Kolejna część! Mam nadzieję, że za końcówkę mnie nie zabijecie, bo jest lepsza od poprzedniej 😀
Czytajcie do końca!
Alis
[Tu Connor, syn Aresa. Wreszcie dali mi ten zardzewiały sprzęt, który kupiliśmy w Meksyku. Trudno było się doczekać bym teraz ja wam opowiedział co było dalej. Zaczynamy Rozdziałem 7. Lot ku zgubie…]
Spoglądałem nieufnie na zbliżającą się parę. Wyglądali dość normalnie; wysoki blond włosy mężczyzna z lekką nadwagą; ciemnowłosa, szczupła kobieta i jasnowłosy chłopiec z ciekawskim błyskiem w oku. Mógł mieć może z sześć lat? Ale przecież ciotka Jamesa też dawała pozory normalnej póki nie zaczęła tłuc nas biczem.
Gdy tak o tym rozmyślałem od razu dała o sobie znać moja ręka. Choć było już trochę lepiej nadal czułem mrowienie, które pozbawiało mnie czucia. Max coś tam gadał, że to minie, ale jak na razie byłem bezużyteczny… w razie konieczności postanowiłem, że dam z siebie wszystko i za nic nie pozwolę, aby jakiś potwór znokautował mnie w pierwszej minucie.
-Alis! Co ty tu robisz? – powiedział najwidoczniej zdenerwowany mężczyzna.
-Ja… tylko…- zaczęła wysyłając do nas znaki żebyśmy coś zrobili.
– Panie Hargove! Witam! Pamięta mnie pan? Jestem przyjaciółką Alis. – zwróciła się do mężczyzny Cass.
– Tak wiem.
– Alis, była ze mną na obozie i teraz…
– Wiem… Twoja matka była zawszę tajemniczą kobietą – zwrócił się do córki. – Ale nadal nie mogę tego pojąć… -przerwał zamyślony.
– O co chodzi kochanie? – zapytała kobieta, która spoglądała na męża z ciekawością
– O nic… – odparł. – Ale… – tu zwrócił się w naszą stronę. – Co robicie na Bedford Ave umazani od dołu do góry błotem?
Spojrzeliśmy po sobie. Nadal byliśmy brudni po walce z drakainą, ale żadne błoto nas nie oklejało; no może prócz jakiejś klejącej mazi i zaschniętej krwi. Najwidoczniej Mgła nieźle się spisała kamuflując nas, ale… czemu akurat błoto? To również wzbudza zainteresowanie ludzi. Nie na co dzień się przecież widuję piątkę nastolatków ubabraną w błocie.
-My… A, więc… Bo widzi pan… – zaczął Max.
– Nieważne. Nie nasza sprawa. – powiedział mężczyzna dając znać, że nie było tematu.
– Właśnie, że nasza kochanie. Mówiłeś, że wysłałeś Alis do obozu na wakacje, ale ona tu jest i chodzi po okolicy z jakimś złym towarzystwem. – powiedziała kobieta.
Serio? Aż tak źle wyglądamy? Złe towarzystwo… normalnie gotowałem się w środku słysząc jej słowa. Gdyby znała prawdę w ogóle, by czegoś takiego nie powiedziała. Przecież my tu próbujemy ocalić świat!
-To, że ktoś jest cały w błocie nie znaczy, że… – nie dokończyłem, bo córka Ateny zasłoniła mi usta dłonią.
– Pozwól, że ja to wyjaśnię. – szepnęła mi do ucha.
Trochę poirytowany dałem za wygraną. Dzieci Ateny zawsze muszą się wymądrzać to niech panna mądralińska choć raz się wykaże.
– Jesteśmy przyjaciółmi Alis z obozu. Mamy dzień wolny i przyjechaliśmy…
– Do cioci… – wtrąciła się Alis. – Po… y… umyć się.
Serio? Wszyscy zaskoczeni zwróciliśmy na nią wzrok.
