było imię Hermesa, a rękojeść oplatały dwa węże. Ochyda. No. Pięknie w tym wyglądasz. Choć pewnie we wszystkim jesteś piękna. Nie uważasz, Emma? – powiedziała, gdy
blondynka już się przebrała.
Sukienka wydawała się być uszyta specjalnie na nią. Idealnie podkreślała jej płaski brzuch, wąską talię, okrągłe biodra i długie nogi.
– Jest nawet piękniejsza od Kim – odpowiedziała dziewczynka.
– Kto to Kim? – spytała zdezorientowana Ashley.
– Nasza grupowa. Jest najstarsza z nas. Ma siedemnaście lat, a im córka Afrodyty jest starsza, tym piękniejsza – wyjaśniła Vanessa.
– Może jesteś naszą siostrą i dlatego jesteś piękniejsza niż Kim? – podsunęła Emma.
– Jestem od niej młodsza. Mam szesnaście lat.
– Znajdę ci jeszcze jakieś buty – powiedziała nagle czarnowłosa.
– To co z tym mieczem?
– A. I te węże do niej mówią. I potwierdziły, że jest córką Hermesa, ale Chejron cały czas się wacha. Mówi, że mogła zaistnieć jakaś pomyłka.
Podała blondynce dwudziestocentymetrowe szpilki w kolorze jasnego beżu i torbę pełną kosmetyków. Później poszły do zbrojowni wybrać broń. Były tam wszystkie możliwe rodzaje.
– Polecam sztylety – wtrąciła Vanessa.
Ashley poszła więc do nich i wybrała jeden. Jego rękojeść była zrobiona z brylantów, a na klindze wyryto napis Παγωνιά (MRÓZ). Pokazała go dziewczynie, która zaraz zwróciła uwagę
na jej pierścionek.
– Dostałam go od matki – powiedziała, choć już nie była pewna, czy to prawda.
Jest coraz lepiej! żeby nie odbierać ci motywacji, pozwolisz, że nie wypiszę błędów, co? Pewnie zrobią to inni, a ja w tym komentarzu zajmę się plusami Dialogi o niebo lepsze, bardziej rozwinięte, naturalne. Co prawda, dużo trzeba dopracować, ale da się czytać Na twoim miejscu zwróciłabym jeszcze uwagę na to, żeby akcja nie wyglądała jak punkty ze sprawozdania- bardziej płynnie, urozmaicone słownictwo, tzw „barwniki” tekstu
Pisz dalej!
Nie znam się na opowiadaniach i nie chcę, żeby była tu afera jak pod „Dziewięć Żyć”, ponieważ użyję oceny. Dałbym tej pracy 4.
Błędy:
Ochyda – Ohyda
Tyle zauważyłem.
Dialogi ok, opisy ok, akcja nawet, ale brakuje mi uczuć. Tak troszeczkę. Taksówka widmo nagle „wyciekła” z ziemi, a ona niemalże bez zachęcania do niej wsiada?
Pokoj 345 – ta kreatywnosć
20-centymetrowe szpilki ?! Zeusie…
Mróz… Boreasz, gdyby był kobietą. Chyba że… Tylko jedna bogini przychodzi mi do głowy, mam nadzieję że mam rację. Opowiadanie fajne i mam nadzieję, że mimo tej „konstruktywnej krytyki” będziesz kontynuowała to opowiadanie, ponieważ pustki na blogu są już porównywalne do lodówki anorektyczki.
PS: Empuzy gadają o muzułmanach i od razu pojawia się satyr o imieniu Rabdi? XD
Ja też krótko i zwięźle: akcja gna, choć właściwie to nie boli, bardziej boli to, że nijak nie jest płynna. Po co podawać miejsca akcji, gdy jedno z drugim łączy ciąg przyczynowo skutkowy? Ma to sens, jeżeli akcja dzieje się w kilku miejscach równolegle, kiedy dotyczy różnych spraw… Dialogi coraz lepsze, choć czuć od nich imperatyw narracyjny (czyli że bohater mówi coś tylko dlatego, że to coś musi zostać powiedziane dla dobra historii). Nie jest to jakoś złe, ale im mniej to czuć, tym lepiej.
No i… dobre, ciepłe i przyjazne córki Afrodyty. Łał. Takie inne od reszty fandomu. Takie… przyjemne. Nie jestem wielką fanką Afrodyty, ale to, co Ty z tymi dziewczynami zrobiłaś jest naprawdę… miłe.
I plus za tempo pisania. Bo jak mniemam piszesz na bieżąco, prawda?
Pani D. – Byłabym ci wdzięczna, gdybyś jednak wypisała błędy. Staram się ich nie robić, bo mnie również bardzo rażą, jednak czasami się zdaży.
Quickdroo – Nawet nie zauważyłam, że Rabdi brzmi trochę jak arabskie imię, ale faktycznie tak jest. Ja jednak szukałam imienia pasującego do satyra, związanego z przyrodą. Rabdi znaczy z greckiego na polski po prostu patyk.
Kiva -Tak, piszę na bierząćco. A jeśli chodzi o córki Afrodyty… Cóż, wyjątek potwierdza regułę.