Hej,. cześć i czołem. Mój komputer stwierdził, że łaskawie się włączy, więc przysyłam jednoczęściówkę ze specjalną dedykacją dla Izzy, Inez i Carmel.
Amadea :3
Do Obozu Herosów przyjeżdżałam co lato, na calutkie dwa miesiące. Nie zabierałam tam telefonu, internetu brak, więc praktycznie nie posiadałam kontaktu ze światem.
Było to jednocześnie piękne i smutne. Wspaniałe, bo nic mnie nie rozpraszało, nie dostawałam sms-ów w środku bitwy o sztandar i cieszyłam się opowieściami braci i sióstr, kuzynów i kuzynek od boskiego rodzica. A smutne, bo lubiłam moje życie wśród śmiertelników. Naprawdę, doskonale odnajdywałam się w szkole. Może to przez to, że moja matka nie należała do Olimpijczyków? Może.
Wiem, że nie każdy heros, ba, nawet nie każdy człowiek może się tym pochwalić. Powiedzieć, że kocha życie.
Ale ja mogłam. Przynajmniej do tego lata.
Zaczęło się zwyczajnie, tak jak lato powinno. Czyli od deszczu. Sądziłam,że to wola bogów, taki sygnał. Za każdym razem, kiedy wsiadałam do auta ojca, a on odwoził mnie na lato do takich jak ja, padało. W każdym momencie mogę przywołać dźwięk dudnienia deszczu o szyby i karoserię pojazdu.
Jechaliśmy zawsze tą samą drogą- najpierw przez zatłoczone ulice miasta, potem szeroką dwupasmówką, następnie autostradą i stamtąd zjazdem na lewo do celu.
Zero postojów na jedzenie i ubikację. Auto jechało jednostajnie, a ja obserwowałam świat za oknem. Czułam się dziwnie, w środku było ciepło i sucho, a tam – mokro i zimno. Jakbym znajdowała się w kokonie. Mijane drzewa były powykręcane, ludzie dziwnie ponurzy, kolory szare i smutne, a ja wesoła. Taki miły kontrast.
Potem wymieniliśmy kilka uścisków z ojcem, który żartował, żebym przyniosła do domu głowę Minotaura. Chyba żartował, tego nigdy nie wiadomo. Pomagał mi włożyć na plecy plecak, ciężki i harcerski, a ja uśmiechałam się szeroko w odpowiedzi.
Odwracałam się i wchodziłam na wzgórze, nie oglądając za siebie. Wiedziałam, mimo, że nigdy na niego na powrót nie spojrzałam, że dłonie ukrywał w kieszeniach roboczych dżinsów, obserwował mnie błękitnymi oczami, uśmiechając się półgębkiem. Opierał się o srebrną powierzchnię pojazdu. Z nieba nadal lały się strugi deszczu, a ja przechodziłam na drugą stronę, znikając mu z oczu.
Kiedyś Travis i Connor Stool mi powiedzieli, że czeka tam zawsze kilka godzin po moim odejściu. Od tamtej pory, zdawałam sobie sprawę, że zawsze mogłam i będę mogła do niego wrócić. Dlatego czułam się bezpiecznie.
Pod Wielkim Domem zawsze czekał na mnie ktoś z domku Nemezis, mojego domku. Kiedy po raz pierwszy tam trafiłam, byłam tylko ja i Lira, o rok ode mnie młodsza. Ostatniego razu dzieliłam pokój z dziesiątką osób.
Matka nie próżnuje, dobrze to wiedzieć.
Byłam grupową, nie z własnego wyboru. Właściwie, bywałam nią dwa miesiące. Większą część roku tę funkcję sprawowała Lira i dziwnie się zawsze czułam odbierając jej ten tytuł. Ona zdawała się tym nie przejmować, lecz widząc było, że trochę się smuci. Przecież ona dłużej się opiekuje innymi, ona każe im gasić światła i pilnuje godziny policyjnej. To ona siedzi w ambulatorium, jak ktoś jest chory.
Ona, nie ja.
Najczęściej to Lira siedziała na ganku, ale zdarzało się, że jest zajęta, wtedy wysyłała mojego przyrodniego brata, Colina.
