Jejku, na wstępie pragnę gorąco podziękować za urodzinowe życzenia <3 Więc dedyk, taki specjalny i wielki leci dla tych, co mi je złożyli. Na prawdę dziękuję, dziękuję i dziękuję! :3
To opowiadanie, jak już chyba wspominałam, nie będzie miała szczęśliwego zakończenia. Nie będzie żadnego „żyli długo i szczęśliwie”, więc nie spodziewajcie się tego. Ktoś się pytał ile mają lat- jeśli dobrze obliczyłam, kiedy trafiły do sierocińca powinny mieć jedenaście lat.
PS: Powtórzenia celowe.
PS2: Proszę o komentarze, wiem, że szkoła i tak dalej… Ale miałam nie dawno urodziny i chyba możecie się poświęcić, prawda? XD
Amadea :3
Zabawne, ale teraz, kiedy to piszę, siedząc pośród tych wszystkich zdjęć, pamiątek z czasów po śmierci Tracy, mogę stwierdzić, że dobrze znieśliśmy jej stratę, biorąc pod uwagę jaki to był dla nas szok.
Nadal włamywaliśmy się do spiżarni po ciastka i słodycze. Nadal dostawaliśmy szlabany. I ku pamięci zmarłej, każdego dwudziestego dnia miesiąca wybieraliśmy się nad rzekę. Ku pamięci tego, że ona nas złączyła, wybieraliśmy się do jej ukochanego miejsca.
Ja osobiście, nie lubiłam tam przebywać. Od wody wiało, a przez drzewa siedzieliśmy w cieniu, nigdy nie na słońcu. Kamienie były zimne i ślizie, a brzeg pomiędzy linią brzegową, a ścianą lasu niewielki. Jednak wszyscy się mieściliśmy, mimo ścisku.
Każdego dwudziestego dnia wyruszaliśmy nad rzekę, klucząc między drzewami z uśmiechami na twarzy. Ona na pewno nie chciała, abyśmy byli smutni, więc się staraliśmy. Siadaliśmy na głazach i rozmawialiśmy lub nic nie mówiliśmy, wsłuchując się w śpiew ptaków i szum wody.
Było pięknie, szczególnie zimą, kiedy drobny lód pokrywał taflę wody, a z szarego niema sączyły się stłumione promienie słońca, spadając na nas na równi z białymi płatkami. W takie dni, ubieraliśmy się ciepło i braliśmy najcieplejsze rękawiczki. Może to zabrzmi dziecinnie, ale tam właśnie lepiliśmy bałwana. Wielkiego i grubego, aby wytrzymał jak najdłużej.
Żartowaliśmy, że przeżyje nawet nas. Zabawne, zdaje mi się, że ten bałwan lepiej skończył od nas. Odszedł w sposób naturalny.
Kiedy mieliśmy po czternaście lat, klątwa znowu do nas powróciła. Pod postacią miłej i przyjaznej młodej pary, która z niewiadomych powodów nie mogła mieć dzieci. Przyjechali do sierocińca wielkim, czarnym autem, którego marki nie znałam.
Gdy wysiadali, my przylepiliśmy swoje twarze do szyby, pełni ciekawości. My, czyli cały sierociniec- od tych najmniejszych po tych prawie pełnoletnich. Musieliśmy wyglądać jak świnie z wielkimi nochalami rozpłaszczonymi o szkoło.
Rzadko kiedy ktoś nas odwiedzał z zewnątrz, a odkąd tam byłam po raz pierwszy osoby, które chciały kogoś adoptować. Bo co, jak co, ale to widać było jak na talerzu. Ich zdenerwowanie. Nerwowe spojrzenia, drżące dłonie splecione w uścisku. I zbyt elegancki strój. Tak, chcieli zrobić dobre wrażenie. Chyba im to wyszło.
