[Tu James. Rozpoczynamy rozdział 9 Los się do nas uśmiecha. O co w tym wszystkim chodzi?]
Światło słoneczne powoli znikało napełniając wodę ciemnością. Coś ciągnęło mnie coraz głębiej i głębiej. Powietrze, które próbowałem zatrzymać w płucach zaczęło uchodzić w zastraszającym tępię; wpadłem w panikę.
Dlatego nienawidzę wody! Zawsze, gdy tylko wypłynę na głębinę coś musi uczepić się moich nóg i ciągnąć na dno tak jak sześć lat temu! Ale to były małe, galaretowate meduzy, które parzyły mnie swoimi parzydełkami, a nie ogromny potwór z głębin!
Szarpałem się i wiłem, kopiąc olbrzymią mackę, która umocniła swój uścisk na moich nogach. Kątem oka dostrzegłem Connora, który próbował dosięgnąć sztyletu uczepionego na nodze. Zacząłem żałować, że zostawiłem swoją broń w plecaku. Właśnie samolot! Co to w ogóle miało znaczyć? Czy to błąd pilotów czy może ktoś próbuje nam przeszkodzić? Na razie miałem to w nosie. Teraz liczyło się tylko jedno: przeżyć. Już sobie wyobrażałem co zrobią dziewczyny, gdy zorientują się, że nas nie ma. Urządzą nam pogrzeb, a potem zapomną? Zapomną o naszej dwójce zjedzonej przez potwora?
Spojrzałem w ciemność, do której się zbliżaliśmy. Czułem jak mózg zaczyna mi się gotować. Pewnie to przez ciśnienie, które zwiększało się z każdą chwilą. Nie wiem na ilu metrach, kilometrach byliśmy, ale na pewno człowiek nie dałby rady zejść tak nisko bez odpowiedniego sprzętu. Fajnie, że jesteśmy herosami i możemy wytrzymać skrajniejsze warunki od zwykłych ludzi, ale powietrze dotyczy każdego z nas, a moje zapasy właśnie miały się ku końcowi. Czułem jak ogrania mnie ciemność, a moje płuca palą domagając się powietrza. Czyli jednak to tak się skończy… pożary przez Krakena. Zerknąłem na Connora; on też opadał z sił. Zacząłem modlić się do wszystkich bogów żeby nam pomogli. Ale wiedziałem, że to bez sensu i tak już po nas. Olbrzymia ośmiornica o żółtych oczach ciągnęła nas wprost do swojej paszczy. Widziałem ostre jak brzytwa zęby… i przeraźliwie jasne światło. Czy tak wygląda śmierć? Czułem jak macki mnie nagle puszczają, a ogarnia błogi spokój. Czyli to koniec… Coś otarło się o moją rękę.
To tylko wodorost…- pomyślałem.- Spadam na dno bez życia.
Nagle całe moje ciało zaczęło unosić się ku górze. Światło zaczęło gasnąć aż znikło całkowicie. Poczułem przeraźliwy ból, gdy wystrzeliłem w górę łapiąc się śliskiej kłody. Zacząłem się krztusić. Moje płuca były wypełnione wodą, ale i tak łapały zachłannie powietrze, choć wiedziałem, że to na nic. Teraz zacząłem dusić się i na powietrzu. Nagle przez moje ciało przeszedł impuls i cała woda z płuc wróciła do oceanu. Zdezorientowany zacząłem rozglądać się po otoczeniu. Trwało to chwilę, gdy moje oczy na powrót przyzwyczaiły się do światła słonecznego. W pierwszej chwili dostrzegłem coś co wziąłem za kłodę. Fakt było śliskie i takie dziwne, ale nie to mnie zdziwiło najbardziej. Wpatrywałem się tępo w ciemnozielone oczy łuskowatego konia. Teraz dopiero pojąłem, że siedzę mu na grzbiecie. Ale skąd on tu się wziął?
– Cześć mały… co tu robisz? – zapytałem rumaka.
– Twoja przyjaciółka uratowała ci życie. – odezwał się koń.
– Ty umiesz mówić? – zapytałem zafascynowany.
Pierwszy raz widziałem gadającego rybo-konia.
– Chłopcze tu jestem. – odwróciłem wzrok od konia i powędrowałem nim na czarnowłosego mężczyznę o morskich oczach. Teraz naprawdę nic nie rozumiałem…
– Kim jesteś? – zapytałem. – Czemu mówisz, że Cass uratowała mi życie?
