Zastanawiał się ktoś kiedyś może, po co komu to całe herosowanie? Jak się lubi sporty ekstremalne typu rzut piekielnym ogarem czy skakanie na główkę z mostu Brooklyńskiego wprost w najeżoną piłami tarczowymi i innymi ostrymi jak brzytwa ustrojstwami paszczę demonicznej gumowej kaczuszki- proszę bardzo, nie zabraniam, ale niech taki samobójca najpierw pójdzie gdzieś zgłosić, że chce odstawiać tego typu szopki i podpisze (nie)stosowne oświadczenie głoszące, iż ratowanie świata odbywa się na własne ryzyko. Byłoby pięknie: spacerek do urzędu, pół godzinki formalności (a że wcześniej drugie pół, ale DNIA kiblowania na syfiastym, zastawionym rozpadającymi się plastikowymi krzesełkami po dolara za sztukę korytarzu w niemal nieprzesuwającej się kolejce- ćśśś, szczególik taki) i bum! moje gratulacje, zostałeś półbogiem! Jedyne warunki, jakie musisz spełnić, to obywatelstwo amerykańskie i ukończone osiemnaście lat, niczego więcej nie wymagają.
Wizja utopijna, no nie? Nie dość, że zamieniłoby się kilka bezużytecznych ministerstw (moje typy to infrastruktura i szkolnictwo- jeśli ktokolwiek kiedykolwiek zrobił tam cokolwiek pożytecznego, to świnie latają, a ja jestem córką Afrodyty) w jeden wielki twór zajmujący się Jazonami, Tezeuszami i innymi świrami ich pokroju, to jeszcze ci, którzy zazdroszczą nam „mocy”, „darów” i „niezwykłości” mogliby je mieć, ot tak, od ręki.
A my dostalibyśmy z powrotem swoją normalność… albo raczej nie zostałaby nam ona nigdy zabrana.
***
Cholera, co mnie naszło? Z cennej godziny, którą Chejron dał nam na przygotowanie do wyjazdu, zostało niespełna czterdzieści minut, a ja pozwalam rusztowaniu marnować je do woli na bezużyteczne przemyślenia. No to po prostu mną trzeba być!
Najchętniej nie doprowadzałabym się do takiego stanu emocjonalnej rozsypki, w którym jednocześnie jestem wdzięczna i mam pretensje, czas pędzi do przodu jak wystrzelona z pistoletu kula, a zarazem cofa się po własnych śladach, jak wędrowiec, który zabłądził w śniegu, słońce wschodzi oraz zachodzi po tej samej stronie widnokręgu i ogólnie mam w głowie jedno wielkie szambo. Ale jak mus, to mus, nic się na nie poradzi. Gdyby nie ta (jakże w innych okolicznościach przydatna) umiejętność rozwalania sobie psychiki, na bank nie dostałabym żadnej wykańczającej/awykonalnej/*** [niepotrzebne skreślić] misji i nie musiałabym w ciągu czterdziestu ośmiu godzin dotrzeć z Long Island do Seattle. Jak głosi powszechnie znane prawo: jest względnie dobrze- zaraz się pochrzani, jest do bani- zrobi się jeszcze gorzej, jest beznadziejnie- za chwilę zacznie się Apokalipsa, ba, nawet po niej zawsze zostanie coś, co może się zrąbać. A kanapka i tak spada masłem w dół, obojętnie czy świat dopiero się zaczyna, czy właśnie kończy.
***
***! Czy tego NAPRAWDĘ nie da się opanować?! Mam wrażenie, że moje myśli to stado radośnie dokazujących psów- może i trzymam wszystkie smycze, ale i tak każdy ciągnie w swoją stronę. Nie potrafię skupić się na dłużej niż kilkanaście sekund, bo przychodzi sobie taki Murphy i wszystko rozwala. Co za porażka!