Zapukali cicho, a tabun dzieci rzucił się do drzwi jak wygłodniałe sępy. Ja zostałam. Jak cała reszta drużyny. Nie chcieliśmy być rozdzieleni, za żadną cenę. Więc kiedy inni przekomarzali się i marzyli, że to oni opuszczą to miejsce, my marzyliśmy, aby tutaj pozostać. Pośród tych ciemnych ścian, „wesołych” obrazków, zawsze pełnych i głośnych korytarzy. Zabawne.
Chciałam nawet jeść w tej przepełnionej jadalni, gdzie ledwo się wszyscy mieścimy, nie mówiąc już o kulturalnym jedzeniu, czy czymś w tym stylu. Nawet za wykładami Kendry. Przemądrzałym tonem Willa mówiącego, o zasadach Savoir-vivre’u Za sprzeczkami Toma i Charliego praktycznie o wszystko.
Właściwie, to one były o wszystko, dosłownie wszystko. Raz się pokłócili przez to, że jeden napisał lepsze zadanie z angielskiego, a innym, że jednego więcej razy pszczoła ugryzła. Tak, byli idiotami, ale zawsze kiedy o nich myślę, nawet po tylu latach, jestem dumna, że ich znałam. I nigdy ich nie zapomnę, ale wróćmy do części drugiej klątwy.
Tego dnia wszystko było takie inne, dziwne. Podczas obiadu, każdy zachowywał się najgrzeczniej jak umiał. Nie było hałasu, opluwania innych, nawet tych częstych kłótni czy przepychanek.
Nic, kompletne zero, null. A wszystko przez tę parę, siedzącą na końcu stołu dla opiekunów. Patrzyli się na nas, szeptając coś do siebie. Nie było to miłe, ani przyjemne uczucie, zaufajcie mi.
Tylko my, nasza drużyna zachowywaliśmy się normalnie. Tak, jak zwykle. No, może prawie. Zwykle nie zostaję przez nikogo opluta, zwykle ja powoduje, że ktoś jest mokry, czy też musi wyciągać kawałki jedzenia z włosów.
Tym razem Julia, siedząca naprzeciw mnie, zmoczyła mi całe spodnie. Muszę przyznać, to BYŁO zabawne. I to bardzo. Dlatego zaczęliśmy się śmiać jak opętani (dużo później dowiedziałam się, że tego dnia nasza opiekunka, Kendra, zastanawiała się, czy nie ściągnąć do sierocińca psychologa, ale to już inna historia).
Wtedy byliśmy na prawdę, w stu procentach szczęśliwi, była nas siódemka, wszyscy wspaniale się bawili i nie zwracali uwagi na otoczenie. Zdawało mi się, że ktoś otoczył nas taką śliczną, kolorową bańką, dzięki której widzieliśmy tylko siebie.
Szkoda, że trwało to tylko nieco ponad godzinę. Szkoda, że nie zostaliśmy trochę dłużej w tej cholernej jadalni. Szkoda, że tak cholernie się darliśmy. Szkoda, że… Zwróciliśmy na siebie uwagę tej młodej bezdzietnej pary. Cholerna szkoda. Może wtedy, nadal byłaby nas siódemka?
Kiedy wracaliśmy do swoich pokoi, jako jedni z ostatnich, drogę zaszedł nam dyrektor. Ten przyjazny człowiek minę miał bez wyrazu, ale jego garnitur był jakiś dziwny. Nie miał kieszeni, więc nie miał gdzie schować cukierków. I nie mógł nas nimi poczęstować.
Już od tamtej pory wiedziałam, że coś pójdzie nie tak. Ale myślałam, że chodzi o którąś z nocnych eskapad, czy ubytki w spiżarni. Ale nie podejrzewałam, że chodzi o adopcję.
Do gabinetu weszli tylko chłopcy. Teraz wiem, że ta młoda para chciała chłopca, a nie dziewczynkę. Może się to wydawać trochę smutne, ale takie było życie w sierocińcu. Aby zostać adoptowanym, trzeba było spełniać wymogi danej rodziny.