– Nie córka Ateny tylko cór…
– Alis? Teraz żartujesz prawda?
Mężczyzna przybrał poważny wyraz twarzy.
– Gdyby ona nie poprosiła swojej matki o pomoc byście już dawno byli martwi.
– Posejdonie! – rozległo się obok.
Spojrzałem na Connora, który przypłynął na rybo-koniu.
Zaraz, zaraz to Posejdon? Przyznam, że nie poznałem, choć dopiero teraz zauważyłem dziwaczne widły w dłoni.
– Mógłbyś nas podwieźć do Madrytu? Mamy ważną misję do wypełnienia.
– Tak… wasza misja jest bardzo ważna. – powiedział. – Hipokampy mogą was jedynie podwieźć do wybrzeża. Resztą musicie się sami martwić.
– Dziękujemy za ratunek. – powiedział Connor.
– Podziękuj swojej przyjaciółce nie mi. – Posejdon odwrócił się tyłem jakby miał zamiar odpłynąć.
– Posejdonie! – krzyknąłem.
Bóg obrócił się w moją stronę.
– Wiesz może kto rzucił nam spadochron?
– Niestety… Nic o tym nie wiem. – To powiedziawszy rozprysł się w wodę i znikł. – To co teraz zrobimy? – zwróciłem się do Connora.
– Jedziemy przed siebie.
***
Płynęliśmy i płynęliśmy przez ciemne wody Atlantyku. Rybo-konie pruły fale jak najszybsza na świecie motorówka przez co było nam strasznie niedobrze. Pomyślcie sobie! Raz w górę, raz w dół i górę, dół i tak przez kilka godzin! Na pewno co druga osoba puściłaby pawia. Czemu co duga? Ponieważ ja wytrzymałem do końca choć żołądek podchodził mi do gardła. Connorowi pogorszyło się po godzinie; cały zzieleniał, a paw leciał jeden za drugim. To był moja najobrzydliwsza podróż! Uwierzcie lub nie ale, gdy dobiliśmy do brzegu pierwsze co zrobił syn Aresa to zemdlał! Ja musiałem zapłacić za przejazd cukierkami miętowymi, które znalazłem w kieszeni i odciągnąć go od fal, bo by mi odpłynął! Gdy się wreszcie obudził ruszyliśmy przed siebie, aż doszliśmy do małej wioski. Na polach pasły się krowy z kolczykami w nosie, a pasterze gawędzili przy płocie. Właściwie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, więc podeszliśmy do mężczyzn zasięgnąć języka. Okazało się to nieco trudniejsze niż się nam wydawało.
-Przepraszam bardzo, ale mogliby panowie nam pomóc? – zapytałem czekając na jakikolwiek kontakt, ale Hiszpanie kompletnie nas olali i wrócili do przerwanej rozmowy.
-Halo? Wiecie jak daleko stąd do Madrytu? – nie dawałem za wygraną.
-Madrid? – szepnął jeden z pasterzy wykazując oznaki zainteresowania.
-Tak Madrid! Daleko? – powiedziałem pokazując dwa palce przebierające w powietrzu.
-A pie de Madrid? – zapytał Hiszpan (na piechotę do Madrytu?)
-Si, si a pie. – wtrącił się Connor.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
-Umiesz Hiszpański?
-Nie, ale było na końcu coś z Madrytem, więc…
Westchnąłem i spojrzałem na mężczyzn, którzy wybuchli śmiechem.
– Quieren Ilegar a Madrid a pie. Hahaha! (Oni chcą iść na piechotę do Madrytu.)
-Probablemente tiene un derrame cerebral. – dodał drugi przecierając czoło. (Chyba dostali udaru słonecznego.)
I znów salwy śmiechu.
Biorą nas za idiotów czy co? Myślą, że ich nie rozumiemy? No fakt nie rozumieliśmy, ale ja domyśliłem się co tam bredzą.
– Dobra. Chodź Connor, sami sobie poradzimy.
I znajdziemy kogoś kto zna angielski.- westchnąłem w duchu.
-James, spokojnie. Zaraz nauczę tych gości trochę życzliwości dla zabłąkanych turystów. – Powiedział ruszając do mężczyzn, lecz ja przyciągnąłem go z powrotem.
-Odbiło ci? Nie będziemy przecież bić każdej osoby, która nas wyśmieje.