A jednak, jeśli nie walczę z prądem rzeki (do której, bądź co bądź, wskoczyłam z własnej nieprzymuszonej woli), lecz pozwalam się mu ponieść… Odnoszę wtedy dziwne wrażenie, że wszystko jest jakby wyraźniejsze, bardziej kolorowe, spójne, ruchliwe i ŻYWE, nie tylko dziejące się gdzieś tam, obok, ale także mnie dotykające, obejmujące ciepłymi ramionami realizmu. Jest tak, jakbym najpierw oglądała niemy film (taki totalnie prehistoryczny, z efektami specjalnymi w postaci poruszanych przy pomocy och-zupełnie-niewidzialnych sznurków latających spodków z och-w-ogóle-niewyglądajacej-jak-masa-papierowa masy papierowej) na przedpotopowym czarno-białym kineskopie o wymiarach pudełka od zapałek, a w połowie zamieniła to na seans w kinie 5D. Źle mi z tym, głupio trochę, ale co poradzić? Życie to huśtawka- skoro się odepchnąłeś i poleciałeś w górę, to prędzej czy później runiesz w dół, czując jednocześnie świst wiatru i pustkę w brzuchu. Mieszanka bezładnego ruchu powietrza i ściskania w żołądku, połączenie, które powinno być nieprzyjemne, lecz, o dziwo, nie jest.
W tym ułamku sekundy, kiedy już wyhamowałeś, a jeszcze nie spadasz, gdy na mgnienie oka zawisasz kilka metrów na ziemią i popierdółkowate zmartwienia mogą ci co najwyżej z daleka pomachać chusteczką- wtedy czujesz tylko, że warto było się urodzić i dotrwać do tej chwili.
Czujesz, że wszystko błyszczy, chociaż nie patrzysz.
Czujesz, że mógłbyś wyciągniętą dłonią dotknąć Słońca.
Czujesz, że jest wiosna, pachnie nią nawet jeśli wokół zalega metrowa warstwa śniegu.
Czujesz, że jednak istniejesz PO COŚ.
Czujesz, że masz skrzydła.
I nawet jeśli na nich nie odlatujesz, jesteś szczęśliwy- wystarczy ci, że czujesz na plecach ich słodki i miękki ciężar.
Pewnie zastanawiacie się właśnie, co ja, do dzikiej chełbi modrej, chrzanię. Witam w klubie- też przestałam cokolwiek z tego bełkotu rozumieć jakieś pół strony temu. Wiem tylko, że w jakiś sposób, pomimo wypełnienia warstwy słownej wypowiedzi poprzez naupychanie losowych dyrdymałów i połączenie ich przypadkowymi spójnikami to, co mówię, nie rozpada się całkowicie, bo ma nie chwiejny kręgosłup, lecz kompletny, w pełni ukształtowany, mocny i zdrowy szkielet, trzymający wszystko w tak zwanej kupie i ustawiający skutek za przyczyną, a nie odwrotnie- ma myśl przewodnią, jak fala niosącą kolejne wyrazy po powietrznym oceanie i pomagającą im łączyć się ze sobą, choć pozornie nie mają żadnego związku. Lecz to, do jakiego brzegu w końcu dobiją, już jako wielka asocjata na wpół utopionych mrówkopodobnych czarnych znaczków… to jest tajemnicą i coś mi się widzi, że już na zawsze nią pozostanie.
***
Co miałam zrobić? Bo coś chyba było… Myślałam nad tym intensywnie, ale tak jakoś wyszło, że zgubiłam wątek… Albo się ogarnę, albo zacznę normalnie sama siebie wyklinać! Nienawidzę tego dziwnego stanu zawieszenia, kiedy cośtam już nabudowałam, ale kontury starych fundamentów i piwnic dalej przebijają spod cienkiej jak papier do pieczenia warstwy narzuconej od tak sobie, na odczepnego, gleby. Jest trochę tego, odrobina tamtego i szczypta przyprawy o nazwie handlowej „Bajzel”, więc tak w sumie to albo coś mam, ale nie wiadomo, co to, albo nie mam nic. I spróbuj w tak urzekających okolicznościach przyrody wyprodukować cokolwiek sensownego, poza Apokalipsą.