– Tak umyć się. – nie dawała za wygraną Alis. – Szliśmy sobie spokojnie ulicą, aż jakiś tir nas ochlapał. Wiecie jakie to okropne iść cała w błocie, a ludzie patrzą na nas jak na…
-Potwory! – wykrzyknął chłopiec.
Odwróciłem się wyciągając miecz.
-Gdzie one są zaraz porozrywam im łby!- krzyknąłem i zdałem sobie sprawę co właśnie zrobiłem. – To znaczy… taaak, tak się na nas patrzyli.
No to wtopa. Znów poniosłem się emocją. Wszyscy wpatrywali się na mnie jak na chorego psychicznie. Aż miałem ochotę zapaść się pod ziemię. No może nie dosłownie…
– Wybaczcie mu ma ADHD i coś nie tak w głowie. – powiedziała Cass.
Ścisnąłem mocniej miecz. Świetne wyjaśnienie… Teraz jestem chodzącym psychopatą ściskający kij czy co tam ta Mgła im pokazała.
– To dobrze się składa my też idziemy do cioci Adelajdy. – powiedział Pan Hargove zmieniając temat.
No to lepiej już być nie może…
– No cóż.. przynajmniej opowiesz nam i cioci jak tam jest na tym obozie. – dodała kobieta po czym ruszyli przodem, a my za nimi w długim odstępie.
Byłem ciekaw czy ta dziwna pani (uważana za matkę Alis) też jest jakimś kamuflującym się potworem. Wyglądała dość… upiornie. Te długie ciemne włosy, oczy niczym bazalt. A, gdy usłyszała o swojej poprzedniczce stała się jakaś dziwna; podejrzliwa, ale i też ciekawa. Nie wiem czy tak zachowują się typowe macochy. Chciałem zapytać Alis czy może też widzi, że coś z nią nie tak, gdy pierwszy wtrącił się James:
– To co teraz? – zapytał.
– Nie mamy wyboru. Musimy iść. – powiedziała Alis. – Przynajmniej odpoczniemy i zjemy obfity posiłek.
-Alis, ma trochę racji. Jeśli wszystko pójdzie dobrze to zdążę ustawić kurs. – dodała Cass.
– A jeżeli to my będziemy daniem głównym? – zapytałem.
-Skąd ci przyszło to do głowy? – Alis spojrzała na mnie jak na kretyna.
Nie dziwię jej się po tym co zrobiłem na oczach jej rodziców. No, ale to był odruch! Szkoda, że nie można cofnąć czasu lub wymazać im to z pamięci. Teraz będą mi to wypominać przez całe życie.
– Ta twoja macocha… jakie zawsze ma oczy? – zmieniłem temat.
– Zielone jak Jake’a, a co?
– Coś mi się wydaje, że może zmieniła ich kolor.
Stanęliśmy.
– O czym ty mówisz… – powiedziała spięta Alis.
– Ja też to zauważyłem. – powiedział James. – Ciemne jak bazalt… Wydaje mi się, że albo ktoś ją opętał, albo to kolejny potwór.
– Co? To chore! – warknęła.- Mamo! – zawołała do kobiety.
– Tak kochanie?
Alis podeszła do swojej macochy, a my za nią. Wpatrywałem się w nią uporczywie szukając ciemnych oczu, zamiast tego natknąłem się tylko na jasną zieleń. Westchnąłem zrezygnowany. Teraz na serio wezmą mnie za wariata.
– Nie nic już nie ważne. – powiedziała Alis po czym zrównała się z nami. – Naprawdę przyda nam się odpoczynek. W szczególności wam. – tu spojrzała na mnie i Jamesa.
Nic już nie mówiąc ruszyliśmy dalej.
***
Państwo Hargove zaprowadzili nas pod starą kamienicę. Otwierając trzeszczące drzwi przywitało nas stado kotów, które wyskoczyło na nas, gdy przekroczyliśmy próg. Kiedy dzicy lokatorzy wybiegli na zewnątrz (a my pozbyliśmy się kłębów sierści.) bez przeszkód ruszyliśmy na drugie piętro po skrzypiących schodach, spoglądając na łuszczącą się farbę.