-Dla mnie ta opcja jest najstosowniejsza. – odparł.
-Nic mnie to nie obchodzi, choć. – powiedziałem ruszając przed siebie.
-Nie wiesz nawet, w którą stronę iść. – zawołał za mną.
– Może po drodze będzie jakiś znak? – westchnąłem oddalając się od Hiszpan, którzy świetnie się bawili.
– Jak chcesz. Ja jeszcze pogadam z tubylcami.
Zażenowany stanąłem i odwróciłem się spoglądając na przyjaciela. Connor podszedł do mężczyzn i zapytał:
– Ej wy! Angielski znać?
Pasterze spojrzeli na niego w grymasie.
Zacząłem zastanawiać się czy, aby nie dostał udaru słonecznego po długiej wędrówce przez plaże i las. Słońce grzało dość mocno, więc pot ociekał z nas strumieniami. Nie dziwię się więc, że goście chcą nas spławić, choć też mieli przepocone ciuchy, ale jak widać u nich to norma, co innego zagubieni Amerykanie.
-Madrit mnóstwo kilometrów w tamtą stronę. – powiedział po angielsku jeden z nich.
– Dziękujemy. – odparł Connor i ruszył w moją stronę. – Nie znają angielskiego co? – dodał trącając mnie ramieniem.
***
Kolejne dwie godziny szliśmy drogą jak zombie. Ledwo stawialiśmy kroki z wywieszonymi językami marząc o chłodnej wodzie. Nie wspominając już o przepoconych ciuchach, które zaczęły się do nas lepić. Mogliśmy wprawdzie zatrzymać jakiś samochód, który przejeżdżał tędy raz na godzinę, ale gdy tylko kierowca na zobaczył wrzeszczał i dodawał gazu.
Może myślał, że to apokalipsa zombie? Choć krzyczeliśmy (bardziej skrzeczeliśmy) do niego, aby stanął on pewnie uznał nasze wrzaski za „mózgi” ( tak przynajmniej twierdził Connor).
– To twoja wina. – skrzeczał. – Gdybyś mnie nie ciągnął moglibyśmy zostać u tych farmerów negocjując o przejazd.
-Bardziej by cię pogonili, a nie pomogli.
– Mądrala się znalazł. – wysapał.
-Chłopcy może podwieźć? – odezwał się nagle obok głos.
Prawie zeszedłbym na zawał. Obok nas niczym kot pojawił się czarny mercedes, a w nim mężczyzna o kruczoczarnych włosach i okularach przeciwsłonecznych, ubrany w czarną skórzaną kurtkę.
Rada dla tych, którzy się zgubią i obok was znikąd pojawi się czarny mercedes, a kierowca w okularach przeciwsłonecznych będzie oferował, że was podwiezie… Nie wsiadajcie! Później będziecie tego bardzo żałować. Ale my to inna sprawa. Byliśmy wyczerpani, spoceni i wręcz umierający z pragnienia, więc gdy zobaczyliśmy, że ktoś zatrzymał się obok i zaoferował chłodne wnętrze samochodu i wodę od razu wskoczyliśmy do środka.
– Dziękujemy panu bardzo. – powiedziałem rozkoszując się chłodem klimatyzacji.
– Nie ma za co. – odparł kierowca podając nam schłodzoną wodę, którą pochłonęliśmy w dwie sekundy.
-Chłopcy spokojnie. – dodał z uśmiechem ruszając. – Może jesteście głodni? Parę kilometrów stąd jest kafejka.
– Nie będzie to problem? – zapytał Connor.
– Oczywiście, że nie i tak muszę zatankować wóz. Tak jest, gdy się ciągle podróżuje.
-Gdzie pan ostatnio był? – zapytałem.
Mężczyzna uśmiechnął się chytrze. Miałem ochotę dowiedzieć się co go tak rozbawiło, ale nic nie powiedziałem widząc, że kierowca zerka na mnie od czasu do czasu. Czułem się trochę niezręcznie, aż w końcu po dwudziestu minutach jazdy nie wytrzymałem.
– Znamy się?
– O czym ty gadasz James? Przecież dopiero co go spotkaliśmy. – wyjaśnił mi syn Aresa jakbym tego nie wiedział.
Mężczyzna uśmiechnął się tylko diabolicznie. To było trochę irytujące. Przypominał mi psychopatę, który uciekł z zakładu dla obłąkanych.