A jak już przy końcu świata jesteśmy, to czas na kącik porad kulinarnych! Przepis na Armagedon: zmieszać Arachne, dekoncentrację, rozsypkę mentalną i wojnę z Kronosem. Doprawić do smaku strachem, zdradą, brakiem snu i przerażającymi wizjami, dopadającymi człowieka jak w końcu się złamie i zdrzemnie te piętnaście czy dwadzieścia minut, a w skrajnych przypadkach atakującymi i na jawie. Dusić całe wakacje w Obozie Herosów, podawać jeszcze ciepłe, polane sosem z nektaru i espresso (zmieszanych w proporcji trzy do czterech). Smacznego! Jedzcie na zdrowie i udławcie się tym!
***
Bawiliście się kiedyś w chowanego z „więzieniem”? Albo „celą”, „kiciem”, „pudłem”, „puszką”, „aresztem”, „lochem” czy (w wersji dla nieco starszych) „pierdlem” lub „izbą wytrzeźwień”, czymkolwiek takim? Ja spędziłam pewnie w sumie kilkaset dni życia, jeśli nie cały rok (przestępny, oczywiście), ukrywając się na drzewach (przy okazji zaliczając niejeden epicki upadek, dzięki czemu mam czaszkę twardszą niż przedni pancerz Tygrysa), w zagrzybionych piwnicach, swoim fenomenalnym stanem technicznym przypominających socjalistyczne [czytaj: zapuszczonych i generalnie będących o krok od ruiny], bloków (gdzie niekoniecznie byłam mile widziana przez właścicieli, zarówno prawowitych, jak i samozwańczych), kontenerach na śmieci (czego z kolei nie cierpiała moja babcia- zawsze wsadzała mnie potem do miski z niemal wrzącą wodą i w kłębach pary szorowała poczernioną skórę druciakiem, aż przybierała kolor przejrzałej malinówki i zaczynała obłazić), oszałamiająco pachnących pokrzywowych, jeżynowych lub różanych chaszczach (po takiej grze wyglądałam, jakbym zachorowała na ospę- cała w małych, przypominających czerwone mrówki plamkach zadrapań i poparzeń), na pokrytych usuwającymi się spod stóp przy każdym nieprzemyślanym postawieniu nogi dachach (skąd szczęśliwie jakoś nie udało mi się zlecieć, bo jeśli nie zabiłoby mnie uderzenie, to dzieła dokończyłaby z pewnością, przy pomocy wymyślnych, aczkolwiek niekoniecznie fizycznych, kar, pewna siwowłosa kobieta), cudzych balkonach (miałam fuksa, że odkryto mnie tylko raz, bo założę się o co chcecie, nawet sznurówki, że drugi taki cios miotłą wysłałby mnie do szpitala- z pogruchotanym kręgosłupem i w konsekwencji sparaliżowaną od pasa w dół), kocich budkach (opcja zimowa- może i ciasno, ale ciepło), „przedsionkach” szamba, dziurach ze studzienkami, gdzie menele składowały zdobyczne puszki, sypiące płatkami rdzy niczym rudym konfetti fragmenty siatkowych płotów, niekiedy jeszcze z betonowymi słupkami, które je podtrzymywały, kratki do wytupywania butów, kradzione sprzed klatek schodowych na tyle regularnie, że jak miałam jakieś osiem lat, to miasto przestało się fatygować, by wstawić je z powrotem, ramy starych/”pozostawionych bez opieki w miejscu ogólnodostępnym na dłużej niż dwadzieścia sekund” krzeseł, pocięte na