I niestety, Tom je spełnił.
Tak, Tom. Ten, kłócący się z Charliem chłopak, który uwielbiał żartować i marzył o byciu komikiem. Szczerze, to kiedy teraz o nim myślę, mam ochotę płakać. Wiem, gdzie trafił, jak skończył. Zazwyczaj tak się dzieje, jeśli wrzuci się kogoś miłego przyjaznego, w okrutne życie, gdzie nikogo nie zna.
Teraz, kiedy to piszę, znajduje się w więzieniu. Za handel narkotykami. Ale to już inna opowieść.
Jak już wspominałam, poszłyśmy trochę zdenerwowane do swojego pokoju, rozmawiając przyciszonymi głosami na temat tego, że kończą nam się zapasy i należy je uzupełnić. Pamiętam, że nawet zaplanowałyśmy większość szczegółów.
Ale… Coś poszło nie tak. Do pokoju, po godzinie wpadł zdyszany i cały czerwony Charlie. Spojrzał na nas, a jego wzrok był taki przerażony… Nigdy nie zapomnę tych oczu, wpatrzonych w nas, z trudem hamujących płacz. Zdawał się taki bezbronny. Mały. Bezsilny.
– Co się stało? – spytała się Lucy, podchodząc do niego. Spojrzał na nią, pokręcił głową i wybuchł łzami. Nie było w tym nic dziwnego. Tak był facetem mającym wtedy czternaście lat i co z tego? Nie wstydziliśmy się swoich uczuć. Nigdy. Nie tutaj, tutaj liczyła się szczerość i naturalność. Mieliśmy przecież tylko siebie nawzajem.
A on rozpłakał się jak dziecko, wtulając się i mocząc koszulkę od piżamy Lucy, której się uczepił. Przytuliła go mocno, uspokajając, jak zwykle robi to matka z dzieckiem.
– Chcą… adoptować… któregoś… z nas… – wydukał pomiędzy kolejnym szlochami Charlie.
Pamiętam, że wtedy opadłam na kolana, ukrywając twarz w dłoniach. Przeczesałam jedną swoje włosy, odruchowo dotykając blizny po upadku z drzewa w dzieciństwie. To mnie w miarę na chwilę uspokajało, przypominała mi się wtedy matka, a raczej dwie. Tracy i ta prawdziwa, pierwsza którą znałam. Ale zaraz potem przypomniałam sobie, że obie nie żyją. I moja słaba obrona, została zalana przez smutne wspomnienia.
Właśnie wtedy przyszło mi na myśl koło fortuny.
Jakby cała nasza ósemka nim kręciła. I czasami losowaliśmy coś dobrego, a czasami coś złego, jak w tym programie telewizyjnym. Czasami wygrywało się dużą sumę pieniędzy, czasami traciło się je wszystkie. I była jedna, samotna opcja. Koniec gry, w tym wypadku- odejście z naszej ekipy.
Jako pierwsza wylosowała to Tracy. Jako drugi Tom. Potem Lucy. Potem Charlie. Andrea. A na końcu, Will i Julia. Ale do tego jeszcze dojdziemy. Spokojnie, moi mili.
Jeszcze chwile siedzieliśmy w ciszy, aż nie przyszedł do nas Will. Minę miał ponurą, tak do niego nie podobną. Zdawał się dużo straszy niż w rzeczywistości był, jakby to wszystko dodało mu z pięćdziesiąt lat.
– Zabierają Toma. Właśnie… Się pakuje. – powiedział, a ja widziałam z jakim trudem przychodzą mu te słowa. Julia podeszła do niego, obejmując go ramionami. Odruchowo, powtórzył ten gest, podciągając nosem i wpatrując się tępo w podłogę.