– Dziwne… ona też tak o mnie myślała. – szepnął sam do siebie.
– Ona? Co… – nie dokończyłem, bo kierowca wcisnął gaz i już za chwilę pędziliśmy sto trzydzieści kilometrów na godzinę.
– Ale czad! – wrzeszczał z tyłu Connor.
Nie wiem czy to fajne. Czułem się jakbym jechał pociągiem tylko bardziej nie stabilnym. Samochód skakał lub wpadał w dziury przyprawiając o ból brzucha. Ale jak na to patrzeć z tej lepszej strony to… było super. Byłem ciekaw czy tak rozpędza się ferrari Apolla, gdy podnosi się z ziemi.
Odczucie lotu jak się pojawiło tak szybko zniknęło i już za chwilę samochód zahamował. Przed nami pojawiła się stacja benzynowa. Taka stara na odludziu. Moja pierwsza myśl, która zaprzątnęła mi myśli to czy tu są jacyś ludzie? Mężczyzna ruszył do środka, a Connor za nim. Instynkt podpowiadał mi, że coś tu nie gra.
Szkoda, że nie można mieć wszystkiego podanego na ławie tylko weź się tu domyśl o co chodzi.
-James, idziesz? – zawołał z wnętrza Connor.
Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem do drzwi speluny, bo tak najlepiej nazwać to miejsce. W środku jak i na zewnątrz budynek rozsypywał się. Były tu spróchniałe krzesła i stoliki, barek, stare szklanki i wina; pełno kurzu i robactwa. Zasłony poobgryzane przez mole ledwo wisiały na cienkich nitkach. Od razu można stwierdzić, że nikogo tu nie było od co najmniej paru dziesięciu lat.
-Czemu przyprowadziłeś nas w to miejsce? – zapytałem spoglądając na ogromnego owada wielkości mojej pięści, który wolno przemierzał ladę.
– Siadajcie i słuchajcie. Sprawa wygląda tak… – powiedział mężczyzna rozkładając pudełko od szachów. – Jeżeli uda wam się wygrać zawiozę was do Madrytu najszybciej jak to będzie możliwe.
Oferta była trochę dziwna i podejrzana. Patrzyłem na szachownice jak na jakiś przekręt.
-Connor, chodź. – zawołałem syna Aresa i oddaliłem się od stolika. – Coś mi tu śmierdzi. Czy to przypadkiem nie jest twój ojciec, który robi sobie z nas jaja? – dodałem.
-Cóż… chyba nie. Mój ojciec ma inny styl. Bardziej gustuje w motorach i gadzich skórach. Ten tam ma na sobie węża.
– Gadzich? Jak rozpoznajesz gadzią skórę od wężowej?
– Nieważne to dość skomplikowane. Ważne jest to czy wchodzimy?
-Chyba nie mamy wyboru. – westchnąłem siadając naprzeciw mężczyzny.
– Zdecydowani? – zapytał bujając się na krześle.
-Tak. – odparłem. – Ale jest jeszcze coś… jak się nazywasz?
Mężczyzna uśmiechnął się i powiedział:
– Moros.
– Nic mi to nie mówi. – zamyślił się Connor.
Uśmiech Morosa od razu zniknął. To chyba oznaczało, że jeżeli był bogiem, a coś podpowiadało mi, że był… to chyba tym stwierdzeniem go wkurzyliśmy.
– Przejdźmy do rzeczy. – wysyczał rozkładając figury.
-Czemu szachy? – jęknął przyjaciel. – To takie starożytne.
Zły bóg trzasnął w szachownicę łamiąc ją na pół.
No to przegiąłeś stary. – pomyślałem.
Figury się rozsypały, ale bóg nie rzucił się na nas w zemście tylko zdmuchnął pył i naszym oczom ukazał się cienki ekran. Figury pojawiły się w różnych miejscach. Było to pięć byków i trójka ludzi na złotym piasku układającym się w szachownicę.
-Zasady są proste. Musicie pokonać trójkę ludzi. Jeżeli to oni was pokonają. – uśmiechnął się diabolicznie przejeżdżając palcem po krtani. – Zrozumiano?
– Tak.
Spojrzałem na planszę myśląc.
– Co tu myśleć. – odezwał się Connor naciskając na jednego z byków. – Zobaczymy co się stanie. – dodał kierując zwierzę na jednego z ludzi.