Colin wygląda bardziej jak dziecko Afrodyty, niż Nemezis. Przecież naszą matką jest przeznaczenie, powinniśmy być mroczni, władać przyszłością, czy coś w tym stylu… Przynajmniej ja tak myślałam na samym początku. Ale potem poznałam kilkudziesięciu herosów i większość nie posiadała boskich cech swych rodziców.
My, dzieci Nemezis mamy jedną cechę wspólną. Miłość do opowieści, takich zapisanych na kartach. Właściwie, to niezbyt wiedziałam co ma piernik do wiatraka. Ale mimo to, nasz domek przypominał bibliotekę.
Po otworzeniu dębowych drzwi, widziało się długi korytarz, a ściany całkowicie pokryte były książkami. Leżały na ziemi, okładką do podłogi, a ich stosy ciągnęły się niemal do sufitu. Zabawnie wyglądało jak ktoś chciał jakąś wyciągnąć. Nogą i ręką próbował powstrzymać konstrukcję przed zawaleniem, a jedną dłonią wyciągał interesujący go przedmiot.
Zazwyczaj tak czy siak, stos leciał prosto na ziemię i z głośnym stukotem obwieszczał porażkę. Wtedy zza wspólnego pokoju wyglądało kilka głów i wszyscy ruszali posprzątać.
O wiele można nas posądzić, ale pomagaliśmy sobie, jeśli chodziło o książki.
Mi tylko raz udało się wydostać książkę i nie trzeba było sprzątać. Tylko raz. Zawsze zwalałam to na brak doświadczenia.
Pierwsze drzwi na lewo, prowadziły do pokoju chłopców – Colina, Bena, Hala i Jamesa. Te na prawo, do pokoju dziewczyn- Liry, Clary, Julii, Jenny. I w okresie letnim, mojego pokoju.
Pokój był strasznie jasny – kiedy się tam wchodziło, trzeba było mrużyć oczy. Podobno, to nasza matka pomagała w projekcie. Nigdy jej nie poznałam, żadne z nas tego nie zrobiło, ale zawsze wyobrażałam ją sobie, jako światło. Nie wiem, dlaczego.
Może przez te wielkie szyby w pokoju z mnóstwem lamp? Może przez to, że moje siostry zawsze świeciły dobrym humorem, że zawsze były radosne. No, prawie zawsze. Tego lata, nic nie było takie jak być powinno.
Ale wracając, kiedy już zostawiałam swoje rzeczy w pokoju, dokładnie na pierwszym łóżku od ściany wschodniej budynku, ruszałam na kolację.
Średni czas pozostały do posiłku to czterdzieści minut. Niby dużo, ale jeśli nie było się gdzieś przez kilka miesięcy, jest to stanowczo za mało czasu. Szczególnie, jak trzeba powitać i poznać nowych.
Rzadko kiedy przed sierpniem zapamiętywałam ich wszystkie imiona. Ale się starałam, bo to robiłaby dobra grupowa. A przecież chciałam nią być.
Kolacja była taka jak zwykle – wesoła, pełna energii o ile można tak nazwać posiłek. Znajdowałam się w centrum uwagi, a reszta opowiadała mi o wszystkim co się stało, kto z kim, gdzie, jak i kiedy. W połowie historii wszystko mi się zaczynało mieszać.
Ale oni opowiadali, a ja czułam się jak w niebie.
Aż do Tego lata.
Zaczęło się zwyczajnie. Pożegnałam się z ojcem, odłożyłam plecak z rzeczami na łóżko, nie zmieniając mokrych od deszczu ubrań wyszłam się przywitać z innymi. Wydawało się wszystko zwyczajne. Śmialiśmy się.
Och, bogowie. Nasze chichoty dudniły echem na Olimpie. Do rozmowy dołączało się coraz więcej i więcej osób. W pewnym momencie zdecydowana większość obozu zaczęła się przekrzykiwać.
Przez chwilę czułam się jak gwiazda. Nawet pamiętam co do nich powiedziałam.
– Ej! Przestańcie, macie mnie na całe dwa miesiące!