W końcu stanęliśmy pod jasnymi drzwiami oznaczonymi jako piątka. Pan Hargove zapukał, a już za chwilę drzwi otworzyły się wypuszczając gęsty i mocny cynamonowy dym.
Wszyscy zaczęliśmy kaszleć i krztusić się rozganiając opary.
– Amanda? Thomas? Co tak późno? Mieliście być piętnaście minut temu.
Powiedziała zbliżająca się postać.
– Wybacz Adelajdo, ale spotkaliśmy po drodze dzieci. – powiedział Pan Hargove.
-Mogłaby ciocia coś zrobić z tym dymem?
– Och… tak! Wybaczcie, ale próbuję zachować jasność umysłu.
Ciocia Alis (a raczej jej niewyraźny kształt) całkowicie znikł nam z oczu. Słyszeliśmy tylko brzęk tłuczonego szkła, kilka gniewnych prychnięć, a później szum jakiejś maszyny. Parę minut później opary rozprzestrzeniły się po całej kamiennicy przez co mieszkanie było bardziej widoczne.
– No szybko, szybko. Bo zaraz ta łysa menda zejdzie z góry i zacznie swoją paplaninę.
Weszliśmy szybko do jasnego pomieszczenia. To co zobaczyłem wytrąciło mnie z równowagi. Wszędzie; na półkach, szafach, parapecie siedziały koty, które wpatrywały się w nas swoimi żółtymi oczami i prychały gniewnie na ogromny wiatrak, który rozwiewał dym na zewnątrz. Zacząłem się zastanawiać czy, aby nie pomyliliśmy mieszkań, ale doszedłem do wniosków, że chyba jednak nie po naturalnym zachowaniu Alis i państwa Hargove ( nie wspominając o jej bracie, który znikł w ,,trujących” oparach i zaczął tarmosić koty.)
Kiedy dym się rozwiał przed sobą ujrzałem kobietę o ciemnych dredach, zielonej opasce i luźnych kolorowych ciuchach, które wziąłem na początku za plamy po farbie. Na pierwszy rzut oka mogła wyglądać jak matka Rachel. Ale ona nie malowała i nie miała w sobie choć trochę stylu, nie wspominając już o włosach.
– Cieszę się, że przyprowadziliście więcej gości. Czyli zapiekanka nie pójdzie na marne. – powiedziała prowadząc nas do salonu.
Weszliśmy do jasnozielonego pokoju, obrzuconego kolorowymi poduszkami po kątach; mini palmami, które stały za sofą i czymś wyglądającym na długi, wąski dzbanek z dziurą na górze i odchodzącym od niego wężykiem, z którego sączył się ten okropny dym. Widząc ten przedmiot doszedłem do wniosków, że: albo ciotka Alis jest uzależniona od narkotyków, albo wsadza tam kadzidła. Lecz chyba to pierwsze, bo zanim usiedliśmy na kremowej kanapie Alis nachyliła się do nas i szepnęła:
– Nie bierzcie od niej żadnych cukierków. A tym bardziej nie wciągajcie nic z tego dzbanka.
– Czemu? – zapytał Max.
Ale zanim odpowiedziała ciotka Adelajda weszła z tygrysią gracją wręczając każdemu miseczkę z gorącym naparem. Nic nie rozumiejąc spojrzeliśmy na Alis, która kręciła głową wskazując na kwiaty, które znajdowały się za nami.
O co jej chodziło? Chciała żebyśmy wylali to do kwiatów?
Powąchałem dziwny napar; pachniał fiołkami i świeżą miętą. Nadal nie rozumiejąc o co w tym wszystkim chodzi spojrzałem na państwa Hargove, którzy tak jak i reszta wyglądali na zdezorientowanych.
-No już, już do dna! – zawołała z kuchni gospodyni widząc, że patrzymy się w miskę jak w transie.
Nie mając wyjścia już nachylałem się z pozostałymi do wypicia, kiedy Alis zawołała:
– Ciociu! Może najpierw ja i moi przyjaciele umyjemy się z tego błota?