Byk zawarczał groźnie i rzucił się w stronę swojego przeciwnika. Widziałem jak chłopak robi unik i wyciąga długi łuk. Dwie pozostałe sylwetki ruszają mu z pomocą tnąc zwierzę po nogach. Strzała łucznika dosięgła celu i utkwiła w nodze. Byk zawył przeraźliwie, a obok rozszedł się wrzask Connora, który upadł z trzaskiem na podłogę.
– Connor, wszystko w porządku?
-Aaał! Moja noga!
Spojrzałem na jego nogę, która zaczęła obficie krwawić. Chciałem mu pomóc, ale zatrzymał mnie bóg.
– Gra nadal trwa. Nie stój bezczynnie, bo mu się pogorszy. – powiedział wskazując trójkę wojowników nacierających na byka. Gdy następna ze strzał przeszyła kolejne kopyto, Connor wrzasnął łapiąc się za rękę.
A, więc to tak… jakimś sposobem byliśmy związani z bykiem, którym kierowaliśmy. Jeżeli byśmy przegrali… przełknąłem ślinę.
Wybrałem trzy byki i skierowałem je na ludzi. Wiedziałem, że teraz moje życie jest rozszczepione na trzy części. Jakakolwiek rana u tych trzech spowoduje je we mnie. Obserwowałem wszystko w napięciu jak zwierzęta atakują. Jeden musnął ramię łucznika, drugi podrzucił go w powietrze, a trzecie stanął na przeciw jasnowłosej wojowniczki, która trzymała w ręce sztylet. Spoglądając na nią; jej włosy, twarz nagle stała się jakaś znajoma. Byk kręcił się niespokojnie niezdecydowany. Dziewczyna też to zauważyła i zaatakowała. Słyszałem jej wojowniczy wrzask, traciłem ekran spod oczu. Zwierzę próbowało zrobić unik, lecz nie zdążyło. Sztylet walnął rękojeścią w płuca, a ja poczułem jego ból. Zamiast krzyku rozległ się ryk bólu. Byłem bykiem, znalazłem się na arenie, spoglądałem w piwne, pełne przerażenia oczy Alis. Próbowałem krzyknąć, że to ja, lecz zamiast słów rozlegał się ryk. Widziałem jej twarz całą w sadzy i plamach krwi. Zamachnęła się i uderzyła mnie w krtań, a ja zwymiotowałem krwią. Nie mogłem nic zrobić… nie mogłem jej skrzywdzić. Stałem tam i dostawałem baty. Raz sztylet zagłębił się w moim barku raz w udzie, a ja próbowałem przekazać jej żeby przestała. Nie mogłem już tego wytrzymać, więc zamachnąłem się rogami, a ona wzleciała w górę. Słyszałem krzyk przerażenia Cass. Widziałem Maksa, który spojrzał w naszym kierunku przez co został stratowany.
-Dość! – krzyknąłem na całe gardło i rzuciłem się na boga przewracając stół.
Wyciągnąłem za pasa sztylet Connora (który znalazłem na plaży) i podstawiłem mu do gardła.
Byłem zły, wściekły, przerażony tym co właśnie zrobiłem i nie panowałem nad sobą. Patrzyłem pełen nienawiści w jego czarne oczy.
-To było głupie i nie przemyślane. – powiedział łapiąc mnie za rękę i ją wykręcając.
Bóg wstał i przyszpilił mnie do ściany zaciskając swoje ręce na moim gardle. Próbowałem się wyrwać, ale Moros trzymał mnie mocno. Nie miałem szans, więc w końcu się poddałem i bezsilnie patrzyłem mu w oczy.
– Jesteś silny, ale i słaby. To może cię zgubić bracie… – to powiedziawszy puścił mnie, a ja spadłem łapiąc oddech.
-James. – wyszeptał Connor.
Podczołgałem się do niego. Wyglądał okropniej ode mnie.
-Musimy dostać się do Madrytu. – wyszeptał.- Za nim te byki rozerwą ich na strzępy.
-Wiem, ale… jak?
-Pomóż mi wstać.
Złapałem go za rękę i postawiłem do pionu.
– Niech to. Jak nie twoja ciotka to teraz nasi przyjaciele i twój…
– Brat. – dokończyłem za niego szeptem. – Chodź.
