Powracam!
Wybaczcie za tak długą przerwę. Napisałam tą część już dwa miesiące temu, ale nie byłam do niej przekonana. Kilka razy wszystko zmieniałam, a wciąż coś mi nie pasuje. Stwierdziłam, że żeby nie stać w miejscu wyślę i skupię się na następnym rozdziale. Jest krótko, wiele rzeczy się wyjaśnia, kilka komplikuje.
Z dedykacją dla wszystkich po Ice Bucket Challenge 😀
Jane
***
Saphira płakała.
Siedziała w skromnie urządzonym pokoju, pochylona nad listem. Łzy spływały jej po policzkach na blat stołu. Jeszcze raz przejrzała krótki tekst i zaszlochała.
Nie, to nie mogła być prawda… Jak mogła przeoczyć taką oczywistość?! Nie mogła uwierzyć… W swój pech? W swoją ignorancję?
Postanowiła jedno: Nie może mu powiedzieć. Nie teraz. Teraz musi…
Podeszła do drewnianego kredensu, jednego z niewielu mebli w jej pokoju. Oprócz tego było tam jeszcze łóżko i stół z dwoma krzesłami. Na jednej ścianie było okno z białymi firankami haftowanymi w złote słońca, a na drugiej, po lewej stronie drzwi, jeden obrazek, namalowany przez nią akwarelami. Przypominał jej czasy dzieciństwa. Sprzed… Wyjazdem. Miał on ją uchronić od samotności, ale tak naprawdę tylko ją pogłębił.
Przed nim też mieszkała w pustym domku. No nie całkiem pustym. Dzieliła go z mnóstwem niepotrzebnych łóżek, starych mebli i ścian obwieszonych wyblakłymi plakatami. Nie ważyła się ich zdjąć. Nie należały do niej. Nic nie należało tam do niej. No i była tam sama. Samiuteńka.
‚Teraz też jestem…’
Była sama. Do czasu. A gdy w końcu pojawił się ktoś podobny do niej, zniknął, pozostawiając jej w pośpiechu napisany list i zerwane na wzgórzach fiołki.
Otworzyła szafę i wyjęła z niej wazon. Nalała do niego wody, wstawiła do niego niewielki bukiet i już miała pójść do kuchni, gdy nagle usłyszała ciche pukanie w szybę.
Camille.
Smoczyca.
Wolała ją. Saphira nie miała wyboru.
Wyszła przed dom i ruszyła w stronę swojej smoczej przyjaciółki. Pewnie jej smok chce ją widzieć… Camille prowadziła ją w stronę wrzosowisk, gdzie, jak powiedziała smoczyca, czekał.
Saphira czasem czuła się jak Kalipso, uwięziona na zawsze na wyspie, nieszczęśliwie zakochana w kimś nieodpowiednim. Nie wspominając o jej smoczym strażniku.
***
Kiedy ogień zgasł zapanowała całkowita ciemność. I cisza. I pustka.
Will bał się. Nie chciał tej misji. Słowa przepowiedni wracały do niego echem. Wciąż miał nadzieję, że to nie o niego chodzi. Że to inny heros miał stawić czoła niebezpieczeństwu. Przepowiednia nie mówiła nic o synu Apolla, ale Hekate, bogini magii, upierała się, że to właśnie o niego chodzi. W proroctwie nie było też ani słowa o towarzyszach, zwykle dwóch, ponieważ trójka była szczęśliwą cyfrą. Mówiło się, że heros z przepowiedni musi iść sam, ale jeśli była to prawda… Will nie wiedział, co ma robić.
Wyruszy pośród góry, przez duszę prowadzony…
Pierwszy wers wydawał się jasny, pozostawało pytanie o jakie góry chodzi, no i o duszę.
Zawiedzie go wśród chmury, na szczyt oblodzony…
Ogień rozpali On wieczny, co śniegi wielkie stopi…
Lecz płomień jest niebezpieczny, i koniec straszny nastąpi!…
Spłyną krwią skaliste stoki, wśród zawiei milkną kroki…
Przyjaciel zginie albo wróg, choć ocalić obu mógł…
Apollo nie dał mu poza tym żadnych wskazówek. Nic… albo prawie nic. Dostał kartkę. Z adresem. Nie miał wyjścia. Musiał tam pójść. Albo sam rozwiązać zagadkę…
***
Miała na imię Carmen.
Carmen.
Kiedy siedziała w zburzonej do połowy kamienicy Nienawidziła świata. Za… Za wszystko. Chociaż nie. Za pewną osobę. A mianowicie pewnego chłopaka.
Na imię mu było James.
Piękne imię. Piękny chłopak.
Mówią, że między miłością a nienawiścią jest niewielka granica.