Ciotka Adelajda weszła do salonu i spojrzała na nas poprawiając okulary na nosie. Od razu jej uśmiech przygasł i zaczęła oceniać szkody. Choć nie pobrudziliśmy zbytnio kanapy miałem nadzieję, że nie będzie kazać nam jej czyścić, gdy zobaczy małą plamkę krwi (sorki błota). Przecież tego nie będzie można domyć! A ja (pewnie jak wszyscy no może oprócz mądrali) nie lubimy sprzątać!
– Mój Boże! Jak wy wyglądacie! Wynocha do łazienki w tej chwili!
Z westchnieniem ulgi postawiłem miseczkę na stoliku i ruszyłem z innymi na korytarz ignorując prychania kotów, które wpatrywały się w nas jak na smakowity kąsek.
Na korytarzu zaczęliśmy oceniać nasz wygląd. Każdemu przydałby się solidny prysznic i zmiana opatrunków. Ciuchy nie doznały żadnych poważnych szkód, więc postanowiliśmy, że nie będziemy ich prać, ale Cass zaczęła nalegać żebyśmy przynajmniej spryskali je dezodorantem (chodziło jej o tę męską część).
Gdy staliśmy w kolejce do łazienki, gospodyni zaczęła rozrzucać więcej mini poduszek po pokoju. Młodszy brat Alis, gdy tylko zobaczył tą całą stertę zaczął skakać na nią z kanapy ignorując surowy ton rodziców.
Przyznam szczerzę, że rodzina Alis jest… dość rąbnięta. Tak, tak chodzi tylko o jej ciotkę. Nie żebym coś miał do jej ojca nawet spoko gość, ale jej ciotka… przeszła dziś chyba samą siebie.
Pod odświeżeniu przez ciepły prysznic, zmianę opatrunków (ohydnie to wyglądało co zastałem pod bandażem) i spryskanie dezodorantem ciuchów (ku uciesze Cass) powitał nas ciepły posiłek. Na stoliku do kawy stała zapiekanka, która była przyozdobiona kwiatami lilii. Obok stała surówka; kolorowa niczym tęcza, a w niej liście kapust; czerwonej, zielonej, buraki, marchewki, kalafior? Nie mam pojęcia co jeszcze. Moje oczy od razu przerzuciły się na dziwne żółte napoje przyozdobione palemkami. Chwyciłem jeden z nich; pachniał morelami i chyba mango. Nie ma to jak wegetariańska uczta dla herosów spragnionych mięsa. Nie żebym coś miał, ale… zbytnio nie przepadam za warzywami. Na samym końcu ujrzałem sałatkę grecką z czarnymi oliwkami i serem fetą, a to wszystko ozdobione żonkilami i fiołkami plus na środku ogromna szyszka z gałązką oliwną.
Zapachy były niesamowite, więc skusiłem się na kawałek zapiekanki, a w końcu spróbowałem wszystkiego ze stołu. Na sam koniec ciotka Adelajda przyniosła desery. Tak różnorodne, że aż sam widok zapierał dech w piersi. Ciasto truskawkowe przekładane bitą śmietaną, biszkoptowe paluszki oblane czekoladą, a na końcu w pucharkach złote lody, posypane fioletową posypką i oblane sosem malinowym.
Nigdy się tak nie objadłem. Ledwo zmieściłem deser, którego i tak nie dokończyłem. Po całej wręcz boskiej uczcie (nigdy, przenigdy nie zjadłem tyle warzyw!) ciotka Adelajda dała nam do użytku pokój gościnny, więc od razu położyłem plecak pod żółtą ścianę, odpiąłem miecz i rzuciłem się na łóżko.
– Niezła uczta co? – podniosłem wzrok na Maksa. – Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek uda mi się przełknąć tyle jedzenia.
-Nic mi nie mów. Mój brzuch pracuje na wolnych obrotach.
– Chłopaki moglibyście zrobić miejsce? – zapytała Cass z książką pod pachą.
– Ta jasne. – odparłem i zsunąłem się na podłogę. – Gdzie James?