Szybko jak to było możliwe ruszyliśmy do wyjścia na upalne słońce. Rozglądałem się po parkingu, aż dostrzegłem samochód. Podeszliśmy do niego kulejąc. Moros siedział w środku rozmawiając przez telefon nie okazując najmniejszego zainteresowania nami.
-Ej! – zapukałem w okno, które od razu się otworzyło.
– Czego? – warknął.
– Zostaw moich przyjaciół w spokoju! Masz nas do nich zawieść i wyjaśnić mi kilka spraw!
-Już pędzę. – i wrócił do przerwanej rozmowy zamykając okno.
-Ej! – waliłem w okno i waliłem i nic.
Wkurzony dałem sobie spokój, bo słońce znów zaczęło dawać się nam we znaki.
W końcu usiedliśmy pod zadaszeniem i zajęliśmy się swoimi ranami. Bardziej próbowaliśmy, bo nie mieliśmy niczego czym można by było zatamować krwawienie. W końcu wpadłem na pomysł i przyniosłem z wnętrza firanki. Gdy Connor tylko je zobaczył od razu zaprzeczył:
-O nie, nie i nie! Widziałeś co żyje w ich włóknach? To nie jest odpowiedni materiał na bandaż!
-Wiem. – westchnąłem. – Ale nie mamy niczego innego! Wszystko zostało w samolocie!
-Ja tego nie wezmę. Wolę już wykrwawić się na śmierć!
– Nie obchodzi mnie to! Jestem wkurzony. – powiedziawszy to wyrzuciłem materiał za siebie i ruszyłem do samochodu.
– James, przestań to nie jest dobry pomysł!
Wiedziałem to, ale musiałem się dowiedzieć czemu jeszcze nie odjechał. Jeżeli nie chciał nam pomóc po co stał przy tej spelunie. Raz jeszcze zapukałem w okno już spokojniej.
– Czemu jeszcze tu stoisz? – zapytałem.
-Przyszły nowe rozkazy. – powiedział wychodząc z pojazdu.
– Co? O czym ty mówisz?
Nie odezwał się tylko ruszył do Connora.
– Wiesz co?! Mam dość, że ciągle mnie spławiasz!
-Gadaj zdrów. – odwarknął.
-Ej co ty.. – wyjąkał Connor, gdy Moros złapał go za ramię.
Położył mu rękę na czole, a syn Aresa runął nieprzytomny na ziemie.
-Co ty mu zrobiłeś? – wrzasnąłem.
– Wyczyściłem mu pamięć z tych paru minut, gdy się na mnie rzuciłeś.
-Że co? Czemu?
Nie odpowiedział tylko ruszył w moją stronę.
– Co… i ty… chcesz mi też?
– To będzie tylko chwilka.
-Ani się waż! – wrzasnąłem oddalając się od niego. – Zabierz nas do Madrytu i z dala od mojej głowy.
Bóg zmarszczył brwi.
-Bo co mi zrobisz?
No właśnie… już próbowałem z nim swoich sił i przegrałem.
– Nie będę o nic pytać. Udam, że to się nigdy nie wydarzyło, zapomnimy o sobie i przestaniesz nas nachodzić!
– To brzmi absurdalnie, ale niech ci będzie. Mam już dość waszej piątki.
Moros złapał mnie i Connora za ramię po czym rzucił na ścianę. Zamiast zderzenia z twardą cegłą wylądowałem na miękkim piasku. Jęknąłem podnosząc się na nogi; czułem się okropnie. Otworzyłem oczy napotykając wzrok Alis, która upuściła sztylet. Na jej twarzy malowało się niedowierzanie.
– Hej. – powiedziałem i dostałem porządnego policzka.
-Co ty sobie wyobrażasz?! – wrzasnęła. – Znikacie sobie, a potem pojawiasz się znikąd?
– O wybacz. Może mam ci jeszcze podziękować? Za to, że chciałaś mnie zabić, gdy ja próbowałem powiadomić was wszystkich żebyście przestali.
-Ciekawe jak? Z tego co słyszałam to mówiłeś po byczemu i chciałeś nas zabić. W sumie nie tęskniłabym gdybyś zamienił się na zawsze w takiego byczka.
– To tak dziękujesz za ratunek?!
-Jaki ratunek?
-Jakbyś zauważyła to uratowałem twoje życie układając się z bogiem! Już dawno leżelibyście martwi gdyby nie ja!
-Stop, stop, przestańcie! – zawołała Cass. – Jak to możliwe, że byliście pięcioma bykami?