Ona przekonała się o tym aż za dobrze…
Carmen zakochała się. Z resztą, nic dziwnego. Większość dziewczyn wypoczywająca we włoskim, nadmorskim kurorcie potajemnie podkochiwała się w młodym angliku. Nie bez powodu. James miał czarne włosy i zielone oczy, alabastrową skórę, pełne usta. Poruszał się z niewymuszonym wdziękiem. Powiedziałabym, że idealny. Była jednak różnica: Carmen zakochała się ze wzajemnością. A przynajmniej tak jej się wydawało…
Bo wszystko szło świetnie. Całe wakacje nie odstepował jej ani na krok, razem spędzali mnóstwo czasu, dobrze się bawili. I Carmen myślała, że tak już zostanie. Myślała że będzie dobrze. Do czasu.
James odszedł. Musiał wyjechać. Tego nie było w planach. To była gwałtowna i zupełnie niespodziewana decyzja.
Przed wyjazdem do Nowego Jorku tyle jej obiecywał… Że na pewno się odezwie, że zadzwoni, że odwiedzi, że napiszę.
Szkoda tylko, że nie dotrzymywał słowa. Nie odzywał się. Nie dzwonił. Nie odwiedzał. Nie pisał.
A potem się zakochał. W córce Afrodyty. Oczywiście, tego Carmen nie wiedziała. Nie wiedziała, że jej chłopak, a raczej były, jest synem Hermesa; półbogiem, herosem. I że mieszka teraz razem z innymi…sobie podobnymi.
Miała umrzeć zdradzona.
Chłopak niemal zapomniał o pięknej Carmen. Nie mogła być przecież tak urodziwa jak córka samej bogini.
Chociaż niewątpliwie brzydka nie była.
Carmen miała długie, brązowe loki o tym dziwnym odcieniu, wciąż mylonym z czernią, brązowe oczy i jasną cerę. Nie białą jak prawdziwa angielka, ale nie złotą jak włoszka.
Z powodu swojego pochodzenia cieszyła się dużą popularnością w szkole, ale wcale jej to nie cieszyło. Zdecydowanie nie. W przeciwieństwie do większości swoich koleżanek nie marzyła o powszechnym uwielbieniu, wręcz przeciwnie, nie przepadała za
**
Puk! Puk! Puk!
Cholera. Nie te drzwi! Nie ta ulica! Will już trzeci raz się zgubił. Miasto było dość duże, może nie jak Nowy Jork, ale chłopak wciąż nie mógł dotrzeć na podany adres. Zawrócił i już miał odejść, gdy drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
***
Słońce powoli zachodziło nad miastem, gdy Saphira panowała swój skromny dobytek. Do dość sporej torby schowała trochę ubrań, nieco prowiantu, kilka przydatnych drobiazgów i swój sztylet. Po chwili namysłu wyjęła jednak broń i zatknęła ją za pas. Potem włożyła jeszcze list schowany w ulubionej książce o smokach i kwiat. Jak tylko potrafiła najlepiej zasuszyła fiołka i schowała w niewielkim pudełeczku. Miał jej przypominać o tym jednym dniu, gdy nie była sama wśród smoków.
Otworzyła kredens i wyjęła swój największy skarb, cenniejszy nawet od sztyletu z pozłacaną rękojeścią – łuk.
Piękny łuk refleksyjny. Nie był duży, miał naciąg zaledwie 40 funtów, ale Saphira była do niego bardzo przywiązana. Przypominał jej czasy sprzed zamieszkania w Londynie…
Ile to już? Chyba rok. Przypomniała sobie swój przyjazd tutaj. Przyleciała samolotem, najnormalniej w świecie wysiadła na lotnisku i kupiła rower, wynajęła chwilowo domek na przedmieściach. Potem jednak pilnie musiała odwiedzić Francję…Miała jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
Kiedy po kilku tygodniach chciała wrócić do Anglii, czekała ją niemiła niespodzianka. Po prostu nie było lotów do Londynu ani jego okolic. Ani do Szkocji. Ani… Nigdzie. Jakby całe Wyspy Brytyjskie wymazać z map.
Po długich poszukiwaniach wreszcie udało jej się znaleźć statek, który płynął przez kanał i Tamizą docierał do miasta. Wydało jej się to podejrzane, że tylko jeden statek tak płynie, ale nie miała wyboru. Na miejscu sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej. Smoki. Najprawdziwsze smoki. Najpierw było ich tylko kilka, a Saphira przemknęła niezauważona i skryła w jednym z opuszczonych domów. Z tamtąd mogła oglądać cały proces zmiany Londynu w Smoczą Metropolię…
Najpierw zauważyła, że wysiadła cała elektronika. Komórka, IPod i Laptop działały przez jakiś czas, ale w końcu musiały się rozładować, a Saphira nie mogła znaleźć żadnego działającego gniazdka w którym mogłaby je doładować. Z prądem było różnie. Lampy nie działały, ale woda była, chociaż tylko zimna. Nie było sygnału, nie można było się z nikim połączyć ani wysłać SMS’a.
Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że nie znalazła tam żadnych ludzi. Żadnych. Dlaczego???
***
Carmen nie była pewna, czy nie śni. I czy to piękny sen, czy koszmar.
Właśnie czytała książkę, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Kto mógł pukać do drzwi w mieście z samymi smokami?
Poczekała chwilę, ale ktokolwiek to był, nie zrobił tego ponownie. Ostrożnie wyszła z pokoju do holu i otworzyła drzwi z lekkim zgrzytem. I zobaczyła go. James. Czarne włosy, jasna cera. To musiał być on!
Chłopak odwrócił się i spojrzał na Carmen zdziwiony.
‚Poznał mnie!’ – pomyślała.
Podbiegła do niego i rzuciła się mu w ramiona, ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała. Nie zareagował. A Carmen spojrzała mu w oczy.
***
Tego się nie spodziewał. Okej, zapukał do czyjegoś domu, ale zupełnie przez pomyłkę i chciał sobie pójść, a tu nagle… Dziewczyna, no, całkiem ładna, rzuca się na niego i całuje. No dobra, był przystojny, ale bez przesady! Żeby tak od razu…
***
Oczy. Niebieskie oczy. Carmen wstrzymała oddech i patrzyła na zdziwionego chłopaka. Na jego oczy. Nie, nie, nie!
James miał zdecydowanie zielone oczy. Nie niebieskie. Nie niebieskie!
Puściła go wycofała powoli. Nie…
– Hej, mam na imię William.
– Carmen.
– Dlaczego…? Co tu się dzieje?
– Możesz już wyjść?
– Carmen…
– Jeśli łaska, nie używaj tego imienia.
Carmen zdecydowanie nie była nazbyt rozmowna.
– Wyjdź proszę.
– Nie.
– Wyjdź.
– Najpierw mi to wszystko wytłumacz.
– Ale co?
– Może swoje zachowanie.
Carmen fuknęła. Will już chciał jej wytłumaczyć, że tylko on ma monopol na fukanie, ale na pewno by go wyśmiała. Zdecydowanie nie była nastawiona przyjaźnie.
– William kochanie, przypominasz mi kogoś.
– Czy to dlatego…?
– No, powiedzmy. Powinieneś się cieszyć. Mogłam cię spoliczkować.
– Więc dlaczego tego nie zrobiłaś.
– Bo… Nie wiem.
– Bardzo rozmowna to ty nie jesteś.
– I bardziej nie będę. Marnujesz swój cenny czas. Idź juz.
– Jest ciemno.
– No i co?
– Nie będę chodzić po ciemku w mieście pełnym smoków.
– Hmmm…
– Co?
– Skąd ty się tu wziąłeś?
– Nie twoja sprawa złotko.
– Moja sprawa jeśli mam cię przenocować.
Will opowiedział jej swoją historię. Pominął oczywiście fakt, że jest półbogiem i ma do wykonania bardzo ważną misję. Szczegóły. A Carmen powiedziała mu coś o sobie…
***
***
Saphira wyszła z domu myśląc o magii. Magia tego miejsca była zdecydowanie potężna. Odcinała ją od…od nich. I jeszcze czas. Który był rok? Gdy wyjeżdżała ze swojego starego domu w środku zimy. Teraz mogła być już wczesna wiosna następnego roku. Jednak tutaj czas nie płynął normalnie. Londyn był miejscem poza nim. Poza czasem.
Od reszty świata oddzielała go magiczna bariera. Nie była widoczna, nie dało się jej dotknąć, ale jeśli już przez nią przeszedłeś, nie było odwrotu. Silna magia nie pozwalała na powrót. Tak przynajmniej myślała Saphira. I miała po części rację. Ludzie, herosi i większość zwierząt miała zadanie bardzo utrudnione. Przejście otwarte było tylko podczas nowiu. Nie był to jednak najważniejszy problem. Jeśli już raz wszedłeś poza metropolię, możesz wrócić. Ale wtedy już nie wyjdziesz ponownie. I tym Saphira się martwiła.
Nie wiem, czy to specjalnie, ale często używasz zdań pojedynczych. Czasem brakuje przecinka i też bardzo często powtarzasz ,,był/było/była”. Opko choć mogło się całkiem przeczytać, najlepsze nie było. Opisy nie zaparły mi wdechu w piersi, tym bardziej opis miłości Carmen. Taka jakaś płytka mi się wydała, za mało uczuć włożyłaś w tą historię miłosną.
Ogólnie to, że mam do czynienia tu ze smokami daje temu opku spory plus, a i imienia bohaterów są ładne. Szczególnie Carmen <3 Jednakże muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś lepszego, niestety.
Omg, chyba coś ominęłam O.o i to nawet dużooo… od kiedy skończyłas SiJH I? 😮 muszę nadrabiać!!!
Cudne… Jane jak coś pisze to zawsze jest to cudne. ^ ^