– Rozmawia z państwem Hargove.
– Po co?
-Co ja encyklopedia? Nie obchodzi mnie to mam ważniejsze rzeczy do roboty.
Westchnąłem zrezygnowany, a mój wzrok powędrował na półkę, na której położyłem miecz. Skoczyłem natychmiast na równe nogi, gdy dostrzegłem go w rękach chłopca, który wpatrywał się w niego z fascynacją. Choć wiedziałem, że nie zrobi sobie nim krzywdy to wolałbym go odzyskać, więc od razu podszedłem do niego mówiąc:
– Odłóż to. To nie jest zabawka.
– Ten kij? – spojrzał na mnie zdziwiony.
– To nie kij.
– To kij.
– Nie. To niebezpieczna broń.
-Kij? – zapytał.
I jak tu wytłumaczyć sześciolatkowi, że to nie jest żaden kij? Że jest zwykłym śmiertelnikiem i nie widzi tego czego ja? I tak bym mu tego nie wyjaśnił, więc w uparte parłem dalej:
– To jest Ripper. Dostałem go od ojca, jest… wyjątkowy.
– Ale to kij. – trwał w uparte dalej.
– To nie żaden kij! Daj mi go jak nie wiesz do czego służy. – powiedziałem wyciągając rękę w stronę miecza, lecz mały cofnął dłoń za siebie.
– Dam ci jak odpowiesz na zagadkę.
Nie miałem wyjścia przecież nie uderzę dzieciaka! Co innego gdyby był herosem. Zrezygnowany kiwnąłem głową na zgodę. Mały uśmiechnął się zadziornie i wyrecytował:
– „Patrzą na ciebie i podążają.
Oczy są czarne, skrzydeł nie mają.
Przez las i wodę tropią zawzięcie,
by zniknąć nagle na kruchym wietrze.”
Co to takiego?
Skołowany wpatrywałem się w chłopca, którego oczy na ułamek sekundy zmieniły się na ciemne, pozbawione życia.
Oczy czarne, skrzydeł nie mają, tropią zawzięcie… Nie miałem pojęcia o czym on mówi.
-Nie mam pojęcia. – przyznałem.
-Ale co?
– Jaka jest odpowiedź na twoją zagadkę.
– Jaką zagadkę? To chyba twoje. – powiedział wręczając mi miecz po czym ruszył do salonu rzucając się na poduszki.
Stałem tam jak słup nic nie rozumiejąc. O co tu właściwie chodzi? Czyżby w tych daniach były jakieś narkotyki przez, które zaczynam wariować? Tak chyba o to chodziło. Ale jak bardzo wmawiałem sobie, że to tylko był wymysł mojej wyobraźni tym bardziej zacząłem mieć co do tego wątpliwości.
***
Ściemniało się już, gdy opuszczaliśmy dom ciotki Adelajdy. Przed wyjściem zapakowała nam świeże kanapki z sałatą i pomidorem, które przyjęliśmy z uśmiechem. Nie ma jak domowe specjały ciotki hipiski; w tym względzie musieliśmy wszyscy przyznać rację, że jest ona czarodziejką w kuchni.
Ten dzień zaczął być już bardziej luźny; bez nietypowych zachowań. Wsiedliśmy w autobus, który zawiózł nas na lotnisko w Nowym Yorku. Wchodząc do środka przywitał nas tłok ludzi, którzy wyjeżdżali na wakacje do tropików lub rodzin. Przepchać się przez tłum było ciężko, ale już po chwili staliśmy przed tablicą odlotów szukając lotu do Europy.
-Jest! – zawołała Alis. – Francja. Może być?
Cass pokręciła głową.
-Wolałabym zacząć od tej bardziej wysuniętej na zachód części, a później kierować się na wschód.
-Może być Hiszpania? – zapytałem.
-Idealnie. Gdzie i o której wylot?
– Do Madrytu za jakieś dwie godziny.
– Dobra, a więc musimy wepchać się do kasy.
-Jak chcesz to zrobić? – zapytał James. – Przecież jesteśmy niepełnoletni.