-Moros. – jęknąłem.
-Też spotkaliście tego psychola? – nie dowierzała Alis.
A, więc o to mu chodziło…
– Tak, a to pamiątka po nim. – wskazałem na zaczerwienione gardło.
-Mój boże! Zaatakował was? – zapytała Cass.
-Y…nie… ja go zaatakowałem.
-Co? Żartujesz prawda? – nie dowierzał Max.
-Nie. Ale dość o nas… właśnie gdzie jest Connor? – zapytałem.
-Tutaj jestem! – rozległ się z góry głos.
Spojrzeliśmy na puste trybuny i jedną postać machającą do nas z góry.
-Chodźcie!
-Jeszcze do tego wrócimy. – powiedziała córka Ateny ruszając w stronę wyjścia, a za nią Max.
Już miałem iść za nimi, gdy Alis szarpnęła mnie za ramię.
-Czemu to zrobiłeś?
-Ale co? – zapytałem zdezorientowany.
-Czemu go zaatakowałeś?
Co za głupie pytanie. Czemu to zrobiłem? No…y… nie wiem. To był odruch i w ogóle zobaczyłem, że ciebie zabijam? Jak ty mnie? W końcu zebrałem się na odwagę i powiedziałem:
-Bo chciał was zabić.
-Wiesz co… nie bądź durny James. Zawsze musisz wpakować się w jakieś kłopoty.
-Doprawdy? Jedynym moim kłopotem jesteś ty. – powiedziałem zadziornie.
– Jeżeli myślisz, że uda ci się mnie wyprowadzić z równowagi to zmień lekarza. Twoje teksty już na mnie nie działają. – powiedziała ruszając do wyjścia.
– Słyszałem od kogoś, że uratowałaś nam życie.
Alis natychmiast stanęła i oblała się rumieńcem.
– Moros rzucił wam spadochron. – zmieniła temat.
– Nie wywijaj się, że co? – Od razu mnie wmurowało.
Rzucił nam spadochron? Ale… czemu? Przecież chciał naszej śmierci.
– Nie wiem… Może ty dowiedziałeś się czegoś ciekawego od niego.
– Tak czegoś się dowiedziałem. – szepnąłem.
Ale… nadal nie wiem tego jednego. Kim jest moja matka?
Koniec przekazu
Yyy… nadal nwn, jak znaleźli się poza samolotem … A tak w ogóle to Connor? Wydawało mi się, że Carter… Nwm, chyba coś źle przeczytałam w poprzednich częściach. Jak James mówił, że nagle znalazł się na grzbiecie hipokampa… Kiedy zdradzisz czyimi są dziećmi?
czekam na CD
Betch
To z samolotem było w 7 części. Co do Connora to nie przypominam sobie żeby zmieniał imię. Zawsze był i będzie Connorem.
Hm… kiedy zdradzę ich boskich rodziców? Jamesa łatwo już rozgryść, a Alis… jeszcze nie mam tego w planach, ale ta chwila będzie się wkrótce zbliżać.
Czekam aż zdradzisz, kto jest ich rodzicem ;x mam swoje podejrzenia, no ale jednak czekam na potwierdzenie tych wiadomości ;D
Tak, mi też się wydaje, że Connor zawsze był Connorem… ;p
Okej przypomnialam sobie 7 czesc i juz wm. I faktycznie Connor zawsze byl Connorem. Musialam sobie pomylic z Carterem Kane’m bo akurat czytam ostatnia czesc Kronik. Wiec sorki. Pomylka.
Beth
Aha. I ja sie wcale nie domyslam czyim synem jest James 😉
To trochę dziwne, ponieważ w opowiadaniu daje wam wskazówki co do ich rodziców. (James…brat…ekhem, ekhem…podejrzane…) Za dużo piszę, ale to i tak w końcu wyjdzie na jaw. Bardziej boję się waszych reakcji, gdy… STOP! Nie zdradzę 😀
Jak ma na nazwisko Max?
Max Mclain, syn Apolla, najlepszy strzelec ze swojego domku. Ah… te jego zielone oczy…
Nie wiem, czy to zbieg okoliczności, ale prowadzący w Totalnej Porażce ma tak na nazwisko
Serio? Nie oglądam tego i nawet nie wiem jak ten prowadzący wygląda. Nazwisko wynalazłam na necie i tak jakoś wyszlo…