A potem…
Potem niebo wybuchło.
Spadało. Na nas, na nasze głowy płonące kawałki błękitu sypały się jak domek z kart. Płomienie parzyły, a my nie wiedzieliśmy co robić. Dym utrudniał widoczność, ale ogień wszystko rozświetlał.
To było przerażające. Te obrazy naznaczyły moją duszę. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, kiedy zapadam w sen…
Widzę ich. Widzę Lirę, która nawet nie krzyczy. Tylko patrzy z otwartymi ustami i oczami,a łzy ciekną jej po policzkach, kiedy ogień zajmuje jej ciało.
Pamiętam to. Pamiętam jak ubranie stawało się czarne, ciało pokrywały wielkie bąble, a ona tylko stała. Nic nie robiła, nie uciekała i nie krzyczała. Tylko stała.
A ja widziałam, jak umiera.
Potem dostrzegłam Colina. Jego nogi… Były ogniem. Ich nie pokrywały płomienie – one nimi zawładnęły.
Domki zaczynały się palić, a w tamtym momencie wyglądały jak wielkie ogniska. Wysokie i potężne, pięły się wyżej i wyżej, pragnąc dosięgnąć i gwiazd. Dzieci Posejdona i innych morskich bóstw chyba chciały to wszystko ugasić. Nie chcę pamiętać jak to się skończyło.
Krzyki powodowały dziwne dzwonienie w bębenkach. Właściwie, dzwonienie to złe słowo.
Uczucie jest identyczne do tego, jakie ma się pod wodą. Niby wszystko słychać, ale nie do końca.
Tak było i tym razem. Słyszałam ich krzyki, ale te zdawały się bulgoczeć. Widziałam ogniste płomienie i stałam nie mogąc się ruszyć. Krztusiłam się dymem, ale stałam.
Nie jestem pewna, ale chyba płakałam. Może, gdyby to wszystko nie było tak strasznie przerażające, podziwiałabym świat.
Bo mimo całego horroru, który tam się rozpoczął, świat stał się na moment najwspanialszy. Kawałki błękitu miały obramowanie ognia, czerwieńszego niż cokolwiek widziałam wcześniej i później. Małe płatki po oderwaniu od sklepienia odsłaniały gwieździste niebo, ale mimo to nie ściemniało się. Słońce nadal świeciło, na gwieździsty niebie.
Wyjątkowa ironia.
Trzy czwarte obozu zginęły, ale Tego lata, kiedy Atlas nie utrzymał ciężaru, niebo stało się na moment najwspanialsze ze wszystkich możliwych.
Ja przetrwałam, chociaż czasami wolałabym zginąć. Nic w Obozie nie jest już takie samo i nigdy nie będzie. Nikomu nie uda się odtworzyć na powrót więzi, które Tego lata stracił. A ja zostałam sama w domku, który w każdym, najmniejszym możliwym momencie przypomina mi o stracie. Został odremontowany tak, aby był identyczny jak wcześniej.
Niestety nie należało to do najlepszych pomysłów dzieci Ateny. Na każdym kroku czułam, że oni powinni tu być. Że Lira powinna być tą grupową, a Colin czytać w fotelu książkę, a Jenny, Julia i Clara grać na dywanie w karty. Że Ben powinien zostać tym lekarzem. Że Hal powinien być teraz w gimnazjum i narzekać jak typowy nastolatek. Że dziesięcioletni James miał dopiero poznać życie.
Ale przecież wszyscy ujrzeliśmy najwspanialsze niebo i obejrzeliśmy najwspanialszy deszcz. To powinno nam wszystko wynagrodzić.
Podobno.
Było to jednocześnie piękne i smutne. Wspaniałe, bo nic mnie nie rozpraszało, nie dostawałam sms-ów w środku bitwy o sztandar i cieszyłam się opowieściami braci i sióstr, kuzynów i kuzynek od boskiego rodzica. A smutne, bo lubiłam moje życie wśród śmiertelników. Naprawdę, doskonale odnajdywałam się w szkole. Może to przez to, że moja matka nie należała do Olimpijczyków? Może.