– Spokojnie mam znajomości. To lotnisko należy do Hermesa; wiecie boga podróżników, więc możemy spokojnie przejść przez odprawę i polecieć bez trudnych pytań. – wyjaśniła Cass zmierzając do kasy.
***
Kolejka ciągła się i ciągła, a my z niepokojem wpatrywaliśmy się w ekran sprawdzając czy nam samolot nie odleciał. Byliśmy tak ściśnięci, że aż nie mogłem oddychać. Wszędzie było czuć spoconych ludzi, którzy ulotkami próbowali się ochłodzić. Choć wiaterek był słaby nijak to nie pomagało przez co sam zacząłem ociekać potem.
Minęła godzina i byliśmy już prawie u celu. Jeszcze tylko jakaś starsza pani i wydostaniemy się z tego ścisku, ale jak na złość babcia zaczęła kłócić się z kasjerem przez co traciliśmy kolejne minuty. Nie wytrzymując już krzyknąłem:
– Niech pani się pośpieszy, bo nam samolot ucieknie!
Ona odwróciła się do mnie i zaczęła machać swoim zakrzywionym palcem mówiąc:
– Młody człowieku nie takim tonem! Już zaraz idę tylko nauczę tego pana jak się należy zwracać do starszych!
Usłyszałem za sobą zbiorowy chór westchnięć. Babcia ponowiła dialog z ostrzejszym tonem.
– … i jak nie wie pan co to znaczy szacunek niech pan idzie pracować gdzie indziej!
– Proszę pani. Pani samolot odleciał dobre dwie godziny temu. Nic na to nie poradzę.
– Niech zatrzymają samolot!
– Nie można!
– Co za nieuprzejmi ludzie. – to było ostatnie zdanie starszej pani, bo opuściła kasę i skierowała się do wyjścia.
Nareszcie- pomyślałem.
– Dzień dobry panu. – zwróciła się do kasjera Cass. – Mógłby pan załatwić nam pięć biletów do Madrytu ταξιδέψουν εδώ και εκεί*(czyt. taxidépsoun edó̱ kai ekeí)
-Herosi. – szepnął po czym przybrał bardziej oficjalny ton- Witamy w firmie „Podróż tu i tam”. Widzę, że ty młoda damo nieźle znasz nasz slang.
– Hermesie mógłbyś… szybciej? Śpieszy się nam…
Hermes? Uważniej przyjrzałem się kasjerowi. Był szczupły i wyprostowany, miał ciemne szpakowate włosy i łajdacki uśmiech. Ubrany w jasny T-shirt i krótkie spodenki. Nie wyglądał jak bóg tylko jak zwykły kasjer, który poci się za dwóch w ciasnym pomieszczeniu.
– Czemu pan obsługuje tych ludzi?
– A czemu nie? Raz w końcu muszę przerzucić się na podróże, a nie ciągłe wysyłanie paczek. Wiecie jakie to staje się nudne po tysiącleciach?
– Wyobrażamy to sobie. Ale mamy misję i nam się śpieszy. Jeśli nam samolot odleci to wrócimy tu jak ta pani. – powiedziała Cass.
-Błagam nie! Co godzinę tu wraca. Już miałem ochotę zamienić ją w coś… nie ważne. Proszę. – podał nam pięć złotych biletów. – Bramka numer dwadzieścia siedem. Przy wejściu powiedz nasz slang. Następny!
Odeszliśmy od kasy i udaliśmy się w ustalone miejsce. Bramka ta stała obok innych; gwarnych, przelewająca tłumy turystów; lecz pusta i zamknięta, bez życia. Cass podeszła do szlabanu uniemożliwiającego przejście i powiedziała po grecku:
– „Podróż tu i tam”.
W jednej chwili szlaban zniknął, a przed nami pojawił się mężczyzna z ochrony, który kazał nam położyć wszystkie bagaże na taśmie (miecze też) i po kolei je prześwietlał.