– Udawajmy, że się cieszymy jego szczęściem, okej? W ten sposób mu pomożemy. W końcu… Zyska rodzinę, tak? – wyszeptała moje bliźniaczka cicho. Pokiwaliśmy jak roboty głowami, bo co mieliśmy powiedzieć? Chyba, wszyscy liczyli, że tak na prawdę następnego dnia wróci do nas, bo będzie zbyt niegrzeczny i niespokojny.
Ale nic takiego się nie stało.
Wybiegliśmy z naszego pokoju i pobiegliśmy do tego Toma. Pierwsze co zobaczyłam, to Kendra. Nie nakrzyczała na nas, że jeszcze nie śpimy. Przepuściła nas w drzwiach i stanęła. Ona też była smutna, chyba bardziej od nas. Ale nie dawała tego po sobie poznać. Wyznawała zasadę- uczucia są złe. Nie wolno ich okazywać. Dużo później, kiedy poznałam ją bliżej, dowiedziałam się, że miała ciężkie życie. I, że tak na prawdę wiedziała o naszych wszystkich wypadach po słodycze, ale chciała żebyśmy byli szczęśliwsi.
Ale znów odchodzimy od tematu.
W środku, Tom, ten wysoki brunet stał patrząc jak dyrektor zbiera jego rzeczy. Sam nowo-adoptowany chyba nie miał już sił. Uniósł na nas wzrok, a cała nasza szóstka, rzuciła się na niego, otaczając go kręgiem. Przytuliliśmy się do siebie, cała siódemka, cała żyjąca część drużyny.
Wiem, że płakałam. Ale nie pamiętam jak się żegnaliśmy. Może tak jest lepiej? Nie wiem. Ale jestem dosyć pewna, że sama nie doszłam do łóżka. I że jeszcze długo moje łzy moczyły poduszkę.
W ten sposób, zmniejszyliśmy się do szóstki. Cztery dziewczyny, dwójka chłopaków. Mieliśmy tylko siebie, po tym jak nasza rodzina ponownie zmalałam.
W tym momencie skończyła się klątwa numer dwa. I zaczęła numer trzy.
1.Zapomniałem ci złożyć życzeń, więc wszystkiego najlepszego.
2. niema – nieba
3.Jedyna literówka jaką znalazłem.
4.Fajnie napisane
5.Czekam na ciąg dalszy
Uwielbiam to opowiadanie. Ma w sobie magię, lekki i przyjemny styl, który czyta się z przyjemnością. łatwe i proste zdania, z taką… mocą… tworzą atmosferę. Konstruowane przez ciebie zdania są takie ładne, oddają ten klimat i wszystko. Praca jest genialna słowo- dawno nie przeczytałam wszystkich części pod rząd jakiegoś opka, nie pomijając żadnej a ni nie przeskakując kilku akapitów A tego nie umiem ominąć- jest cudowne!!! 😀
Czekam na ciąg dalszy.
Jak Annuś- kocham klimat tej pracy. Stworzona zdania, harmonia tego jest serio magiczna i mi się bardzo podoba. Strasznie im współczuję. jedyne czego mogłabym się przyczepić to zbytniej ilości przeżywania tego… Choć może to przyjaciele od zawsze, byli dla siebie rodziną. No okay, to kupuję 😀 Ale jest jeszcze jedno- cały czas robisz wtrącenia o tej Kendrze- to miejscami raziło i psuło klimat danego fragmentu ;p
Mimo to jestem fanką, słowo! 😀 Niecierpliwie czekam na cd i mam nadzieję, że ‚?’ w tytule jednak się sprawdzi i tych częsci będzie jeszcze więcej :*
Kocham, uwielbiam i przepraszam, że nie napisałam życzeń
Ale życzę Ci wszystkiego najlepszego, Di :*
Ten pomysł z klątwami jest fajny. Ogółem mam nadzieję na dużo części tw. opowiadania, bo:
– jest cudowne
– dobrze je piszesz
– fajny klimat *^*
Tylko… Nie widzę powiązania z herosami, ale spoko XD