Wiem, że nie każdy heros, ba, nawet nie każdy człowiek może się tym pochwalić. Powiedzieć, że kocha życie.
Ale ja mogłam. Przynajmniej do tego lata.
Zaczęło się zwyczajnie, tak jak lato powinno. Czyli od deszczu. Sądziłam,że to wola bogów, taki sygnał. Za każdym razem, kiedy wsiadałam do auta ojca, a on odwoził mnie na lato do takich jak ja, padało. W każdym momencie mogę przywołać dźwięk dudnienia deszczu o szyby i karoserię pojazdu.
Jechaliśmy zawsze tą samą drogą- najpierw przez zatłoczone ulice miasta, potem szeroką dwupasmówką, następnie autostradą i stamtąd zjazdem na lewo do celu.
Zero postojów na jedzenie i ubikację. Auto jechało jednostajnie, a ja obserwowałam świat za oknem. Czułam się dziwnie, w środku było ciepło i sucho, a tam – mokro i zimno. Jakbym znajdowała się w kokonie. Mijane drzewa były powykręcane, ludzie dziwnie ponurzy, kolory szare i smutne, a ja wesoła. Taki miły kontrast.
Potem wymieniliśmy kilka uścisków z ojcem, który żartował, żebym przyniosła do domu głowę Minotaura. Chyba żartował, tego nigdy nie wiadomo. Pomagał mi włożyć na plecy plecak, ciężki i harcerski, a ja uśmiechałam się szeroko w odpowiedzi.
Odwracałam się i wchodziłam na wzgórze, nie oglądając za siebie. Wiedziałam, mimo, że nigdy na niego na powrót nie spojrzałam, że dłonie ukrywał w kieszeniach roboczych dżinsów, obserwował mnie błękitnymi oczami, uśmiechając się półgębkiem. Opierał się o srebrną powierzchnię pojazdu. Z nieba nadal lały się strugi deszczu, a ja przechodziłam na drugą stronę, znikając mu z oczu.
Kiedyś Travis i Connor Stool mi powiedzieli, że czeka tam zawsze kilka godzin po moim odejściu. Od tamtej pory, zdawałam sobie sprawę, że zawsze mogłam i będę mogła do niego wrócić. Dlatego czułam się bezpiecznie.
Pod Wielkim Domem zawsze czekał na mnie ktoś z domku Nemezis, mojego domku. Kiedy po raz pierwszy tam trafiłam, byłam tylko ja i Lira, o rok ode mnie młodsza. Ostatniego razu dzieliłam pokój z dziesiątką osób.
Matka nie próżnuje, dobrze to wiedzieć.
Byłam grupową, nie z własnego wyboru. Właściwie, bywałam nią dwa miesiące. Większą część roku tę funkcję sprawowała Lira i dziwnie się zawsze czułam odbierając jej ten tytuł. Ona zdawała się tym nie przejmować, lecz widząc było, że trochę się smuci. Przecież ona dłużej się opiekuje innymi, ona każe im gasić światła i pilnuje godziny policyjnej. To ona siedzi w ambulatorium, jak ktoś jest chory.
Ona, nie ja.
Najczęściej to Lira siedziała na ganku, ale zdarzało się, że jest zajęta, wtedy wysyłała mojego przyrodniego brata, Colina.
Colin wygląda bardziej jak dziecko Afrodyty, niż Nemezis. Przecież naszą matką jest przeznaczenie, powinniśmy być mroczni, władać przyszłością, czy coś w tym stylu… Przynajmniej ja tak myślałam na samym początku. Ale potem poznałam kilkudziesięciu herosów i większość nie posiadała boskich cech swych rodziców.
My, dzieci Nemezis mamy jedną cechę wspólną. Miłość do opowieści, takich zapisanych na kartach. Właściwie, to niezbyt wiedziałam co ma piernik do wiatraka. Ale mimo to, nasz domek przypominał bibliotekę.
Po otworzeniu dębowych drzwi, widziało się długi korytarz, a ściany całkowicie pokryte były książkami. Leżały na ziemi, okładką do podłogi, a ich stosy ciągnęły się niemal do sufitu. Zabawnie wyglądało jak ktoś chciał jakąś wyciągnąć. Nogą i ręką próbował powstrzymać konstrukcję przed zawaleniem, a jedną dłonią wyciągał interesujący go przedmiot.