Dobrze, że jest to lotnisko boga, bo inaczej nie wiem jakbyśmy przewieźli te śmiercionośne rzeczy, które śmiertelnicy wzięliby za kije i wykałaczki.
Następnie przeszliśmy przez bramkę, która na całe szczęście nie zapikała i udaliśmy się do poczekalni, która była zapełniona tłumem ludzi.
– Mamy dwadzieścia minut do odlotu. Siedźcie tu i się nie ruszajcie. Ja z Alis przejdziemy się po sklepach. Mój ojciec mówił, że sprzedają tu książki z pięknymi budowlami. – powiedziała Cass na odchodnym.
– Jasne idźcie. – mruknął Max. – Czy one zawsze muszą nam dyktować co mamy robić?
– Kobiet nie zrozumiesz… – powiedziałem. – Moja była wystraszyła się małej myszki i siedziała z godzinę na stole wrzeszcząc wniebogłosy. James, coś nie tak?- zapytałem widząc spiętego przyjaciela.
– Nie nic, ale… nigdy nie leciałem jeszcze samolotem.
– Nie jesteś sam. Ja też. – powiedział Max.- A ty?
– Wiecie… raz skakałem ze spadochronem, więc może? Ale chłopaki luz… Jednemu na milion może się zdarzyć, że spadnie, ale to już wina maszyny lub pilotów…
***
-Panie i panowie proszę zapiąć pasy za chwilę startujemy. – odezwał się głos pilota.
Właśnie przed chwilą usiedliśmy na swoich miejscach. Alis, Cass i Max z przodu ja, James i starszy pan z tyłu. Upchnąłem nasze plecaki na półkę i siadłem zapinając pas. Silniki maszyny zabrzęczały i za chwilę samolot ruszył na pas startowy. Wyciągnąłem MP3 i założyłem słuchawki nie zwracając uwagi co mówi stewardesa, która pokazywała drogi ewakuacyjne oraz gdzie znaleźć i jak używać kamizelek ratunkowych w razie komplikacji.
Parę chwil później zostałem wciśnięty w fotel, a moje uszy zatkały się. Zamiast muzyki rozlegał się pisk, który uszkodził moje bębenki. Gdy lot się wyrównał coś pękło i znów normalnie słyszałem. Zerknąłem na Jamesa, który trzymał się za uszy krzywiąc się nie znacznie.
– Weźcie to. – powiedział mężczyzna podając nam paczkę gum.
– Po co to? – zapytał James.
– Do żucia. Żeby uszy się nie zatkały. Zmiana ciśnienia umie nieźle wystraszyć.
Podziękowaliśmy i już za chwilę czułem się normalnie. Zerknąłem przez ramię na szare, puchate chmury skąpane w ciemnej nocy.
-Prześpię się. Daj znać, kiedy dolecimy na miejsce.
James kiwnął głową i zaczął obserwować krajobraz. Nowy York niczym plama żółtych świateł oddalał się, by w końcu zniknąć.
***
Obudził mnie mocny policzek. Podskoczyłem i spojrzałem na Jamesa, który wymierzył ten solidny cios.
-Co jest? -zapytałem zdenerwowany. – Jeszcze lecimy…
Urwałem, bo samolotem coś zatrzęsło.
– Co się dzieje?
– Trzęsie się już dobre parę minut. Wszyscy śpią, a czerwona lampka, o tam miga.- powiedział wskazując na sygnał alarmowy.
– Pewnie pomyłka. Zwykłe turbulencje.
I nagle obok nas rozległ się przeraźliwy trzask. Wyjrzeliśmy przez okno. Otoczeni byliśmy przez czarne chmury.
Poprzysiągłem sobie, że jak tylko wylądujemy wywrzeszczę pilotom to jacy są głupi. Zamiast oblecieć burze wpakowali nas w sam środek cyklonu!
Znów rozległ się grzmot, a obok mignęła biała błyskawica.
– Co robimy? – zapytał James.
– Obudźmy resztę.