chama (tylko tak, by się zmieściły i może nie zwróciły niczyjej uwagi) znaki drogowe, „pożyczone bez wiedzy właścicieli” części samochodowe i ogólnie cały złom, jaki im się napatoczył, dopóki nie uzbierało się go tyle, że opłacało się dygać z nim do skupu [czytaj: kasy ze sprzedaży starczyło, by kupić pół litra], pod mostkiem na pobliskiej, ochrzczonej „Śmierdką”, rzeczce (tajemnicą poliszynela było, że właśnie w niej lądowała ścieki z większości, jeśli nie wszystkich okolicznych gospodarstw domowych), za lub nawet w (jeśli zamek był akurat wyrwany, zepsuty, przerdzewiały tak, że nawet jako kilkulatka byłam w stanie bez specjalnego trudu sobie z nim poradzić lub zwyczajnie niedokładnie zamknięty, co zdarzało się mniej-więcej co drugi dzień) odrapanych skrzynkach elektrycznych oraz jakimś milionie innych dziwacznych miejsc, w których mogło się ukryć nie najdrobniejsze dziecko. Niemal co tydzień wynajdywałam kolejny zakamarek, w który można było się wcisnąć, czasem, owszem, nietrafiony, lecz niekiedy- bijący gary. Oczywiście, jako herosce piekielnie trudno było mi do nich wytrzymać, więc zwykle próbowałam się zaklepać, a to, z racji położenia bazy wypadowej (otoczonej z każdej strony otwartą przestrzenią), praktycznie nigdy się nie udawało i lądowałam w wyrysowanym kredą na asfalcie kwadracie dwa na dwa- „więzieniu”. Jednak, jeśli już dopadałam klonu na czas, „pudło” opuszczały trzy osoby, które szukający musiał później odnaleźć po raz kolejny. Jeżeli zaś zostałam dotknięta, lecz nie złapana- były to dwie sztuki, a jak dorwano mnie i zdołałam się wyrwać- tylko jedna. Taka zabawa potrafiła ciągnąć się od wczesnego ranka do późnej nocy, bo kiedy tylko namierzyłeś jednego dzieciaka, to się okazywało, że cztery, które miałeś już w „celi”, zostały wyswobodzone i rozłażą się po ponad kilometrze kwadratowym pełnego ciemnych (i cuchnących) zakamarków osiedla.
Było cudownie, świetnie, magicznie… tak właśnie (w tych lepszych momentach, oczywiście) wspominam pierwsze lata życia: twarz i dłonie czarne od kurzu, ubranie sztywne od potu i błota, do tego gdzieniegdzie ponaddzierane, żużel w butach (tak, nawet jak biegałam już w glanach), ból mięśni, spowodowany szaleńczymi sprintami poprzedzanymi długotrwałym unieruchomieniem w niewygodnej pozycji, zadrapania z wtartą ziemią, tworzące na całym ciele plątaninę fantazyjnych tatuaży, siniaki przypominające kleksy na piegowatej skórze, pragnienie, szalejące w gardle jak płomień, gaszony potajemnie pachnącą stęchlizną i glonami wodą o smaku i kolorze starej krwi, która czasami płynęła ze sterczącego w rogu placu kraniku, kiedyś (w zamierzchłych czasach, gdy komukolwiek chciało się cokolwiek robić) zapewne pomalowanego butelkowozieloną farbą, z której po okresie zaniedbania dłuższym niż moje życie pozostało jedynie mgliste wspomnienie w postaci smutno obłażących płatów przy kurku.