Zazwyczaj tak czy siak, stos leciał prosto na ziemię i z głośnym stukotem obwieszczał porażkę. Wtedy zza wspólnego pokoju wyglądało kilka głów i wszyscy ruszali posprzątać.
O wiele można nas posądzić, ale pomagaliśmy sobie, jeśli chodziło o książki.
Mi tylko raz udało się wydostać książkę i nie trzeba było sprzątać. Tylko raz. Zawsze zwalałam to na brak doświadczenia.
Pierwsze drzwi na lewo, prowadziły do pokoju chłopców – Colina, Bena, Hala i Jamesa. Te na prawo, do pokoju dziewczyn- Liry, Clary, Julii, Jenny. I w okresie letnim, mojego pokoju.
Pokój był strasznie jasny – kiedy się tam wchodziło, trzeba było mrużyć oczy. Podobno, to nasza matka pomagała w projekcie. Nigdy jej nie poznałam, żadne z nas tego nie zrobiło, ale zawsze wyobrażałam ją sobie, jako światło. Nie wiem, dlaczego.
Może przez te wielkie szyby w pokoju z mnóstwem lamp? Może przez to, że moje siostry zawsze świeciły dobrym humorem, że zawsze były radosne. No, prawie zawsze. Tego lata, nic nie było takie jak być powinno.
Ale wracając, kiedy już zostawiałam swoje rzeczy w pokoju, dokładnie na pierwszym łóżku od ściany wschodniej budynku, ruszałam na kolację.
Średni czas pozostały do posiłku to czterdzieści minut. Niby dużo, ale jeśli nie było się gdzieś przez kilka miesięcy, jest to stanowczo za mało czasu. Szczególnie, jak trzeba powitać i poznać nowych.
Rzadko kiedy przed sierpniem zapamiętywałam ich wszystkie imiona. Ale się starałam, bo to robiłaby dobra grupowa. A przecież chciałam nią być.
Kolacja była taka jak zwykle – wesoła, pełna energii o ile można tak nazwać posiłek. Znajdowałam się w centrum uwagi, a reszta opowiadała mi o wszystkim co się stało, kto z kim, gdzie, jak i kiedy. W połowie historii wszystko mi się zaczynało mieszać.
Ale oni opowiadali, a ja czułam się jak w niebie.
Aż do Tego lata.
Zaczęło się zwyczajnie. Pożegnałam się z ojcem, odłożyłam plecak z rzeczami na łóżko, nie zmieniając mokrych od deszczu ubrań wyszłam się przywitać z innymi. Wydawało się wszystko zwyczajne. Śmialiśmy się.
Och, bogowie. Nasze chichoty dudniły echem na Olimpie. Do rozmowy dołączało się coraz więcej i więcej osób. W pewnym momencie zdecydowana większość obozu zaczęła się przekrzykiwać.
Przez chwilę czułam się jak gwiazda. Nawet pamiętam co do nich powiedziałam.
– Ej! Przestańcie, macie mnie na całe dwa miesiące!
A potem…
Potem niebo wybuchło.
Spadało. Na nas, na nasze głowy płonące kawałki błękitu sypały się jak domek z kart. Płomienie parzyły, a my nie wiedzieliśmy co robić. Dym utrudniał widoczność, ale ogień wszystko rozświetlał.
To było przerażające. Te obrazy naznaczyły moją duszę. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, kiedy zapadam w sen…
Widzę ich. Widzę Lirę, która nawet nie krzyczy. Tylko patrzy z otwartymi ustami i oczami,a łzy ciekną jej po policzkach, kiedy ogień zajmuje jej ciało.
Pamiętam to. Pamiętam jak ubranie stawało się czarne, ciało pokrywały wielkie bąble, a ona tylko stała. Nic nie robiła, nie uciekała i nie krzyczała. Tylko stała.
A ja widziałam, jak umiera.
Potem dostrzegłam Colina. Jego nogi… Były ogniem. Ich nie pokrywały płomienie – one nimi zawładnęły.