Zaczęliśmy kierować się w stronę dzioba. Samolot trząsł się przez co, co chwilę traciliśmy równowagę. Nim doszliśmy do połowy czas jakby zwolnił. Wiedziałem, że zaraz stanie się coś niedobrego; wszystkie komórki ciała mnie o tym informowały. Widziałem jak idę powoli i ociężale, a serce coraz mocniej i szybciej obija się o moją pierś. Wziąłem głęboki oddech jak do skoku i nagle drzwi obok otworzyły się, a prąd powietrza wyssał nas z samolotu. Dostrzegłem jeszcze niewyraźny kształt, który kopnął coś w naszą stronę i zacząłem spadać w dół.
Wypuściłem powietrze, a czas przyśpieszył. Spoglądałem na jasną tafle wody i piękny wschód słońca, ale co mi po tym zadziwiającym widoku jak zaraz rozwalę się w drobny mak!
– Con… – usłyszałem cichy głosik. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że James też wypadł razem ze mną. Coś krzyczał, lecz ja nie rozumiałem.
-Spa…chron…! – wykrzyknął, a pęd powietrza porwał jego słowa.
-Spadochron?! – powtórzyłem wskazując na szary przedmiot, który spadał wraz z nami jak dar od bogów.
James nachylił się i złapał go w locie po czym zrównał się ze mną.
– Nałóż na siebie! Złapie cię za nogi! – krzyknąłem i pomyślałem, że może fata nas oszczędzą. Nie wiecie jaki byłem przerażony! Walka z potworami wydawała mi się w tej chwili dziecinnie prosta niż nikczemna siła grawitacji. Ile bym dał w tamtej chwili żeby umieć kontrolować wiatry jak dzieci Zeusa.
– Umrzemy! Nie chcę umrzeć rozgnieciony w wodzie! – biadolił James.
-Uspokój się i zakładaj!
– No już i co?!
– Pociągnij sprzączkę!
-Którą?!
– Tą niebieską!
-Zacięła się!
Złapałem się Jamesa i czekałem. Woda przybliżała się z każdą chwilą.
20, 19, 18 metrów – liczyłem w myślach. Gdy doszedłem do 13-stu spadochron otworzył się ciągnąc nas w górę. Teraz powoli zaczęliśmy opadać ku spokojnej wodzie. Czułem przeraźliwe zimno, które przenikało moje ciało, gdy zapadałem się w falujący ocean. Ale przynajmniej lekko w nią wpłynęliśmy, a nie uderzyliśmy z siłą tysiąca ton.
– Żyjemy… – powiedziałem z ulgą do Jamesa, który odpiął spadochron i podpłynął do mnie.
– Ciekawe jak długo… Widzisz jakiś ląd? – zapytał.
Pokręciłem głową, którą usilnie próbowałem utrzymać na powierzchni. Fale zalewały nas utrudniając zaczerpnięcie tchu. James spojrzał na mnie ze strachem.
– Co…? – zapytałem, ale za nim uzyskałem odpowiedź coś oplotło mi się wokół nóg i pociągnęło w bezdenną toń.
Koniec przekazu
(tłum. Podróż tu i tam)*
Świetna część 😉 te oczy zmieniające kolor… a ta zagadka chlopca to jakaś przepowiesnia czy co? Super opko 😉 Jestem ciekawa co się stanie z Connorem i Jamesem 😀 Kończysz w takich momentach, że chce się czytać dalej, bo to są najciekawsze momenty na serio potrafisz pisać tak, by zaciekawić Przynajmniej mnie zaciekawilaś więc czekam na cd
Wiem i dlatego to robię. Gdyby nie takie końcówki to nikt by tego nie wyczekiwał, a ja nie miałabym motywacji do pisania. Co do zagadki… to zagadka 😀 Ciesze się, że ci się podoba ^^
Super! Ach tyle zagadek i tajemnic. Aż chce się czytać, przynajmniej po to, by dowiedzieć się o co w tym chodzi! (Ja też uwielbiam przerywać w takich emocjonujących momentach, ale wiem że to strasznie wkurza czytelników… jak mnie teraz… uduszę!!!)
A tak na serio to świetny rozdział. Pisz cd 😉