Podobnie czuję się teraz- gdy tylko okiełznam jedną myśl, trzy inne korzystają z okazji, by wymknąć się spod kontroli. Dwa lata przerwy zrobiły swoje- nie dam rady funkcjonować z tym bajzlem w głowie, nie bez przygotowania, nie z tym *** [Dobra już, dobra, słyszę, że się buntujecie, spełnię Wasze żądania- by wulgaryzmy nie padały zbyt często, użyte przed chwilą gorszące słowo zastąpię wyrazem „prowizorycznym”. Tak lepiej? Nie? Wasz problem. I tak *** mnie to obchodzi.], skleconym na chybcika oprogramowaniem. Albo się go pozbędę, albo na miejscu zwariuję (zakładając oczywiście, że nie byłam walnięta od nowości- jeśli urodziłam się świruską, to nią pozostanę, z jedną zasadniczą różnicą: rzeczywistość i ja będziemy wprawdzie nadal jechać dwoma oddzielnymi pociągami, ale nie, jak dotąd, w tą samą stronę, lecz w przeciwnych kierunkach, jedynie od czasu do czasu, na mijankach, widząc się przez ułamek sekundy).
Podejmuję decyzję: gdzieś tam, w środku, jakaś inna Arachne wyciąga rękę w stronę stołu z porozstawianymi klockami. I jednym ruchem zmiata budowlę z blatu.
***
Czysta i wolna. Lekka i pusta, jak balonik z helem, unoszę się ku niebu. Nieskazitelna niczym połać śniegu, której nigdy jeszcze nie dotknęła niczyja stopa.
Tabula rasa.
Czysta tablica. Nie ma już nic, co rozprasza i przeszkadza. Ale też nic, na czym można by się oprzeć.
Więc pora zacząć koncert, choć nie mam nut i pierwszy raz w życiu trzymam instrument. Zaraz skoczę w przepaść, której głębokości nie jestem się nawet w stanie domyślać. Trzeba grać, nawet, jeśli się nic nie rozumie: dla aktorki z takim stażem, jak mój- może wyzwanie, lecz nie nowina.
Proszę państwa, zapinamy pasy.
Trzy.
Dwa.
Jeden.
JAZDA!
***
Robię krok naprzód, a ściana płomieni, zielonych jak igły sosny Thalii w zimową noc, rozstępuje się przede mną, bym mogła dalej stawiać stopy na bezustannie falującej, a jednak, wbrew wszelkim znanym mi prawom fizyki, twardej i dającej oparcie powierzchni czerwonego jak usta córki Afrodyty oceanu.
Szafirowe- jak ulubiony emaliowany kubek, który rozbiłam, mając dziesięć lat.
Rubinowe- jak wytarte paciorki pachnącego kadzidłem różańca babci.
W kolorze moich tęczówek.
W odcieniu świeżej krwi.
Gdy tak idę, ukryta w oku dyszącego żarem cyklonu, każdą komórką ciała odczuwam napór, potężniejący z sekundy na sekundę i wyduszający ze mnie gorące, przesycone ozonem powietrze. Moja własna źrenica zaciska mi się na szyi jak stryczek, więc robię jedyne, co mi pozostało- by ujść przed pożogą, zanurzam się w morzu szkarłatu.
Jest słono-słodki, jak posoka, ale również gorzki, od popiołu i mdlący od przepalonego tłuszczu. I gorący, coraz gorętszy, parzący język jak niewypowiedziane słowa.
Nie wiedziałam, że da się jednocześnie tonąć i płonąć. A może i wiedziałam? A przynajmniej jakaś część mnie pamiętała to uczucie, czorta pytać, skąd. Czepiam się kurczowo tego odprysku świadomości i gdy nakazuje mi on wrazić oba posiadane ostrza w dno świata, robię to bez wahania, skazując go na zatonięcie w czerwieni, pod której powierzchnią nadal buzował będzie, wiecznie nienasycony i na wieki gniewny ogień.
Lepszego prezentu na nowy rok nie mogła sobie wymarzyć – nieważne, że przeczytałam dopiero wczoraj w nocy. Nadal nie wiem, co się dzieje w opowiadaniu, czy wszystko szlag trafił czy coś innego może, ale rozkminy Arachne zawsze są genialne.
I, oczywiście po czasie, uświadomiłam sobie, że miałaś urodziny… Najlepszego, i więcej weny, i żeby życie się układało, i wszystko. Ci życzę.
Za pół roku wpadnę przeczytać kolejną część.