Domki zaczynały się palić, a w tamtym momencie wyglądały jak wielkie ogniska. Wysokie i potężne, pięły się wyżej i wyżej, pragnąc dosięgnąć i gwiazd. Dzieci Posejdona i innych morskich bóstw chyba chciały to wszystko ugasić. Nie chcę pamiętać jak to się skończyło.
Krzyki powodowały dziwne dzwonienie w bębenkach. Właściwie, dzwonienie to złe słowo.
Uczucie jest identyczne do tego, jakie ma się pod wodą. Niby wszystko słychać, ale nie do końca.
Tak było i tym razem. Słyszałam ich krzyki, ale te zdawały się bulgoczeć. Widziałam ogniste płomienie i stałam nie mogąc się ruszyć. Krztusiłam się dymem, ale stałam.
Nie jestem pewna, ale chyba płakałam. Może, gdyby to wszystko nie było tak strasznie przerażające, podziwiałabym świat.
Bo mimo całego horroru, który tam się rozpoczął, świat stał się na moment najwspanialszy. Kawałki błękitu miały obramowanie ognia, czerwieńszego niż cokolwiek widziałam wcześniej i później. Małe płatki po oderwaniu od sklepienia odsłaniały gwieździste niebo, ale mimo to nie ściemniało się. Słońce nadal świeciło, na gwieździsty niebie.
Wyjątkowa ironia.
Trzy czwarte obozu zginęły, ale Tego lata, kiedy Atlas nie utrzymał ciężaru, niebo stało się na moment najwspanialsze ze wszystkich możliwych.
Ja przetrwałam, chociaż czasami wolałabym zginąć. Nic w Obozie nie jest już takie samo i nigdy nie będzie. Nikomu nie uda się odtworzyć na powrót więzi, które Tego lata stracił. A ja zostałam sama w domku, który w każdym, najmniejszym możliwym momencie przypomina mi o stracie. Został odremontowany tak, aby był identyczny jak wcześniej.
Niestety nie należało to do najlepszych pomysłów dzieci Ateny. Na każdym kroku czułam, że oni powinni tu być. Że Lira powinna być tą grupową, a Colin czytać w fotelu książkę, a Jenny, Julia i Clara grać na dywanie w karty. Że Ben powinien zostać tym lekarzem. Że Hal powinien być teraz w gimnazjum i narzekać jak typowy nastolatek. Że dziesięcioletni James miał dopiero poznać życie.
Ale przecież wszyscy ujrzeliśmy najwspanialsze niebo i obejrzeliśmy najwspanialszy deszcz. To powinno nam wszystko wynagrodzić.
Podobno.
O cholera! To jest takie piękne i smutne jednocześnie… Nie rozumiem tylko jednego. Skoro Atlas nie utrzymał nieba, to, chyba, powinien zginąć cały świat. Ewentualnie ktoś mógł zdążyć złapać niebo przed całkowitą zagładą. Tak się wczułam w bohaterkę, że widziałam dokładnie ten moment. To, jak oni ginęli i piękne niebo… Serio to jest cudowne opko.
Wszystko było takie piękne, cudowne i wzruszające, że się prawie popłakałam. Masz talent. To jest niesamowite opko!
Di, przyznam, że miałam olbrzymią ochotę Ci to opowiadanie skrytykować, bo długo dupy nie ruszałaś i rozdziału nie było na „Misji” xd (Nie obchodzi mnie, że komp Ci zwariował <3 Ta empatia…) Jednak… Cóż, zobaczysz.
Zacznę od tego; czasem zapomniałaś spacji, a czasem było jej aż za dużo. Rozumiem Cię – musiałaś to pisać w różnym czasie i raz byłaś głodna, a raz nie Następnym razem idź przed pisaniem opka na kolacje do Hannibala :') xD
Na początku piszesz "tego" z małej, potem już z dużej ;p
Najgorszy zarzut: za mało błędów, nie mam Ci co wytykać :"""")
Masz swój styl, taki typowo twój, płynny i ciekawy, i choć mogłabym Ci zarzucić: "Tu powinno być więcej tego" itp, to to już byłoby opko bardziej w moim stylu :* Mimo wszystko: pisz! Zawsze może być lepiej 😉
Twoje opka czyta się szybko i łatwo, nie ma chaosu takiego jak u mnie, co plusem jest olbrzymim. Fabuła ujdzie, choć można nawet powiedzieć, że jest niezła ;p
Spadające niebo. Ogniste niebo. Ciekawe. Nieco mhroczne, ale oryginalne. Mogłabyś to jedynie bardziej rozwinąć :'''') Ale to już mocne czepianie się.
Z bólem serca mówię, że… podoba mi się. I czekam na Twoje kolejne opka, leniu 😀 I napisz wreszcie coś radosnego, ty smutasu mój jeden ♥
Jeśli „agonia bloga” oznacza, że będą napływać TAKIE prace, to niech strona umiera do woli!
Co z tego, że niektóre wyrazy garną się do podobnych sobie!
Chrzanić migrujące spacje!
Kogo obchodzi dziwaczna odmiana słowa „bulgotać”?!
Tekst jest taki, jak być powinien.
Czytając, czułam się jak w kokonie: niemal uczestniczyłam w przedstawionych wydarzeniach, ale nie całkiem- coś mnie od nich oddzielało, sprawiało, że cała tragedia była niepełna, jakby ktoś wyłączył głos, zapachy, a nawet żar i drżenie ziemi, chroniąc mnie przed bólem. Dokonałaś niemal niemożliwego, pokazując zagładę bez zbędnego patosu, ale jednocześnie nie sięgając po turpizm, makabrę, ohydę.
Opisy pojawiają się w właściwych miejscach i każdą zgłoską idealnie oddają atmosferę sytuacji, przyprawiając ja jednak szczyptą piękna, teoretycznie absolutnie niepasującego do rozgrywającego się na oczach czytelnika dramatu, a w praktyce… w praktyce dającego ten ostateczny szlif, który sprawia, że opowiadanie staje się czymś więcej niż zbiorem zdań. Nie pytaj mnie, czym, bo też nie mam pojęcia. Wiedz jedno: jeśli jeszcze kiedyś coś tu przyślesz, możesz spodziewać się kolejnych tasiemcowatych komentarzy.
Chyba że ten Cię obraził, wtedy pamiętaj: jeden sygnał i żadnej więcej niechcianej krytyki!
Naprawdę, naprawdę, NAPRAWDĘ mi się podobało! Wczułam się w fabułę, przywiązałam do bohaterki (a przecież tekst wcale nie był długi), łzy stanęły mi w oczach, kiedy opisywałaś upadek nieba… To było po prostu piękne. Masz taki przyjemny styl, czytało się to niesamowicie. Obraz jaki przed nami rozpostarłaś był wzruszający, poruszający, aż coś we mnie drgnęło. Jak to w jednej chwili wszystko się może skończyć. Spokój, bezpieczeństwo pryska niczym bańka mydlana. Jeszcze raz, świetna praca. Czekam na kolejne takie.
Zeusie… Cudowne.
Czytałam to słuchając „The hanging tree” i prawie doprowadziłaś mnie do łez.
Cudownie się czytała, mimo iż były to tak makabryczne opisy. Lekko szło się do przodu, nawet nie myśląc o tym, że mogłoby się skończyć. A kiedy zabrali mi Internet w momencie, kiedy wszystko wybuchło, myślałam że się poryczę ;_;
Pisz dalej, bo wychodzi Ci to świetnie, przynajmniej tak mogę stwierdzić po tym jednym opowiadaniu. Chciałabym zobaczyć od Ciebie także coś radosnego, czy z tym sobie też poradzisz tak dobrze
Mam kilka zastrzeżeń co do błędów, głównie interpunkcyjnych i literówek, jednak nie będę ich tutaj wypisywać. Jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś, to napisz na mój e-mail rena.su.gothime@gmail.com, bo jest ich dość sporo c:
Pozdrawiam i do zobaczenia, czekam na kolejne opowiadania!
Rema, córka Hadesa~
Płacze :'( piekne… masz talent…